Jerzy Urban - wirtuoz niegodziwości
Dwugłos o Urbanie? Czytaj artykuł Tomasza Leszkowicza Sympatyczniejsza twarz Jerzego Urbana? Od wroga władzy do piewcy stanu wojennego...
Wielu ludzi czytając o historii, lubuje się w postaciach barwnych i kontrowersyjnych. Jerzemu Urbanowi daje to dużą szansę na bycie zapamiętanym dłużej, niż którejkolwiek z innych ważnych figur ostatnich lat PRL i pierwszych III Rzeczypospolitej. Jest, obok gen. Jaruzelskiego, chyba jedynym członkiem nomenklatury, który wciąż wzbudza tak żywe emocje. Wszyscy znają go jako rzecznika rządu oraz jako redaktora naczelnego „Nie”, mało kto jednak zadaje sobie pytanie, kim jest tak naprawdę ten człowiek. Wydaje mi się, że samo prześledzenie faktów z jego życia nie wystarczy, by na to pytanie odpowiedzieć. Czy ja sam jestem w stanie to odkryć? Spróbuję. Zacznijmy więc od tego, co o Urbanie można powiedzieć obiektywnie prawdziwego.
Garść suchych faktów
Urodzony w 1933 roku Urban był synem działacza Polskiej Partii Socjalistycznej oraz Bundu. Jeśli wierzyć jego własnym słowom, w młodości zajmował się głównie sprawianiem problemów wychowawczych. Po wojnie pracował jako dziennikarz, najpierw w „Nowej Wsi”, potem „Po prostu”, w końcu od 1961 aż do 1981 roku (choć z przerwami) pracował w „Polityce”. Lata 1981-1989 to okres, gdy Urban zajmuje pozycję, która w pewien sposób definiuje go po dzień dzisiejszy: będzie rzecznikiem prasowy rządu. Potem krótki epizod, gdy podczas wyborów do sejmu kontraktowego będzie startował na posła z okręgu Warszawa-Śródmieście, przegra jednak sromotnie z Andrzejem Łapickim. W końcu parę miesięcy (kwiecień-sierpień 1989), gdy będzie przewodniczącym Komitetu ds. Radia i Telewizji, następnie zaś dyrektorem Krajowej Agencji Robotniczej. Od 1990 wszedł w rolę redaktora naczelnego tygodnika „Nie”.
Owszem, życiorys Urbana potraktowałem wręcz obcesowo. Zrobiłem to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, fakty te są ogólnodostępne i łatwe do znalezienia, nie widzę więc powodu, przytaczać informacji powszechnie znanych, lub możliwych do znalezienia choćby na Wikipedii. Żadna biografia Urbana jak na razie się nie ukazała i nie mam za bardzo możliwości zaskoczyć Czytelnika informacjami dotychczas nieznanymi. Po drugie zaś: wydaje mi się, że opieranie się o fakty w przypadku tego człowieka całkowicie mija się z celem. Przykładowo, zamiast pytania: kiedy urodził się Jerzy Urban, należy zadać sobie pytanie:
Kiedy Urban stał się Urbanem?
Na tak fundamentalne pytanie nie jest łatwo odpowiedzieć. Wszyscy znamy bowiem aktualny obraz Urbana: rezydującego w podwarszawskim Konstancinie libertyna i hedonisty, wciąż jednego z najbogatszych Polaków (w 2004 roku 98 na liście 100 najbardziej zamożnych), skandalizującego redaktora, jednego z niewielu działaczy komunistycznych, którzy wciąż otwarcie bronią swojej roli i pozycji. Jednostki amoralnej, bezbrzeżnie cynicznej, aroganckiej, deklarującej, iż jedynym, co go ogranicza, jest kodeks karny, pozbawionej skrupułów i sumienia. Człowiek, przy którym nawet ostremu jak brzytwa Stefanowi Kisielewskiemu sznurowały się usta i który ograniczał się do lakonicznego „Ja nie gustuję specjalnie”.
A tymczasem okazuje się, że taki człowiek miał kiedyś przyjaciół, na przykład Andrzeja Berkowicza, był lubiany i zapraszany na spotkania towarzyskie lub bale. Pracował jako dziennikarz, a to wymaga umiejętności interpersonalnych i zdolności nawiązywania kontaktu. Jednym słowem, jest niemożliwe, gdy ktoś jest człowiekiem opisanym przeze mnie wyżej. W którymś momencie musiała nastąpić przemiana. W którym? Dlaczego? Jak? Te pytania pozostaną bez odpowiedzi, dopóki ktoś nie zbierze wszystkich informacji o Urbanie, nie zanalizuje ich, nie prześledzi dokładnie jego życia. Dopóki jednak ktoś tego nie zrobi, ja zaryzykuję i powiem: Urban stał się Urbanem w 1982 roku, konkretnie na wiosnę. Dlaczego wtedy?
Wtedy bowiem dano mu do rąk najpotężniejsze narzędzie ówczesnego świata: telewizję.
Nauka zasad Gry
Gdy 17 sierpnia 1981 roku Jaruzelski mianował Urbana rzecznikiem prasowym rządu, ten ostatni był jeszcze tylko dziennikarzem. Nie był nigdy członkiem PZPR, stan ten utrzymał się zresztą aż do 1989 roku: do momentu zakończenia pracy jako rzecznik formalnie pozostał bezpartyjny. Był jednak znany i popularny, prowadził dział krajowy „Polityki”, był też niezwykle inteligentny. Jego najcenniejsza zaleta miała dopiero jednak ujrzeć światło dzienne.
Gdy wiosną 1982 roku wznowiono normalne nadawanie programów radiowych i telewizyjnych, Urban zaczął swoje słynne, zrazu nieregularne, później cotygodniowe konferencje prasowe. Wtedy odnalazł swoje powołanie, w Polsce zaś narodził się pierwszy showman w jej historii. Jego emitowane na żywo wystąpienia, na których pojawiali się także prominenci władzy czy zagraniczni dziennikarze, były jego show, jego sceną. Komentował na niej bieżące wydarzenia, prezentował politykę władz, atakował oponentów i przedstawiał stanowisko partii. Oglądały go miliony, on zaś szybko zrozumiał, jak to wykorzystać. Stał się jedną z najważniejszych postaci PRLu, a także jedną z najbardziej znienawidzonych. I nic w tym dziwnego.
Rzecznik
Zachowanie i wypowiedzi Urbana podczas jego konferencji przeszły do legendy. Piszę „jego” z premedytacją, bowiem nie ograniczał się do tego, co przygotowało mu Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i kancelaria Urzędu Rady Ministrów. On tę propagandę współtworzył. Nie byłaby ona możliwa bez jego osoby, jego inwencji i charakteru. Bez jego bezczelności i cynicznej arogancji, która tak często przebijała w jego wypowiedziach. Przykładowo, 9 października 1982 roku, gdy Ronald Reagan zawiesił dla Polski klauzulę najwyższego uprzywilejowania. Tylko Urban był dość cyniczny, by stwierdzić wtedy, że „władza sama się wyżywi”. Był też wystarczająco wprawny w sztuce wymierzania medialnych ciosów, by zareagować na akcję wysyłki żywności dla internowanych działaczy opozycji propozycją zaopatrzenia nowojorskich bezdomnych w śpiwory. Choć była to modyfikacja znanej od dawna retoryki „a u was biją murzynów”, była jednak w swej bezczelności pewną świeżością. Na tym jednak Urban nie poprzestawał.
Polecamy e-book Tomasza Leszkowicza – „Oblicza propagandy PRL”:
Książka dostępna również jako audiobook!
Arsenał środków, których używał do miażdżenia przeciwników, był przebogaty. W swej agresji wobec oponentów praktycznie cały czas przekraczał granice dobrego smaku, nazywając „msze za ojczyznę” ks. Popiełuszki „czarnymi mszami” i „seansami nienawiści” lub hojnie szafując wobec opozycjonistów określeniem „amerykański szpieg” (za co zresztą został w końcu pozwany). Ciekawą rzecz spostrzegła Marta Stremecka w wywiadzie-rzece z Urbanem, jaki ukazał się wiosną tego roku. Zwracając się do naszego bohatera, powiedziała:
Jak się je [nagrania konferencji prasowych Urbana] ogląda dziś, kiedy nie ma tamtych emocji, nie tytule treść pana słów jest dotkliwa, tylko pogarda tonu, który pan używa wobec drugiej strony. Każdą wypowiedź ubiera pan w zimną logikę zwycięzców, którzy pastwią się nad pokonanym, a więc już słabym przeciwnikiem. To nie może budzić respektu.
Tak właśnie było. Cyniczny, bezduszny i nieprawdopodobnie arogancki sposób w jaki Urban komentował wszystkie kolejne przestępstwa władzy: wprowadzenie stanu wojennego, śmierć Grzegorza Przemyka czy śmierć ks. Jerzego Popiełuszki doprowadzały wielu Polaków do szału.
Z drugiej strony zaś wyśpiewywał istne peany pod adresem członków nomenklatury. W swym „Alfabecie Urbana” przedstawi Jaruzelskiego jako „wspaniałego człowieka” i „największy umysł, z jakim się zetknął”, zaś o Kiszczaku napisze, iż był „wielki” i marnuje się po 1991, nie mogąc być „szefem policji jakiegoś mocarstwa”. W rozmowie ze Stremecką określił tego ostatniego jako wybitnego liberała.
Socjalizm się kończy, Urban nie.
Transformacja ustrojowa, rozwiązanie PZPR, porażka w wyborach, wyrzucenie z Radiokomitetu i porażka KAR… Można by pomyśleć, że losy się odwróciły i znienawidzony rzecznik rządu odejdzie w zapomnienie. Tak się jednak nie stało. Urbanowi udała się rzecz niezwykła: stał się jedynym wysoko postawionym człowiekiem PRL, który po dziś dzień jest aktywny, wypowiada się na tematy polityczne i bez wątpienia jest obecny w życiu publicznym.
Na początku zadałem pytanie „kim jest Jerzy Urban”. Otóż jest tym, kim chce. Mówimy o człowieku, który przez osiem lat uprawiał propagandę, dysponując narzędziem, o którym mogli marzyć propagandyści dawnych czasów. Dysponował telewizją. Każda konferencja była przeze niego starannie przygotowana i wyreżyserowana, przypuszczam więc, że właśnie wtedy zrozumiał, jak wielką moc ma wola kreowania rzeczywistości. Tej zaś mu nie brakuje.
Urban stworzył siebie jako amoralnego, całkowicie wyzwolonego libertyna. Jak sam o sobie pisał, jedyną zasadą, której zawsze przestrzegał, było nieczytanie felietonów Waldorffa. Śledząc jego wypowiedzi, jego całkowity brak poczucia przyzwoitości tudzież moralnego kręgosłupa, mam wrażenie, że w Urban w pewnym momencie zapatrzył się na Charlesa Talleyranda. Są jednak między nimi dwie podstawowe różnice. Po pierwsze, Urban jest jeszcze bardziej cyniczny i niemoralny. Talleyrand zawsze jednak służył Francji, nie zaś samemu sobie tudzież popierającej go partii. Po drugie zaś, nie każdy ma okazję zrobić sobie wroga z Napoleona Bonaparte i przez niego bycia obrzucanymi obelgami. To się Urbanowi nie udało. Mimo to, zdaje się on dążyć do osiągnięcia tego stadium, gdzie prawa moralne przestają już obowiązywać i jednostka staje ponad prawami rządzącymi społeczeństwem. Brak mu jednak klasy Talleyranda.
Coś jednak mu się udało. Proszę przeprowadzić mały eksperyment i przyjrzeć się jego działalności jako rzecznika. Gdyby chcieć poddać ocenie moralnej ten zalew kłamstw, manipulacji, agresji, wulgarności i brudnych chwytów, ocena taka była by wyłącznie negatywna. Ba, prawdopodobnie także naszpikowana stosownymi epitetami. Wszystkie jednak byłyby wymierzone w człowieka, który na każdym kroku okazuje tymże ocenom i kategoriom pogardę, który nigdy nawet próbował udawać, iż dba o etykę i sumienie. A tylko do tych możemy się odwoływać, próbując powiedzieć, co myślimy. Urban na każdym kroku pokazuje, że działa poza powszechnie obowiązującymi kategoriami.
Ta kreacja jest zresztą niezwykle staranna. Przykładowo: wszystkie informacje o młodości Urbana pochodzą od niego samego. Jeśli przeczytamy choć jeden wywiad z nim, w którym będzie o swych latach dziecięcych opowiadać, łatwo dostrzeżemy, że wszystko jest w nim ułożone pod jego przyszłą rolę. Proponuję samemu przeczytać i porównać.
Drugie życie
Jerzy Urban to stworzenie medialne. Zajmuje się mediami od ponad 60 lat, w różnych dziedzinach. Nic więc dziwnego, że dalej trzyma się głównego nurtu. Gdy o nim zapomną, gdy kabotyn zniknie w swej konstancińskiej willi, będzie to dla niego pewnego rodzaju śmierć. Odejście w zapomnienie człowieka, któremu chodzi o to, by wciąż o nim pamiętano i mówiono. Nie widzę więc niczego niezrozumiałego w jego kurczowym trzymaniu się powierzchni, wytaczaniu procesów i radości, gdy jemu jakiś wytoczono. Mam nadzieję, że jestem wystarczająco nic nieznaczący, by samemu uniknąć spotkania na Sali sądowej. Nie rozumiem natomiast zachwytów nad nim, faktu, iż wciąż ma gotowych go bronić zwolenników wśród różnych grup wiekowych. Czy naprawdę wystarczy popierać legalizację marihuany, refundowanie antykoncepcji i pozwalać sobie na wulgarny antyklerykalizm, by budzić uznanie? I przekreślać tym lata wspierania PZPR, bronienia systemu socjalistycznego i wylewania kubłów pomyj na głowy opozycji? Rozmyślnego, cynicznego zwodzenia obywateli, manipulowania i przekręcania? Pozwala to zagłuszyć wciąż wygłaszane przezeń opinie, według których wadą władzy było to, iż za mało „pałowała” protestujących? Chcemy podziwiać człowieka, który otwarcie deklaruje, iż jest pozbawiony sumienia, zasad i poczucia przyzwoitości?
Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, iż odpowiedź jednak nie brzmi „tak”.
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.
Zobacz też:
Redakcja: Michał Przeperski