Jan Twardowski i jego wiersze
Wiersze od początku wywoływały w ks. Janie Twardowskim tyleż zakłopotania, co radości. Nie potrafił ich nie pisać, więc najpierw, jeszcze w szkole, ukrywał tę swoją – jak mawiał – „słabość”, aby nie wytykano go palcami, a po przyjęciu święceń kapłańskich długo zmagał się sam ze sobą, jak pogodzić te dwa powołania. Nie uważał siebie za poetę, ale za księdza, który pisze wiersze.
Charakterystyczny wydaje się tytuł jego debiutanckiego, jeszcze gimnazjalnego utworu, Skarga, i końcowe wyznanie: „Ach, po co śniłem plany / gdy snów nikt nie rozumie”. Poezja, ten szczególnym rodzaj rozmowy, z samej swojej natury otwarta na drugiego człowieka, często bywa odrzucana jako coś niezrozumiałego czy wymagającego od czytelnika zbyt wiele. Nierzadko się zdarza, że jej twórca czuje się wyobcowany nawet wśród najbliższych. Dlatego młody autor ukazywał siebie jako młodzieńca o „sercu […] cichym jak pacierz”, „we własny cień otulonym”, „na krawędzi życia i snu”.
Potrafił wszakże – dodajmy – spojrzeć też z dystansem na własne próby poetyckie, jak choćby w „Poradniku literackim”, który prowadził w międzyszkolnym piśmie „Kuźnia Młodych”. Odpowiadając autorowi zagubionemu w rzeczywistych czy tylko subiektywnie odczuwanych lękach, napisał („KM”
1934, nr 10):
Kolego-autorze, więcej optymizmu! Optymizm to załamanie się w pryzmacie duszy ludzkiej słońca, twórczej potęgi Bożej, która we wszechbycie zawiera się i objawia – prościej można to powiedzieć w ten sposób: tylko lekarze nie każą się śmiać – bo śmiech to zdrowie, ale uczeń zawsze jest wesoły i zawsze śmieje się, nawet choćby był korepetytorem subiekta w składzie trumien.
W innej wypowiedzi („KM” 1934, nr 15), niejako potwierdzając, że potrafi śmiać się i z siebie, napisał:
Kiedy mruczałem pod nosem jeden z ostatnich swoich wierszy, ojciec mój słuchał długo, potem na palcach przeszedł do drugiego pokoju i kładąc palec na ustach rzekł do matki mojej – „Pss, pss, Anielciu kochana, zdaje mi się, że za mało nam było pożyczki narodowej, jeszcze nam syn pierworodny zwariował”.
Stosunek do poezji zmieniła – jak całe życie poety – wojna, zwłaszcza Powstanie Warszawskie, które było najważniejszym przeżyciem przed wstąpieniem do seminarium duchownego, a nawet – co ks. Twardowski wielokrotnie podkreślał – zadecydowało o przyjęciu powołania. Wtedy właśnie narodził się przyszły ksiądz i autor zupełnie innych już utworów, które określiły jego dojrzałą twórczość.
Wiersze – jak to nierzadko bywa – wyprzedziły dojrzewanie i do kapłaństwa, i do twórczości na miarę talentu, jaki otrzymał od Stwórcy. Pojawiły się jednak – o czym już pisałem – nowe wątpliwości: czy można pogodzić dwa powołania, czy raczej oddać siebie całego Chrystusowi i stać się narzędziem w Jego rękach.
W jednym z wczesnych kapłańskich liryków, będących zapisem owych rozterek, czytamy:
I Obym nigdy nie układał litanii
choć najpiękniej nie nazywał Boga –
bo to wszystko próżność, garść prochu –
inna wiedzie ku Niemu droga
[…]
— Obym nigdy nie układał litanii…
Bardzo interesujące w tym kontekście wydają się zwłaszcza mało znane wiersze z drugiej połowy lat czterdziestych, niewłączone do żadnego ze zbiorków poetyckich:
[…]
Że właśnie taki dzień, że właśnie takie dnie
zmęczenia w oczach cień, spokoju trochę w śnie –
że wiśni pełen sad, że wolna droga w świat
maleńki, opuszczony, w Powstaniu obtłuczony
Pan Jezus zamyślony powtarza – Rzucisz mnie –
— Że właśnie taki dzień…
Niedawny student polonistyki i powstaniec nie skorzystał z „wolnej drogi w świat”, lecz z różańcem w ręku – jak napisał w pierwszym opublikowanym pod własnym nazwiskiem, już po wstąpieniu do seminarium duchownego, utworze – zatytułowanym właśnie Różaniec – dał się ogarnąć „całemu żarowi modlitwy późnego powołania”, by wyznać: „Przed własną tajemnicą przyklękam taki mały…”.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Waldemara Smaszcza pt. „Serce nie do pary. O księdzu Janie Twardowskim i jego wierszach”:
W wierszu O jednym z pacierzy zapewniał, że zarówno w życiu, jak i twórczości pozostanie na zawsze wierny Chrystusowi:
pięknych drukować –
na klęczkach będę szeptać Ci jeszcze
wzbronione słowa
— O jednym z pacierzy
Musiało wszakże minąć niemało czasu, zanim ks. Twardowski pokonał powracające wątpliwości. Był kapłanem i to powołanie, wprawdzie późniejsze niż twórczość poetycka, uważał za najważniejsze w swoim życiu. Bardzo przeżywał słowa Chrystusa skierowane do najbliższych uczniów, zapisane w Ewangelii według św. Jana: „Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał – aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje” (J 15, 16). Wprawdzie – by odwołać się do słów Jana Pawła II z książki Dar i Tajemnica – i powołanie kapłańskie, i artystyczne są darem Stwórcy, jednak nic nie może się równać z tytułem przyjaciela Chrystusa, a tak właśnie Zbawiciel nazwał swoich uczniów: „Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego” (J 15, 15).
Dopiero utwierdziwszy się w przekonaniu, że „wiersze mają swoje posłannictwo, torują na swój sposób drogę Łasce”, ks. Twardowski uznał je za jedną z form posługi duszpasterskiej. Miał, oczywiście, świadomość, że nie do wszystkich dociera ten rodzaj wypowiedzi: „Wiersze […] przemawiają do pewnych tylko ludzi wrażliwych na wiersze. Ci wrażliwi mogą być nieliczni, ale ponieważ są wrażliwi, są bardzo ważni, ważniejsi od licznych niewrażliwych” – powtarzał.
A tego już nie można wytłumaczyć inaczej, niż sięgając do istoty poezji…
Najgłębiej – jak sądzę – ukazał ten problem Karol Wojtyła, który, podobnie jak ks. Jan Twardowski, był przekonany, że tylko język poetycki jest w stanie przeniknąć próg Tajemnicy, wyrazić to, co w inny sposób jest niewyrażalne. Na tej prawdzie, leżącej u źródeł poezji, oparli swoją twórczość wielcy mistycy, ale w języku dyskursywnym wyrazili ją dopiero symboliści, mówiąc, że „poezja to wyrażanie niewyrażalnego”.
Jeszcze w poezji Adama Mickiewicza – mam na myśli Drogę nad przepaścią w Czufut-Kale z Sonetów krymskich – znajdujemy znamienne wyznanie:
Mirza
Znów pacierz, opuść wodze, odwróć na bok lica,
Tu jeździec końskim nogom swój rozum powierza:
Dzielny koń! Patrz, jak staje, głąb okiem rozmierza,
Uklęka, brzeg wiszaru kopytem pochwyca,
I zawisnął. – Tam nie patrz! Tam spadła źrenica,
Jak w studni Al-Kairu, o dno nie uderza.
I ręką tam nie wskazuj, nie masz u rąk pierza;
I myśli tam nie puszczaj, bo myśl jak kotwica
Z łodzi drobnej ciśniona w niezmierność głębiny,
Piorunem spadnie, morza do dna nie przewierci,
I łódź z sobą przechyli w otchłanie chaosu.
Pielgrzym
Mirzo, a ja spojrzałem! Przez świata szczeliny
Tam widziałem – com widział, opowiem – po śmierci,
Bo w żyjących języku nie ma na to głosu.
— Droga nad przepaścią w Czufut-Kale
Poeta znakomicie uchwycił tu sytuację człowieka, który sięgnął poza zasłonę rzeczywistości, a choć – powtórzmy – „w języku żyjących” nie znalazł jeszcze „na to głosu”, nie ustawał w wysiłkach, by sięgnąć nieznanego, odkryć iście boską tajemnicę łączenia słów w wielkie metafory, poruszające obrazy przybliżające niepojęte prawdy.
Karol Wojtyła w swojej młodzieńczej twórczości nawiązał do św. Jana od Krzyża, hiszpańskiego mistyka, który jak nikt wcześniej potrafił utrwalić w słowie spotkania człowieczej duszy z Chrystusem. Doświadczenia mistyczne zapisał w czteroczęściowym traktacie: Droga na Górę Karmel, Noc ciemna, Pieśń duchowa, Żywy płomień miłości, poprzedzając każdą z owych części osobnym poematem, jakby na potwierdzenie wyjątkowej roli poezji. Przyszły papież, który poświęcił Doktorowi Nocy rozprawę doktorską Zagadnienie wiary w dziełach św. Jana od Krzyża, podjął próbę wyjaśnienia niezrozumiałego dla wielu zestawienia poezji i traktatu teologicznego, zważywszy na to, że język tych dwu rodzajów wypowiedzi różni się zasadniczo. W opublikowanym wówczas artykule O humanizmie św. Jana od Krzyża („Znak” 1951, nr 27, s. 8) napisał:
Poezja niewątpliwie UŁATWIŁA Autorowi wiele w tej dziedzinie, która ani w ramach POTOCZNEGO PROZAICZNEGO JĘZYKA, ani w więzach ściśle NAUKOWEJ TERMINOLOGII nie da się WSPÓŁRZĘDNIE wyrazić. [podkr. – W.S.].
Zwróćmy uwagę na wyróżnione słowa. Na pewno wielu, a nawet większość z nas, nie potrafiłoby się zgodzić ze stwierdzeniem, że poezja cokolwiek „ułatwia”, bo tak też nie jest. „Ułatwia” – powtórzmy – jedynie wtedy, kiedy czegoś w inny sposób nie możemy wyrazić. Rezygnacja z tego rodzaju wypowiedzi spowodowałaby, że niemały obszar naszej rzeczywistości, zwłaszcza duchowej, pozostałby nieznany. Dlatego Karol Wojtyła uważał język poetycki za – raz jeszcze podkreślmy – WSPÓŁRZĘDNY z językiem potocznym i naukowym.
Z tym także nie jest łatwo się zgodzić, zważywszy na specyfikę mowy poetyckiej. Język potoczny i naukowy mają charakter POJĘCIOWY, to znaczy słowo nazywa konkretną rzecz, na przykład gdy mówimy „stół”, wiemy, co kryje się za tą nazwą, podobnie jak „krzesło”, „drzewo”, „książka”, „dziecko”, „człowiek” itd. Nie wszystko jednak można w ten sposób określić. Co kryje się za słowami „miłość”, „przyjaźń”, „wiara”, „ufność”, „Bóg”?
Próbując wyrazić z jednej strony coś, co nas nieskończenie przerasta (jak Bóg), a z drugiej najsubtelniejsze uczucia, stany wewnętrzne człowieka, poeci stworzyli jedyny w swoim rodzaju „alfabet”; nie z liter, a osobnych słów, łączonych w niepojęty dla innych sposób, by choć PRZYBLIŻYĆ SIĘ do Tajemnicy. Zdanie: „Lśniła bzu zapachem cisza” łamie wszelkie zasady logiczne, a przecież tworzy jakże pojemny, pełen znaczeń obraz poetycki. Nie zawsze, oczywiście, zestawienia słów przynoszą nowe sensy, bo też nie istnieje jakaś określona zasada owych szczególnych połączeń, które są równie tajemnicze, jak… miłość, zespalająca zupełnie obcych sobie ludzi w doskonałą jedność, że – by sięgnąć do słów z Biblii – stają się jednym ciałem.
Umiejętność ta dostępna jest jedynie artystom obdarzonym przez Stwórcę talentem, którego nie można ani kupić, ani się nauczyć. Jan Paweł II, związany z twórcami – jak wyznał – „doświadczeniami […], które pozostawiły niezatarty ślad w moim życiu”, napisał w słynnym Liście do artystów z 4 kwietnia 1999 roku:
Nikt nie potrafi zrozumieć lepiej niż wy, artyści, genialni twórcy piękna, czym był ów pathos, z jakim Bóg u świtu stworzenia przyglądał się dziełu swoich rąk. Nieskończenie wiele razy odblask tamtego doznania pojawiał się w waszych oczach, artyści wszystkich czasów, gdy zdumieni tajemną mocą dźwięków i słów, kolorów i form, podziwialiście dzieła swego talentu, dostrzegając w nich jakby cień owego misterium stworzenia, w którym Bóg, jedyny stwórca wszystkich rzeczy, zechciał niejako dać wam udział. […]
Powyższy tekst jest fragmentem książki Waldemara Smaszcza pt. „Serce nie do pary. O księdzu Janie Twardowskim i jego wierszach”:
Pierwsza stronica Biblii ukazuje nam Boga jako poniekąd pierwowzór każdej osoby, która tworzy jakieś dzieło: w człowieku twórcy znajduje odzwierciedlenie Jego wizerunek Stwórcy. Tę więź ukazuje szczególnie wyraźnie język polski dzięki pokrewieństwu między słowami „stwórca” i „twórca”.
Jaka jest różnica między „stwórcą” i „twórcą”? Ten, kto stwarza, daje samo istnienie, wydobywa coś z nicości […] i ten ściśle określony sposób działania jest właściwy wyłącznie Wszechmogącemu. Twórca natomiast wykorzystuje coś, co już istnieje i czemu on nadaje formę i znaczenie. […]
W „twórczości artystycznej” człowiek bardziej niż w jakikolwiek inny sposób objawia się jako „obraz Boży” i wypełnia to zadanie […]. Boski Artysta, okazując artyście ludzkiemu łaskawą wyrozumiałość, użycza mu iskry swej transcendentalnej mądrości i powołuje go do udziału w swej stwórczej mocy. […]
Dlatego artysta, im lepiej uświadamia sobie swój „dar”, tym bardziej skłonny jest patrzeć na samego siebie i na całe stworzenie oczyma zdolnymi do kontemplacji i do wdzięczności, wznosząc do Boga hymn uwielbienia.
Przypomnijmy, że od majestatycznego hymnu uwielbienia rozpoczął swoją polską twórczość nasz pierwszy wielki poeta Jan Kochanowski i ta jego pieśń, Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary, do dziś pozostała żywa, rozbrzmiewa we wszystkich świątyniach.
Aby jednak ów hymn mógł powstać, autor musiał być przekonany, że jedynie w ten sposób najpełniej wypowie wielkość niepojętego, nieogarnionego Boga, co wiązało się z niebywałym poczuciem mocy twórczej oraz świadomości, że został nią obdarowany przez Niego samego. Jan z Czarnolasu był poetą epoki sprzed wielkiego kryzysu światopoglądowego przełomu szesnastego i siedemnastego stulecia, po którym Europa nigdy już nie powróciła do dawnej jedności, coraz bardziej zatracając swoją duchowość. Człowiek, przekonany o własnych możliwościach i niezmąconej harmonii świata, zbyt wiele – można powiedzieć – przyjął na swoje barki, aż się ugiął, „wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie” (Mikołaj Sęp Szarzyński, Sonet III). Niepewność co do własnej kondycji nie pozostała bez wpływu zarówno na myśl filozoficzną, jak i twórczość artystyczną. Nawet spory z Panem Bogiem wynikały raczej z ludzkiej bezradności niż siły. Dlatego sztuka kolejnych epok odchodziła coraz dalej od rzeczywistości sakralnej, w najlepszym razie zamykając się w kręgu estetyki.
W tym też kontekście należy widzieć wątpliwości zwłaszcza kapłanów co do uprawianej twórczości. Ks. Jan Twardowski nie był pierwszym z nich, wystarczy przywołać przykład św. Brata Alberta, który jako artysta malarz Adam Chmielowski odniósł niemałe sukcesy, lecz ostatecznie w całości oddał się służbie wśród najbardziej opuszczonych, znajdujących się na marginesie życia społecznego, nierzadko z własnej winy. Podobne dylematy przeżywali Jerzy Liebert i jego ukochana Agnieszka. Autor Wyboru i wielu innych znakomitych wierszy nie potrafił porzucić poezji, jego wybranka zaś poszła inną drogą – wstąpiła do zakonu i resztę życia poświęciła pracy z dziećmi ociemniałymi w Laskach.
Ks. Twardowski nie tylko nie odszedł od poezji, ale właśnie w wierszach najpełniej wyraził podziw dla Stwórcy i dzieła stworzonego, określiwszy najpierw swoje widzenie kapłańskiego powołania. W jednym z najpiękniejszych liryków, wspomnianym już O wróblu, czytamy:
Nie umiem o kościele pisać
o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy
[…]
o oku Opatrzności
które widzi orzechy trudne do zgryzienia
[…]
lecz o kimś
skrytym w cieniu
co nagle od łez lekki gorący jak lipiec
odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec
i o tobie niesforny wróblu
co łaską zdumiony –
wpadłeś na zbitą głowę
do święconej wody
— O wróblu
Odrzucił tym samym wszelki schematyzm w posłudze duszpasterskiej, poszukując – można powiedzieć – mniej oficjalnych form wypowiedzi. Zamiast ubolewać nad „orzechami trudnymi do zgryzienia”, potrafił cieszyć się z każdego, kto odchodził od konfesjonału pojednany z Bogiem – powtórzmy – „od łez lekki gorący jak lipiec”, „przemieniony w czułe serce skrzypiec”. Takiego widzenia nie mógł nauczyć się na zajęciach z homiletyki, raczej wynikało to z jego wrażliwości. W słynnym Wyjaśnieniu napisał w:
Nie przyszedłem pana nawracać
zresztą wyleciały mi z głowy wszystkie mądre kazania
[…]
po prostu usiądę przy panu
i zwierzę swój sekret
że ja, ksiądz
wierzę Panu Bogu jak dziecko
— Wyjaśnienie
Powyższy tekst jest fragmentem książki Waldemara Smaszcza pt. „Serce nie do pary. O księdzu Janie Twardowskim i jego wierszach”:
Końcowy fragment nie pozostawia wątpliwości, że Autor nie zaniedbał niczego ze swego powołania, tylko postanowił inaczej je realizować. Nie chcąc naruszyć wolności swego rozmówcy, po prostu „zwierzył” mu „swój sekret”: mimo iż jest księdzem, wierzy „Panu Bogu jak dziecko”. Odwołanie się do wiary dziecka ma swoją wagę. Bodaj wszyscy w tym okresie kochaliśmy Pana Boga miłością – by sięgnąć po cytat z Dzieciństwa wiary – „tak czystą że karmiła Boga”.
Charakterystyczny wydaje się dystans księdza-poety do kazań, które są szczególnym elementem duszpasterskiej posługi; można nimi – jak w ogóle słowem – zarówno pozyskać słuchaczy, jak i łatwo ich zniechęcić. Stąd w wielu wczesnych wierszach ks. Twardowski powracał do nich, by przywołać utwór pod tytułem, nomen omen, O kazaniach :
O jakże już nie znoszę wszystkich świętych kazań,
mądrych, dobrych, podniosłych, pobożnych i słabych
Kiedy głoszę je, czasem urwałbym w pół zdania
i brewiarz mówił w sadzie, gdzie jabłek powaby
Inna rzecz – dzieci uczyć, pacierz przypominać,
grzesznikom w twarz popatrzeć i nie mówić słowa
[…]
— O kazaniach
„Poznacie ich po ich owocach” (Mt 7, 16) – to zdanie z Ewangelii według św. Mateusza byłoby najbardziej zwięzłym komentarzem do podobnych utworów. Autor, absolwent uniwersyteckiej polonistyki, zapewne miał w pamięci znane powiedzenie z Szekspira i Wyspiańskiego: „słowa, słowa, słowa”, stąd nie chciał, by posługa duszpasterska jedynie do słów się sprowadzała.
W tych najwcześniejszych wierszach nie sposób oddzielić poety od kapłana, czego wymownym przykładem jest to wyznanie:
Żeby móc tak nareszcie uprościć,
jedną miłość wybrać z wielu miłości,
jedną przyjaźń najbardziej prawdziwą,
z zim na łyżwach – tę jedną szczęśliwą,
z psów kudłatych – najwierniejsze psisko,
z prac doktorskich – jasną nade wszystko
To bliziutko już od tej prostoty
do jedynej za Bogiem tęsknoty
— Żeby móc tak nareszcie uprościć…
To wiersz niejako programowy, wskazujący drogę do szczęśliwego życia blisko Boga, a więc – w przypadku ks. Twardowskiego – do spełnionego kapłaństwa i twórczości poetyckiej, w której najtrudniejszą sztuką jest prostota. Jednym z ulubionych słów ks. Twardowskiego było „ubóstwo”, „ubogi”. Stworzył nawet swoistą etymologię tego słowa: „ubogi” to ktoś, kto nic nie posiada, bo wszystko ma „u Boga”; sam o to właśnie prosił:
Daj nam ubóstwo lecz nie wyrzeczenie
radość że można mieć niewiele rzeczy
i że pieniądze mogą być jak świnie
i daj nam czystość co nie jest ascezą
tylko miłością – tak jak życie całe
i posłuszeństwo co nie jest przymusem
ale spokojem gwiazd co też nie wiedzą
czemu nad nami chodzą wciąż po ciemku
[…]
— Daj nam
Ksiądz, który modlił się, „żeby nie być taką czcigodną osobą / której podają parasol / wysyłają do Rzymu” (Gorętsza od spojrzenia), w twórczości literackiej od „wierszy krzykliwych siebie pewnych” wolał „nieśmiałe i bose”, „przemilczane”, ale „łaski pełne”.