Jan Wojciech Piekarski: „Ambasadorem trzeba się nauczyć być”!

opublikowano: 2018-02-28, 15:59
wolna licencja
O pracy ambasadora, roli polskich dyplomatów w kształtowaniu światowej polityki oraz o wnoszeniu alkoholu na raut w radzieckiej ambasadzie rozmawiamy z byłym szefem Protokołu Dyplomatycznego MSZ, Janem Wojciechem Piekarskim i Łukaszem Walewskim, przy okazji premiery książki „Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”!
reklama
Jan Wojciech Piekarski - absolwent Wydziału Prawa UW, dyplomata i wykładowca akademicki, ambasador ad personam. Był ambasadorem Rzeczpospolitej Polskiej w Belgii, Luksemburgu i Izraelu oraz szefem Protokołu Dyplomatycznego RP. Obecnie wykładowca w Europejskiej Akademii Dyplomacji. Łukasz Walewski - Dziennikarz. Autor książek "Przywitaj się z królową" oraz "Ambasadorowie", współautor książki "Polski most szpiegów". Absolwent stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Łódzkim, wykładowca dziennikarstwa. Szczęśliwy mąż i ojciec, miłośnik Hiszpanii, żeglarstwa, narciarstwa i dobrego poczucia humoru. (Na zdjęciu Jan Wojciech Piekarski jako szef Sekcji Interesów USA urzęduje w gabinecie ambasadora amerykańskiego - Bagdad 1991, fot. ze z archiwum prywatnego Jana Wojciecha Piekarskiego).

Przemysław Mrówka: Dyplomatą, jak czytamy w „Polskim moście szpiegów”, został Pan niemal z przypadku. Kariery w MSZ-cie Pan nie planował. Jak więc się stało, że absolwent prawa został I sekretarzem ambasady PRL w Iranie?

Jan Wojciech Piekarski: Zacznijmy od tego, kiedy miałem zostać po studiach. Kończyłem pracę magisterską z prawa karnego. Studiowałem w latach 1958-63, spotkałem wtedy człowieka, który wywarł na mnie wielkie wrażenie. Był o dziewięć lat starszy i walczył w Powstaniu Warszawskim. Nazywał się Tadek Kostewicz. Był na wyższym roku i wyszedł z więzienia po 9 latach i sześciu miesiącach za nieujawnienie się ze swoją przeszłością w AK. Na wolność wyszedł z mocnym postanowieniem, że trzeba naprawić system więziennictwa w Polsce. Zrobić to mogą tylko ludzie młodzi, gruntownie wyedukowani prawnicy, socjolodzy i psychiatrzy. Powołał na uczelniach Międzywydziałowe Koła Penitencjarne i uzyskał dla nich patronat wiceministra sprawiedliwości. I w ten sposób warszawski powstaniec został, mówiąc współczesnym językiem, „klawiszem” i tajnym współpracownikiem. I on mnie w te koła wciągnął, także ostatnie dwa lata studiów odwiedzałem więzienia, wygłaszałem referaty na ich temat. Jednym słowem specjalizowałem się w wykonywaniu kary pozbawienia wolności. Pewnego razu miałem iść na Białołękę na praktykę i potem do ośrodka badawczego w ministerstwie sprawiedliwości, kiedy kumpel mnie pyta „Wojtek, znasz angielski?”. „No, trochę znam” odpowiedziałem. „Wiesz, bo szukają na Ordynackiej faceta, który by odbierał studentów z Afryki i Azji, trzeba ich zawieźć do Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego, żeby pobrali pieniądze i zawieźć na dworzec, żeby wsadzić do pociągu do Łodzi, bo tam jadą na kurs języka polskiego”. I tak nie zostałem więziennikiem.

Na Ordynackiej miałem pracować trzy miesiące, skończyło się na trzech latach, zaś po tym czasie postanowiłem, że trzeba „wyjść z krótkich spodenek”, zdałem egzamin z angielskiego i różnymi kanałami „wychodziłem” sobie wyjazd do Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli w Indochinach. To był mój debiut, funkcja tłumacza w polskiej delegacji do MKNiK w Laosie. Wróciłem i nie udało mi się na początku dostać do MSZ. Był rok 1967, w ministerstwie był młyn w związku z następstwem zerwania stosunków z Izraelem i rozkręcaniem się antysemickiej nagonki, która znalazła swój finał w marcu następnego, 1968 roku. Każdy mi odpowiadał „Wicie, rozumicie, nie ma miejsc, zadzwońcie po nowym roku”. Przyjąłem więc pracę w Towarzystwie Łączności z Polonią Zagraniczną, ukończyłem Studium Afrykanistyczne i wtedy udało mi się dostać do departamentu w MSZcie zajmującym się Bliskim Wschodem i Afryką w 1974 roku. Przyszedłem do pracy w centrali, aczkolwiek niedługo później zaproponowano mi parę placówek w Afryce. Ja się od tego migałem, głównie nieznajomością języka, bo wtedy jeszcze nie znałem francuskiego. Aż zaproponowano mi wyjazd do Iranu (d.Persji), gdzie językiem roboczym był w zasadzie angielski.

reklama
Jan Wojciech Piekarski na święcie 22 lipca podejmuje Ministra SZ Islamskiej Republiki Iranu I. Yazdi - Teheran 1979r (fot. archiwum prywatne).

A jak się wtedy, w latach 60 i 70 patrzyło na dyplomatów?

Jan Wojciech Piekarski: Wie pan, praca w dyplomacji, tak samo, jak w Centrali Handlu Zagranicznego, wiązała się z wyjazdami za granicę. Z tego powodu była atrakcyjna, bo nawet skromne oszczędności, robione czasem kosztem naprawdę uwłaczających wyrzeczeń, pozwalały człowiekowi stanąć na nogi. Często pojawiały się wtedy ogłoszenia w typie „powracający z zagranicy kupi mieszkanie” i oznaczało to jedno: „płacę w dolarach”. Z tego też względu ta praca cieszyła się prestiżem i przyciągała ludzi. Jest też oczywiście kwestia tego, że bycie dyplomatą zaspokaja trochę pewne bardziej, ujmijmy to, „snobistyczne” ambicje. Pan sekretarz, pan ambasador, te tytuły robią wrażenie. Muszę też powiedzieć, że bycie ambasadorem to niebezpieczny etap kariery dyplomatycznej, niektórym bowiem uderza nieprawdopodobna woda sodowa do głowy. Ambasadorem trzeba się nauczyć być. Najlepiej, jeśli się dochodzi do tego stopniowo, poprzez, na przykład funkcję chargé d’affaires i przy starszym ambasadorze uczy się zawodu. Branie na placówkę ludzi zupełnie z zewnętrz, albo na placówkę i zaraz do resortu, kiedy, nie mają się oni od kogo uczyć, powoduje, że popełniają oni potem podstawowe błędy w technice pracy dyplomatycznej.

Przyznam, że praca w dyplomacji kojarzyła mi się nieco z pracą w wywiadzie. Na pozór życie pełne przygód i wyzwań, otoczone pewnym nimbem wyjątkowości, zaś po rozpoczęciu tam pracy czar pryska i pozostaje ciężka i żmudna robota urzędnicza. Tak w każdym razie jest w wywiadzie, a czy w dyplomacji też?

Jan Wojciech Piekarski: Bez wątpienia tak. W centrali praca trwa twardo osiem godzin i koniec. Jak chce się zostać, trzeba mieć specjalną zgodę, bo gmach jest strzeżony. Pamiętam, jak pracowałem jeszcze na Ordynackiej, to siedzieliśmy do piątej, szóstej, nawet siódmej po południu, zaś nasi koledzy, już pracujący w MSZcie, zachodzili do nas i mówili „Panowie, jakbym ja tak siedział, to by mnie wyrzucili, bo by powiedzieli, że jestem słaby i sobie nie daję rady w godzinach pracy”. Robota, jak pan powiedział, była głównie urzędnicza: czytanie tego, co spływało z placówek, czytanie materiałów prasowych tudzież tych wytwarzanych w innych departamentach, a dotyczących sytuacji międzynarodowej.

reklama

W Czarnej Afryce, gdy tam pracowałem był dość interesujący okres, była bowiem wtedy dekolonizacja Angoli i Mozambiku. Na korespondenta pojechał tam wtedy Rysiek Kapuściński. Był on głównym źródłem informacji na temat sytuacji w Afryce nie tylko dla PAPu, ale także MSZ, bowiem duża część jego korespondencji była drukowana w tak zwanym „biuletynie specjalnym”, który zawierał informacje z zagranicy dla wąskiego grona dyrektorów departamentów czy wiceministrów w różnych resortach.

Polecamy książkę – wywiad rzekę przeprowadzony przez Łukasza Walewskiego z Janem Wojciechem Piekarskim „Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”:

Łukasz Walewski, Jan Wojciech Piekarski
„Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”
cena:
39,90 zł
Liczba stron:
288
Format:
150 x 215 mm
ISBN:
978-83-8129-025-8

Po okresie pracy w centrali zaczął Pan jeździć na liczne placówki. Nie miał pewnego poczucia dysonansu, żyjąc po obu stronach Żelaznej Kurtyny?

Jan Wojciech Piekarski: Nie do końca. Ja jeździłem głównie na placówki na Bliskim Wschodzie. Kiedy mówiło się o „krajach za Żelazną Kurtyną”, myślało się o Zachodzie, o Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Jak kogoś się wysyłało do „demoludów” i już musiał, bo go naciskali, to jechał, ale preferencja była zawsze taka: rozwinięte kraje kapitalistyczne, wybrane kraje trzeciego świata, gdzie płacono w twardej walucie i były dobre warunki życia. Oczywiście, człowiek potem wracał do kraju, stawał w kolejce i brał kartki na mięso, na buty czy na wódkę, więc różnica w stopie życiowej była widoczna, można było najwyżej pójść do Pewexu i tam za dolary kupić coś lepszej jakości.

Poczucie dysonansu było widoczne raczej w tym, że pomimo pracy na jednym stanowisku, w jednym resorcie, człowiek cały czas pracował w zmiennym środowisku, w nowym otoczeniu i z innymi ludźmi. Spowodowane to było rotacją kadr, wyjazdami i powrotami do centrali. Ciągle więc pracowało się z innymi ludźmi i nikt, nawet kierownik placówki nie miał na wpływu z kim. Decydowała o tym Warszawa.

Jan Wojciech Piekarski prezentuje listy uwierzytelniające Prezydentowi Pakistanu Zia ul Haq - Rawalpindi 1984 r. (fot. archiwum prywatne).

Ale jakoś musiał Pan przecież zarządzać personelem…

Jan Wojciech Piekarski: Kierownik placówki mógł zawnioskować o daną zmianę. Kiedy już byłem na placówkach szefem, to miałem taką zasadę: żadnych zmian kadrowych przez pierwsze trzy miesiące. Ani awansów, ani zwolnień, nic, nim nie poznałem ludzi. Zawsze po przyjeździe nowego ambasadora ustawia się do niego kolejka niczym do ściany płaczu, ten nadaje na tamtego, tamten na tamtego… Potrzeba czasu, by się w tym zorientować.

reklama

Dotyczy to pracowników polskich?

Jan Wojciech Piekarski: Nie tylko. Na placówkach tylko część pracowników to „MSZetowcy”, reszta to pracownicy miejscowi, obsadzający głównie stanowiska administracyjno-organizacyjne. No i łączność, obsadzona przez tak zwany „bratni resort”. Bardzo się różnili, dla niektórych był to już trzeci, czwarty wyjazd, a dla niektórych pierwszy, często zarazem jedyny, o czym już wiedzieli. Ci nie chcieli się realizować w służbie dyplomatycznej, z nimi było najtrudniej. Najlepiej pracowało się w wewnętrznym kręgu pracowników MSZ, do nich miało się największe zaufanie. Człowiek wiedział, czego się po sobie nawzajem spodziewać. Tak samo jak przyjeżdżał szef na placówkę, to wiedziano, kim jest.

Ja miałem to szczęście, że jako młody dyplomata pracowałem z naprawdę świetnymi fachowcami. W Wientian szefem placówki był pan ambasador J. Witek, późniejszy dyrektor Departamentu Prawno-Traktatowego i Departamentu Organizacji Międzynarodowych, w latach 90, doradca do spraw prawnych kancelarii kolejnych premierów. Na pierwszej placówce w Teheranie to był ambasador Henryk Łaszcz, późniejszy szef Protokołu Dyplomatycznego, wybitny specjalista po placówkach w Japonii, Kanadzie, Teheranie właśnie, potem jeszcze Meksyku. Był ambasador J. Filipowicz, MSZetowiec, dziennikarz, były redaktor naczelny „itd.” I zarazem człowiek, który nauczył mnie pisać depesze.

To jakaś specjalna umiejętność?

Jan Wojciech Piekarski: Pisanie depeszy jest trochę zbliżone do dzisiejszego Twittera. Może nie ma tego limitu znaków, ale trzeba uważać. Filipowicz mawiał „Pamiętaj, żeby sens depeszy zawrzeć w dwóch pierwszych zdaniach. Inaczej nikomu nie będzie się chciało jej przeczytać”.

Wracając do Pana pracy na placówkach, nurtuje mnie pewne pytanie: czy kiedykolwiek zdarzyło się, że był Pan traktowany jako przedstawiciel kraju marionetkowego, zależnego od Moskwy, nie zaś suwerennego państwa?

Jan Wojciech Piekarski: [długie milczenie] W Teheranie, będąc pierwszym sekretarzem, przez trzy miesiące kierowałem placówką. Jest taki zwyczaj, że dyplomaci pochodzący z pewnego regionu spotykają się ze sobą częściej, niż z innymi. Mieliśmy takie spotkania radców, ogólnie osób odpowiedzialnych za sprawy polityczne. Związek Radziecki, wszystkie „ksy” [kraje socjalistyczne – dop. red.], Kuba… podobnie było w Pakistanie, przy czym tam dołączyli jeszcze Koreańczycy. I kiedyś właśnie Koreańczyk zrobił wygawor ambasadorowi Węgier, że ci pojechali na olimpiadę do Seulu. Strasznie go zwymyślał. Natychmiast zareagowałem i tak go obsztorcowałem… „Takie pretensje i opieprzanie to ty możesz adresować do swoich pracowników” powiedziałem „a nie kolegów ambasadorów”. Będąc w tym samym Pakistanie trafiłem na okres, gdy był wprowadzony „suchoj zakon” gorbaczowowski. Ambasador radziecki zaprosił nas na taki piknik pierwszomajowy, gdzie każda z ambasad przygotowywała jeden stół i „tylko nie przynoście alkoholu”, zaznaczył. No, to było jasne, że każdy po prostu musi coś przynieść. Impreza trwa i ja w pewnym momencie widzę, że facet wstaje i zaczyna robić rundę po stołach. Podchodzi do Węgra, podnosi flaszkę wina i wylewa na stół. Ja wtedy powiedziałem do swoich „Panowie, natychmiast zwijamy nasz stół i wychodzimy”. Oczywiście, użyliśmy jakiegoś pretekstu, że szkoła czy dzieci, czy coś, bo otwarte postawienie sprawy nie byłoby „dyplomatyczne”, po czym zniknęliśmy. Radzieccy mogli sobie enerdowca sponiewierać, ale nie Polskę. Była zbyt silna i była zbyt ważnym partnerem. Osobiście nigdy z ich strony chamstwa nie doświadczyłem.

reklama
Jan Wojciech Piekarski odbiera Złoty Medal Departamentu Stanu USA - Waszyngton 1994 (fot. archiwum prywatne).

Rozumiem, aczkolwiek chodziło mi raczej o kontakty z dyplomatami spoza obozu socjalistycznego. Czy z ich strony dochodziło do afrontów?

Jan Wojciech Piekarski: Nie. Może w Wientian, gdzie w komisji byli, oprócz Polaków, także Kanadyjczycy i Hindusi. Jasne było, że tak, jak Kanadyjczycy trzymali wersję strony rządowej, tak Polacy przyjmowali wszystko, co mówiła partyzantka komunistyczna. Trudno to jednak nazwać afrontem, raczej obopólna zgoda na pewną rzeczywistość. Z kolegą z misji byliśmy jedynymi z tej strony kurtyny, regularnymi graczami w turniejach brydżowych w klubie amerykańskim i francuskim. Byliśmy tam traktowani jak koledzy, partnerzy. W Teheranie regularnie chodziłem na lunche radców politycznych tamtejszych ambasad. Radziecki to się na nich praktycznie nie pojawiał, czasem Węgier. W Islamabadzie podobnie. I zawsze miałem bardzo dobre stosunki z ambasadorami zachodnimi. Nigdy w żaden sposób nie dali mi odczuć, że jesteśmy trefny kraj. Ja bywałem u nich oni przychodzili do mnie.

Łukasz Walewski: Pan ambasador jest zbyt skromny, ale myślę, że odpowiedzią na pańskie pytanie jest nie tylko, jaki kraj się reprezentuje, ale także kto to robi. Umiejętności dyplomatyczne danego ambasadora były tutaj kluczowe.

reklama

Jan Wojciech Piekarski: Jak wyjeżdżałem do Pakistanu, pamiętam rozmowę z wiceministrem odpowiedzialnym za sprawy Azji, Janem Majewskim. Powiedział mi wtedy „Ma pan jechać i sprzedawać, co pan da radę. Jesteśmy pod przymusem eksportu” Był rok 1984 i każdy wpływ dewiz był cenny. Odpowiedziałem mu, że we wszystkich Centralach Handlu zagranicznego mi odpowiadają, że nie mogą, bo sprzedają do Indii. „Pan w ogóle ma się tym nie przejmować”, odpowiedział. „Co pan da radę, czołgi, traktory, to ma pan sprzedawać bez żadnych zahamowań. Pan nie patrzy, co robią radzianie [skrót określenia „radzieccy” – dop. red.], hindusi, pan odpowiada za relacje z Pakistanem”. I tak starałem się robić, aczkolwiek bez większych sukcesów, potem dopiero udało się trochę naszego sprzętu tam wysłać. Przy czym w kwestiach handlu ambasador nie może zbyt wiele ani wtedy, ani dzisiaj. Sprawy te załatwiały zawsze Centrale Handlu Zagranicznego i wynajmowani przez nie agenci handlowi.

Polecamy książkę – wywiad rzekę przeprowadzony przez Łukasza Walewskiego z Janem Wojciechem Piekarskim „Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”:

Łukasz Walewski, Jan Wojciech Piekarski
„Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”
cena:
39,90 zł
Liczba stron:
288
Format:
150 x 215 mm
ISBN:
978-83-8129-025-8

Zostawiając na chwilę kwestie dyplomacji: parę lat temu pojawiła się informacja o pańskiej współpracy z II Zarządem Sztabu Generalnego. Z opisu wnosząc, zajmował się Pan „białym wywiadem”. Czy biuletyny, które wysyłał pan „dwójce” różniły się jakoś od tych dla MSZ?

Jan Wojciech Piekarski: Po pierwsze, nigdy nie prowadziłem działalności agenturalnej, nikogo nie werbowałem. Po drugie, czy pisałem donosy? Tak, pisałem, na szacha, na Saddama Huseina, na Chomeiniego ewentualnie. Wszystko to przed stanowiskiem ambasadorskim, wywiad wiedział, że to zbyt prestiżowa funkcja, by obarczać ją takimi zadaniami. Moją pracę w dyplomacji, na placówkach zawsze traktowałem jako pracę dla swojego państwa. To nie był stalinowski reżim lat czterdziestych, lecz kraj prowadzący samodzielną politykę zagraniczną tak samo, jak samodzielną politykę prowadzą kraje Unii Europejskiej czy kraje NATO. Wiadomo, że się to ściśle koordynuje, i że często uwzględnia się interesy najsilniejszego sojusznika. A jak się nie uwzględnia, to się ma takie bęcki, jakich ostatnio doświadczamy w wyniku nierozumnie uchwalanych ustaw. Moi koledzy ze studium wojskowego prawdopodobnie składali przysięgę na wierność sojuszowi ze Związkiem Radzieckim. Ja żadnej takiej przysięgo nie składałem, chociaż miałem pewne zobowiązania wobec wojska.

reklama
Jan Wojciech Piekarski jako szef Sekcji Interesów USA urzęduje w gabinecie ambasadora amerykańskiego - Bagdad 1991 (fot. archiwum prywatne).

W jakim sensie?

Jan Wojciech Piekarski: Cóż, dwa razy migałem się od wojska. Na studia poszedłem, jak miałem 17 lat, przysługiwało mi wtedy odroczenie, to z niego skorzystałem. Potem przez pięć lat studiów grafik mi to uniemożliwiał, więc się przeciągnęło. Jak poszedłem do pracy, dostałem wezwanie na trzymiesięczne przeszkolenie. Sprawdzili, że jestem prawnikiem, więc chcieli mnie wysłać do prokuratury wojskowej. A akurat w tym czasie mieliśmy jakieś ważne wydarzenie, jakąś konferencję międzynarodową. To mój szef się rozsierdził i mówi „Gówno! Nie zgodzę się na to!”. Obdzwonił wszystkich ważnych towarzyszy rządowych, do których miał numer. Sprawa była dość nerwowa, bo ja mu zapowiedziałem, że dopóki ode mnie nie odbiorą „biletu”, to ja jadę, bo nie chcę oberwać za dezercję. No i w przeddzień wyjazdu go odebrali.

Za trzecim razem nie miałem już za bardzo jak odmówić. Dowiedzieli się, że jadę do Iranu i poprosili o współpracę, bo nie mają tam nikogo. W Pakistanie, też nie było nawet attache wojskowego, ale ambasadorowi wywiad nie daje już żadnych zleceń. Jak budowaliśmy ambasadę w Islamabadzie, to zapowiedziałem, że tu musi być wojskowy attache, bo w świetle wydarzeń (Indie, Afganistan, Pakistański program nuklearny) my tu mamy zainteresowania wojskowe.<b>To kwestie bardziej organizacyjne, a co ze zbieranym materiałem?</b><b>Jan Wojciech Piekarski:</b> „Dwójkę” interesowały głównie sprawy związane z napięciami i starciami wokół obalania szacha oraz dojrzewaniem rewolucji irańskiej, a potem wojna Iran-Irak.

Zakładam, że MSZ też.

Jan Wojciech Piekarski: MSZ też, no ale MSZ miał swojego ambasadora, który też wysyłał depesze. Te, które ja wysyłałem z Iranu szły zgodnie z rozdzielnikiem do ministra, wiceministrów, kierownika Wydziału Zagranicznego KC i jego zastępcy, wiceministrów spraw wewnętrznych i handlu zagranicznego, Kancelarii Premiera, dyrektorzy departamentów w MSZcie, „Dwójka”, „Jedynka”, archiwum.Czy w Iranie, czy w Pakistanie nasza ambasada bardzo korzystała na kontaktach z ambasadą radziecką, głównie w zakresie informacji o sytuacji bieżącej. W Iranie byliśmy pierwszymi, którzy się dowiedzieli, że radzieccy wkraczają do Afganistanu. W trakcie spotkania między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem ambasador radziecki został wezwany przez swojego szyfranta i dostał polecenie wyjazdu do Kum o piątej nad ranem, gdzie miał spotkać się z Chomeinim i poinformować go, że radzieccy wchodzą do Afganistanu. Praktyka dyplomatycznego zawiadamiania o swoich krokach w ostatniej chwili jest szeroko i od dawna stosowana.

reklama
Jan Wojciech Piekarski i Jan Paweł II (fot. archiwum prywatne).

Symptomatyczne, że kierownik Wydziału Zagranicznego KC PZPR jest zaraz po wiceministrach spraw zagranicznych. Czy w związku z tym układem można powiedzieć, że dyplomacja PRL miała jakąś swoją specyfikę?

Jan Wojciech Piekarski: [długie milczenie] Pewne formy, wydaje mi się, kontynuowane są do dziś. Chodzi na przykład o opracowywanie strategicznych kierunków działania, które wtedy odbywało się przed zjazdami partii, a dzisiaj po wyborach, kiedy nowa ekipa ogłasza plan polityki zagranicznej. Rokrocznie było opracowywane na potrzeby kierownictwa państwa sprawozdanie ministra spraw zagranicznych, Otrzymywało je Biuro Polityczne KC PZPR i rząd. Opracowywano także główne założenia polityki zagranicznej na dany rok.

Wydaje mi się, że rola ambasadora na placówce była kiedyś znaczniejsza, niż dzisiaj. To wynika z tego, że współcześnie kierownictwo MSZ ma tyle kanałów bezpośredniej komunikacji ze swoimi partnerami, że nie zawsze musi korzystać z pośrednictwa danej placówki. Stąd też jest lekceważenie obsady, czasami się nawet nie zwraca uwagi na to, czy ambasador jest, czy go nie ma. Chociaż to nie tylko w Polsce, niedawno przeczytałem, że prezydent Trump ma czterdzieści dwa wakaty ambasadorskie, czyli nawet więcej jak u Czaputowicza. Nie przywiązuje się do tego już takiej wagi. Wydaje mi się, że na forach międzynarodowych, w Organizacji Narodów Zjednoczonych, w Konferencji, a potem Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie Polska dyplomacja bardzo się liczyła. Przy wszelkich rozmowach pokojowych i rozbrojeniowych polscy dyplomaci i wojskowi byli bardzo cenieni, ponieważ byli po prostu dobrymi fachowcami, znali języki i posiadali umiejętności pracy w rozmowach wielostronnych. Oni bili się o każde słowo czy przecinek, i lubili to robić długo, nietaktem wręcz było kończyć rozmowy po dwóch posiedzeniach, one musiały trwać miesiącami [uśmiech].

Polecamy książkę – wywiad rzekę przeprowadzony przez Łukasza Walewskiego z Janem Wojciechem Piekarskim „Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”:

Łukasz Walewski, Jan Wojciech Piekarski
„Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”
cena:
39,90 zł
Liczba stron:
288
Format:
150 x 215 mm
ISBN:
978-83-8129-025-8

To była kwestia wykształcenia czy doświadczenia?

Jan Wojciech Piekarski: Jednego i drugiego. W Międzynarodowym Trybunale Sprawiedliwości mieliśmy dwóch przewodniczących, Winiarskiego i Lachsa. Tam się nie wybierało towarzyszy radzieckich, trzeba było mieć wykształcenie i kwalifikacje, że o autorytecie nie wspomnę. W szeregu innych komitetów Polacy pełnili bardzo odpowiedzialne funkcje. Zastępcą sekretarza generalnego ONZ był ambasador B. Lewandowski, potem tę rolę, dwukrotnie zresztą, pełnił ambasador E. Wyzner, on zresztą do dzisiaj jestem szefem takiej komisji do spraw personelu ONZ. Jak Gienio Wyzner wchodzi do gmachu, to go tam wszyscy od woźnego poczynając znają, bo siedział tam latami. Dzisiaj tego nie ma, mamy niedobór poważnej reprezentacji na forach międzynarodowych.

reklama

Łukasz Walewski: Ja tutaj dorzucę plan Rapackiego, konwencję o zakazie stosowania broni chemicznej i konwencję o prawach dziecka, wszystko nasze dzieła.

Jan Wojciech Piekarski: Ja zaś dodam, że peerelowscy dyplomaci, Janek Truszczyński, Marek Grela, którzy potem byli szefami przedstawicielstwa przy Unii Europejskiej, jako jedyni pracowali potem jako dyrektorzy departamentów w Radzie Europejskiej i Komisji Europejskiej. Byli dobrze wyszkoleni i kolejni ministrowie po prostu doceniali ich fachowość.

Odznaczenia krajowe i międzynarodowe Jana Wojciecha Piekarskiego (fot. archiwum prywatne).

A gdybym mógł poprosić o prześledzenie pewnej ewolucji polskiej dyplomacji na przestrzeni pańskiej pracy?

Jan Wojciech Piekarski: We wszystkich dyplomacjach rozwój technologii przekazu informacji bardzo zmienił charakter pracy dyplomaty. Klasycznym przykładem jest tutaj zbieranie informacji. Dzisiaj urzędnik w centrali ma dostęp do 90% informacji, które uzyskać może pracownik na miejscu w Kairze, Bagdadzie, Madrycie czy Londynie. Stąd też zadanie dyplomaty na placówce będzie bardziej polegało na ocenie tych informacji, charakteryzacji źródeł tych informacji. Żeby człowiek w centrali wiedział, że ta gazeta siedzi w kieszeni u Trumpa, a ta zaś sympatyzuje z Clintonami czy Obamami. Kolejna kwestia to ocena i charakterystyka polityków, którą przeprowadza się nie tylko na podstawie tego, co mówią w mediach, ale także osobistych spotkań, czy to odbywanych podczas wielkich przyjęć, czy też tych bardziej kameralnych. Nie jest to więc ściganie się na szybkość podania danej informacji, tylko dbanie o dopracowanie i ocenę źródła. To chyba największa różnica. Druga to aktywność i asertywność tych, którzy już są na placówkach. Proszę popatrzeć na ambasador Izraela w Warszawie. Że ją zapraszają? Ale ona przyjmuje te zaproszenia, to ją zapraszają, bo ma coś do powiedzenia. Ile razy wiedzieliśmy w telewizorze ambasadora Ukrainy czy rosyjskiego lub niemieckiego. Występy naszych ambasadorów w obcych telewizjach to rzadkość.

Niewłaściwy materiał na ambasadorów?

reklama

Jan Wojciech Piekarski: Też, ale również zainteresowanie jest mniejsze. Jesteśmy trochę… powiedzmy, zakompleksieni w tych stosunkach. Dla nas wypowiedź zagranicznego ambasadora oznacza, że tam już jest coś ważnego. A tam to ignorują, mają swojego dziennikarza, swoją gazetę, ci tam napiszą to, co jest potrzeba i już. Oczywiście, pozycja ambasadora Stanów Zjednoczonych zawsze będzie inna. Zawsze będzie proszony o wypowiedź a czasem i nieproszony zajmie stanowisko, które przebije się do mediów. A więc ta aktywność, uprzedzanie i informowanie o pewnych wydarzeniach, to jest ta różnica. Wydaje mi się, że w polskiej dyplomacji na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat za dużo było personalnej destabilizacji. W latach 90 było dużo zmian, ale i zarazem mniej nerwowości przy zmianach personalnych. Za Skubiszewskiego przyszło bardzo dużo bardzo ciekawych nowych ambasadorów, że wymienię Łukaszewicza w Paryżu czy Łatyńskiego w Szwajcarii albo de Viriona w Londynie. Ludzi, którzy wnieśli wiarygodność ludzi z nowego rozdania, a zarazem też pewną świeżość intelektualną czy edukację językową. Chociaż tutaj to też nie wszyscy, de Virion był na przykład kompletną nogą z angielskiego, ale miał żonę hinduskę, która mu służyła za tłumacza. No i nie wyrzucono też od razu wszystkich doświadczonych ambasadorów. Ja byłem na przykład jednym z tych, którzy pełnili funkcję i za PRL i za III RP. Funkcja, którą pełniłem w Bagdadzie, czyli szefa Sekcji Interesów Amerykańskich, była wyrazem wielkiego zaufania i ministra spraw zagranicznych i premiera, bo było wiadomo, że nie możemy jej zawalić.

Jan Wojciech Piekarski i Prezydent USA Bill Clinton (fot. archiwum prywatne).

Łukasz Walewski: Tutaj też się wtrącę. Naszą książkę nieprzypadkiem nazwaliśmy „Polski most szpiegów”. Postać, która w filmie gra Tom Hanks jest urzędnikiem-idealistą, profesjonalistą i świetnym negocjatorem, stąpa delikatnie jak na dyplomatę przystało i realizuje cel, który jest praktycznie nieosiągalny. W tym czasie pan ambasador był lustrzanym wręcz odbiciem postaci Hanksa.

Jan Wojciech Piekarski: Ja muszę powiedzieć, że zanim napisaliśmy tę książkę, ja zrobiłem takie kilkudziestostronnicowe opracowanie na temat tej misji irackiej, zatytułowane „Budowanie zaufania”. To był początek lat 90 i Amerykanie, którzy właśnie zaczęli montować koalicję, jak to określali, „like-minded countries” po irackiej inwazji na Kuwejt, bywali w MSZcie niemal co dziennie. I myśmy się zorientowali, że im zależy, żebyśmy się do tej akcji włączyli. To było z ich strony wyjście nam naprzeciw, a dla nas szansa na dołączenie do tego cywilizowanego świata zachodniego. Jak można było to osiągnąć? Właśnie poprzez zyskanie zaufanie. Jak je zbudować? Uczciwą, szczerą, ale profesjonalną rozmową. Kiedy oni budowali koalicję, trzeba było szczerze i uczciwie z nimi rozmawiać i oni zrozumieli, że nasz potencjał militarny nie da się w żaden sposób wpasować w ich działania. Nie mieliśmy ani środków, ani metod, ani kontaktu interpersonalnego, w związku z tym zaoferowaliśmy pomoc samodzielnymi jednostkami, jak statek szpitalny. Przychodzili dyplomaci, rozmawialiśmy o tym i tak się to zaufanie budowało.

Polecamy książkę – wywiad rzekę przeprowadzony przez Łukasza Walewskiego z Janem Wojciechem Piekarskim „Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”:

Łukasz Walewski, Jan Wojciech Piekarski
„Polski most szpiegów. Kulisy operacji dyplomatycznych oczami ambasadora RP”
cena:
39,90 zł
Liczba stron:
288
Format:
150 x 215 mm
ISBN:
978-83-8129-025-8
reklama
Komentarze
o autorze
Przemysław Mrówka
Absolwent Instytut Historycznego UW, były członek zarządu Koła Naukowego Historyków Wojskowości. Zajmuje się głównie historią wojskowości i drugiej połowy XX wieku, publikował, m. in. w „Gońcu Wolności”, „Uważam Rze Historia” i „Teologii Politycznej”. Były redaktor naczelny portalu Histmag.org. Miłośnik niezdrowego trybu życia.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone