Jan Krzysztof Kelus wspomina Zbigniewa Romaszewskiego
Współpracę z KOR zaproponował nam Konrad Bieliński. Propozycja była konkretna. Organizatorzy pomocy represjonowanym potrzebują ludzi, którzy będą jeździć do Radomia. Chodzi o świadczenie bezpośredniej pomocy represjonowanym i ich rodzinom. Są już zebrane na ten cel pieniądze, są adwokaci. Pomocą dla Radomia kieruje pewne małżeństwo. Nazywają się Romaszewscy. Spytaliśmy, co to za ludzie i czy mieli jakieś pierepałki z bezpieką. Konrad stwierdził, że w zasadzie ich bliżej nie zna, ale – o ile się orientuje – kartotekę mają raczej czystą. Stanęło na tym, że jeśli się zdecydujemy, to nazajutrz nas z nimi skontaktuje.
Tak to się wszystko zaczęło.
Romaszewscy mieszkali na Kopińskiej. Przedstawił nas Konrad. Prócz gospodarzy, dwójka domowników: mała dziewczynka i długouchy spaniel.
Pierwsze wrażenie? Trudno mi je odtworzyć. Zacznę od wnętrza, bo to sceneria tego pierwszego spotkania najbardziej utkwiła mi w pamięci. Jasny przestronny pokój, dużo przestrzeni, stylowe meble i kilka rodzinnych pamiątek, czystość i ład. Wnętrze nieskalane komuną, bez snobistycznego blichtru i ostentacji. Troskliwie przeniesione z międzywojnia, a może z okupowanej Warszawy. Takie, w którym bez żadnych dodatków i przeróbek dobry reżyser mógłby kręcić sceny z historii polskiej inteligencji. Na przykład o Daszyńskim zakładającym w takim mieszkaniu Towarzystwo Uniwersytetów Robotniczych albo o inteligenckim małżeństwie aresztowanym przez gestapo za udział w redagowaniu „Biuletynu Informacyjnego”. Lub, cofnąwszy się jeszcze dalej w przeszłość, żona bojowca Frakcji Rewolucyjnej PPS wraca z Wiednia, by wręczyć mężowi przywieziony zza granicy prezent: dwa przemycone pod gorsetem browningi.
Romaszewscy… Gdybym spotkał ich przy jakiejś innej okazji, gdzie indziej, to nie wywarliby na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. Obracaliśmy się wśród ludzi, których biografie i sylwetki, mówiąc delikatnie, mocno odbiegały od normy. Tak jak i nasze. Byliśmy za starzy jak na hippisów, lecz mimo to zdążyliśmy przesiąknąć kontrkulturą lat sześćdziesiątych. Żyliśmy ze sobą „na kartę rowerową”, co nie było wówczas tak częste, a w naszym mieszkaniu na Raszyńskiej ubecy prócz znalezienia książek paryskiej „Kultury” i taśm z nieprawomyślnymi piosenkami mieli szansę natrafić na bukiet ziela lub grudkę haszu. No i na rozmaitych świrów, których biografie mogły wprawić w zdumienie doświadczonych pracowników dochodzeniówki.
Nic więc dziwnego, że Romaszewscy mogli nam się wydać wręcz podejrzanie normalni. On, ona, córeczka i pies. Inteligenckie małżeństwo, jakich wiele. Praca, posada, rodzina. Little boxes in the hillside jak z politycznej satyry Pete’a Seegera. Wszystko poukładane i normalne.
Z wyjątkiem Radomia. No i tego wnętrza.
Ustaliliśmy, co trzeba. Pożegnaliśmy się i wróciliśmy do domu. Każdy z nas niósł ze sobą karteczkę z adresami i zwitek pieniędzy.
W trakcie tego pierwszego spotkania przedstawiliśmy Romaszewskim przebieg naszych dotychczasowych perypetii z bezpieką. Z grubsza o tym wiedzieli. Zapytaliśmy wprost, czy to, że figurujemy w ubeckich kartotekach, nie naraża całego przedsięwzięcia na dekonspirację. Odpowiedzieli, że musimy być po prostu bardzo ostrożni. A ponieważ mamy jakieś tam doświadczenie, wierzą, że do domu ogona im nie zawleczemy.
Zaakceptowali nas. Prawdę powiedziawszy, nie było w tym nic dziwnego. Nie bardzo mieli w kim wybierać. Nie wiedzieliśmy, ilu już mają ludzi. Wedle naszych szacunków całą znaną bezpiece warszawską opozycję dałoby się wówczas upchać w dwóch autobusach. Aspirantów na opozycjonistów, których bezpieka jeszcze nie zdążyła zaewidencjonować, jest pewnie trochę, ale jak ich odnaleźć? W kolejce przed mieszkaniem na Kopińskiej się nie ustawiają. Jeśli Romaszewskim nie uda się skompletować ekipy minimum kilkunastu osób, to sami wiele nie zwojują. I co wtedy? Operacja Radom okaże się kolejną „inicjatywą na papierze”. Jednym więcej wyrosłym ze szlachetnych pobudek, wybrukowanym dobrymi chęciami pomysłem z tryumfalnie odtrąbionym początkiem i wstydliwie przemilczanym fiaskiem. Wypadało dorzucić swoje trzy grosze do tego, by tak się nie stało.
Pierwszy wyjazd do Radomia. Ostrożnie, aż do przesady ostrożnie. Nigdy prosto z domu. Najpierw do pracy w Akademii Medycznej. Po paru godzinach, około drugiej, wyjście bramą położoną na zapleczu, od strony Oczki. Stamtąd przez ulicę, do kompleksu budynków szpitalnych, z których wyjść można na trzy możliwe strony. Najlepiej na Nowogrodzką, bo jednokierunkowa. Kawałek tą jednokierunkową pod prąd, a stamtąd tramwajem na plac Zawiszy. Za przystankiem autobusów u wylotu E7 czekanie na „okazję”. Najlepiej od razu Radom, ostatecznie Białobrzegi lub Grójec. Późnym wieczorem powrót prosto ze stopu na Kopińską. Zdanie relacji z wycieczki, rozliczenie pieniędzy, dyspozycje i adresy na następny wyjazd. Bezpieczna, aż do przesady ostrożna procedura. Rytuał, którego starałem się dość dokładnie przestrzegać.
Dzień wcześniej można się było z tego wymigać. Choćby używając argumentu, że figurowanie w kartotekach bezpieki naraża nie tylko nas, ale i innych na dekonspirację. Albo że niestety, przykro mi, ale właśnie piszę doktorat. (To akurat byłoby słabym argumentem, bo Zbyszek Romaszewski, jak się później dowiedziałem, był także w trakcie pisania pracy doktorskiej). Przede wszystkim zaś mógł posłużyć się formułką numer jeden, najczęściej używaną wersją odmowy: „Nie mogę, bo mam żonę i dziecko”.
A ja nie bardzo.
Dzień wcześniej jeszcze można się było z tego wymigać. Po tym, co na własne oczy zobaczyłem w Radomiu, już nie. Co innego, gdy się o czymś czyta lub słyszy. Represja to puste słowo. Nie starcza wyobraźni, by wywołało empatię czy odruch solidarności. Wybór pozostania z boku, niewtrącania się nie rodzi skojarzeń typu bierność równa się współodpowiedzialność. I nie skutkuje poczuciem winy.
W Radomiu zobaczyłem ludzi skrajnie zmaltretowanych, zaszczutych i pozbawionych środków do życia. Niewyobrażalną biedę, upodlenie i bezradność.
Komuna zastosowała swoją wypróbowaną metodę. Poza doraźną zemstą i ukaraniem buntu los tych, którzy odważyli się na sprzeciw lub przynajmniej byli o to podejrzani, miał stanowić odstraszający przykład dla ich sąsiadów, kolegów z pracy i otoczenia. Na tym polegała pedagogika społeczna czerwonych: nie próbuj się buntować, bo spotka cię to samo. I nikt ci nie pomoże. To my i tylko my decydujemy o ludzkim losie, rozdajemy kary i nagrody.
Formuła prosta i skuteczna. Sprawdzała się przez lata. Niby nie było już politycznych zbrodni, sądowych i pozasądowych morderstw, długoletnich wyroków. Mądrość etapu podpowiadała, że teraz wystarczą mniej drastyczne przykłady złamanych ludzkich biografii. Wystarczy, by każdy miał okazję się z nimi zetknąć. Ostrzeżeniem niech będzie dobry fachowiec usunięty z zakładu pracy, zdolny naukowiec, któremu zablokowano karierę, poeta, który mógł pisać tylko do szuflady. I niech widzą kontrprzykłady – kariery, zaszczyty i apanaże, jakie można uzyskać w nagrodę za serwilizm, ślepe posłuszeństwo, a w ostateczności również za pokorę i bierność.
Stosowanie tej strategii w oczywisty sposób niszczyło tkankę społeczną, ale pozwalało utrzymać się przy władzy. Nie wiedzieliśmy, że za kilka lat coś, co wydawało się perpetuum mobile komuny, zazgrzyta i stanie. I czy wkładamy kij czy własne palce w szprychy systemu.
Robiliśmy to w odruchu solidarności. Nie posługiwaliśmy się tym słowem, nawet pisanym małą literą, ale chyba ono tłumaczy sens naszych ówczesnych wyborów. Takich samych, jakich za kilka lat miało dokonać wielu, wielu innych.
Przekonałem się, że trzeba tam jeździć, choć dalej nie byłem pewny, jak to się skończy. Wydawało mi się wielce prawdopodobne, że kolejną odsiadką. Cóż z tego, że staram się być perfekcyjnie ostrożny? Wpaść można nie tylko przez własną głupotę. Także przez głupotę i nieostrożność innych. Jakąś drogą się dowiedziałem, że pierwsze adresy w Radomiu zdobył Mirek Chojecki. Jeździł tam kilka razy. Zwinęli go na miejscu i mocno poturbowali. Był spalony, przekazał więc organizowanie akcji pomocy Romaszewskim. Podobno polecił mu ich Jan Józef Lipski. No tak… Że Lipski to dobrze. Pewna firma, przytomny gość. Skoro im zaufał, widać wie, co robi. Ale że tak szybko odłowili Choja, to źle, a że go stłukli, to jeszcze gorzej. Widać w nawyk im weszła taka chamska na komisariatach obsługa, a perspektywa powrotu z obitymi nerami to średnia przyjemność. Byłem w stanie rozpoznać w sobie skłonność do różnych aberracji, z seksualnymi włącznie, ale na pewno nie do masochizmu.
Nie znałem Romaszewskich i bacznie się im przyglądałem. Niby było wszystko w porządku. Byli rzeczowi, konkretni, żadnego opozycyjnego ględzenia, przelewania z pustego w próżne. Krótkie spotkania, wyłącznie wieczorami na Kopińskiej, żadnych spędów i nasiadówek towarzyskich, odwiedzin i kontaktów na mieście.
Nie znaczy to, że nie było powodów do niepokoju. Były. Choćby sam lokal na Kopińskiej. Co z tego, że ewokował różne romantyczne skojarzenia? Podwórko z jednym tylko wyjściem. Czwarte piętro. Żadnej przechodniej klatki schodowej. Założenie podsłuchu technicznie proste. Znalezienie lokalu do obserwacji w tym samym budynku również. Ostrzeżenia przed tym, by nie wejść w ewentualny kocioł, nie było. A poza tym, czy był jakiś plan B na wypadek wsypy? Zdeponowany gdzieś na mieście duplikat archiwum? Zastępczy lokal i osoba, która przejmie prowadzenie akcji?
Ten tekst jest fragmentem wspomnień Jana Krzysztofa Kelusa zamieszczonych w tomie „Po stronie dobra. Księga dedykowana Zofii i Zbigniewowi Romaszewskim”:
Nie zadawałem tych pytań. Nie czułem się upoważniony do pełnienia roli inspektora konspiracyjnego BHP. Podświadomie wiedziałem, że choć te obawy są słuszne, to wywlekanie ich na wierzch w niczym nie poprawi sytuacji. Mieszkania nie zmienią, dublera pewnie nie mają, jedziemy na tej samej furze – skoro już na nią wsiadłem – oni ze mną, ja z nimi, choćby do przyszłego tygodnia.
I tak to trwało. Trochę inaczej, niż sobie na początku wyobrażałem. W moich wyobrażeniach bowiem szefowie akcji w żadnym razie nie powinni sami jeździć do Radomia. Absolutnie i pod żadnym pozorem. Mastermind całego przedsięwzięcia powinien zawiadywać akcją, rozdzielać zlecenia emisariuszom, odbierać raporty, archiwizować dane i zabezpieczać duplikaty archiwum. Wyobrażałem sobie, jak schylony nad planem Radomia wtyka różnokolorowe szpilki pod poszczególne adresy, znacząc to, co zostało zrobione, i to, co jest do zrobienia.
Nic bardziej mylnego. Bardzo szybko się zorientowałem, że oboje jeżdżą do Radomia. Zosia trochę rzadziej, Zbyszek wprost nałogowo, znacznie częściej niż my. Od początku tak go to wkręciło; zbierał radomskie kontakty z taką pasją, jak filatelista znaczki. Skoro jeździł przez trzy czwarte roku, średnio trzy razy w tygodniu, to łatwo obliczyć, że samodzielnie odwalił sporą część wykonanej w Radomiu roboty.
No cóż… Było jak było. Trzeba było porzucić marzenia o konspiracyjnej arkadii, nie wtrącać się i robić dalej swoje. W zastanym układzie. Patrząc z perspektywy lat – jedynym wówczas możliwym.
Moje złe przeczucia omal się nie sprawdziły. To był jeden z pierwszych wyjazdów, chyba drugi lub trzeci. Został mi do załatwienia ostatni adres na jakichś dalekich peryferiach. Pojechałem podmiejskim autobusem, znalazłem przy szosie tabliczkę z napisem „Warsztat samochodowy” i powędrowałem kilkaset metrów szutrówką z rzadka oświetloną światłami nieregularnej zabudowy. Wiedziałem tylko tyle, że właściciel warsztatu siedzi i trzeba sprawdzić, czy rodzina nie potrzebuje jakiejś pomocy.
W kontraście z biedą, jaką miałem okazję obejrzeć w mieszkaniach radomskich robotników, znalazłem się nagle w oazie bogactwa. Ani przedtem, ani potem z takim dobrobytem w Radomiu się nie spotkałem. Pasowało to do popularnego w komunie stereotypu „prywaciarza”, określenia, którego nie lubiłem, bardziej trafne wydawało mi się określenie „licencjonowane bogactwo”.
Przyjął mnie wspólnik delikwenta, jego szwagier chyba czy brat. Po chwili zjawiła się żona, ale właściwie nie brała udziału w rozmowie, tylko biernie się przysłuchiwała. Wyszła, zanim zdążyłem się pożegnać. Przedstawiłem jak zwykle powód mojej wizyty i usłyszałem, że mają adwokata i absolutnie niczego im nie potrzeba. Ich sytuacja finansowa w jakiś sposób to tłumaczyła, ale chłód, który towarzyszył temu désintéressement, był zastanawiający. Jakaś bardzo fałszywa nuta zabrzmiała w momencie, gdy spytali mnie, czy się nie boję w takich sprawach przyjeżdżać do Radomia. Odpowiedziałem, że za pomaganie ludziom to paragrafu nie ma – lub coś równie idiotycznego – pożegnałem się i ruszyłem w kierunku szosy.
Byłem niemal pewien, że mnie sprzedali. Pytanie tylko, czy zadzwonili na glinę wtedy, gdy ta kobieta wyszła do drugiego pokoju? „A może mieli resztkę przyzwoitości, by zadzwonić trochę później i dać mi szansę, żebym się z tego cholernego zadupia wydostał?” – łudziłem się. Tak czy inaczej, wiedziałem, że wszystko się wyjaśni, gdy dotrę do szosy.
I się wyjaśniło. U wylotu szutrówki stał na poboczu samochód na radomskiej rejestracji. Fiat z czterema tajniakami. Od razu mnie nie zdjęli.
Poczekali, aż wsiądę do autobusu, włączyli światła i ruszyli za nim. Chcieli pewnie sprawdzić, dokąd powędruję, licząc na to, że naprowadzę ich na jakieś inne adresy. Tak czy inaczej, dobrze to nie wyglądało. Nie miałem dobrego pomysłu, jak zgubić obserwację w nieznanym mieście.
Dojechałem do śródmieścia. Mżył deszcz. Radom był fatalnie oświetlony. „Za ciemno, żeby mogli zrobić mi zdjęcie” – pomyślałem, ale na wszelki wypadek wtuliłem głębiej twarz w kaptur anoraka. Szli za mną, ale zachowywali dystans, starali się mnie nie spłoszyć. To nie była obserwacja na zastraszenie ani taka pięć minut przed zatrzymaniem. W zniszczonym, obskurnym budynku zauważyłem bramę. Wyglądała na przechodnią. Minąłem ją, zatrzymałem się na rogu budynku przed numerem domu, ostentacyjnie mu się przez chwilę przyglądałem, wróciłem kilka kroków, wszedłem w bramę i w momencie gdy przez chwilę nie mogli mnie widzieć, ruszyłem pędem przed siebie.
Podwórko na zapleczu kamienicy, komórki, szopki, stary sracz, resztka płotu, krzaki, trzydzieści sekund sprintu w ciemności i ulga. Zwolniłem. Nikt mnie nie gonił. Najwyraźniej tajniacy zostali przed tą dzięki Bogu przechodnią bramą.
Szedłem w ciemności przez coś, co przypominało zapuszczony park, przebrnąłem przez płytki kanałek czy ściek i w mokrych, utytłanych śmierdzącym błotem butach dotarłem jakimiś bocznymi uliczkami do szosy warszawskiej. Bardzo szybko złapałem jakiegoś poczciwego jelcza. Kierowca nie był ani zbyt towarzyski, ani zbyt zaspany, nie czułem się więc w obowiązku bawić go rozmową. Siedziałem w ciepłej kabinie, suszyłem nogi i myślałem o tym, co się zdarzyło w rodzinie tego naszego klienta.
Prywaciarze. Czarne owce wśród ludu pracującego miast i wsi. Stereotyp jak wszystkie stereotypy – ziarna prawdy w worku prymitywnych uproszczeń. Przecież są wśród nich ludzie, którzy osiągnęli jakiś względny dobrobyt ciężką, uczciwą pracą. Znałem takich. Ale były też oazy licencjonowanego bogactwa. I te licencje dostawało się za bardzo dwuznaczne, czasem wręcz podłe przysługi świadczone władzy. Ot, choćby imperium PAX. No, ale to się działo na samej wierchuszce, na szczeblu centralnym, a na niższych szczeblach? Tych wojewódzkich, powiatowych, gminnych wreszcie? Też pewnie można było takie licencje uzyskać. I widocznie tym razem ktoś próbował opłacić licencję moją własną, prywatną skórą. No dobrze, ale dlaczego jeden z tej rodzinki świntuchów, którzy wystawili mnie na odstrzał, siedzi? Tu układanka przestawała się rymować.
Uznałem, że zamiast zaprzątać sobie tym głowę, lepiej się zastanowić, w co się ubrać na następną wycieczkę do Radomia. Ten granatowy anorak z kapturem jest spalony. Trzeba będzie wymyślić coś innego. Przysnąłem.
Kierowca obudził mnie na placu Zawiszy. Zdałem relację Romaszewskim, bez dramatyzowania, ale ze szczegółami. Sprawa pozostała chwilowo niewyjaśniona.
Chwilowo, ale nie na zawsze; w końcu, po kilku tygodniach, się wyjaśniła. Okazało się, że żona właściciela warsztatu wdała się w romans z miejscowym esbekiem. Wykorzystano więc czerwcową okazję, mężulka wrobiono w udział w rozruchach i zamknięto jako warchoła. Beneficjentami jego długiej, jak się spodziewano, absencji stali się szczęśliwi chwilowo kochankowie. I braciszek żony, który liczył na trwałe pozbycie się wspólnika. A uboczną ofiarą omal nie stała się moja skromna osoba.
Zawiłe są, jak widać, ścieżki ludzkich losów, to zaś, że Romaszewskim udało się całą tę intrygę rozwikłać, świadczy o tym, jak głęboko potrafili spenetrować społeczność radomskich represjonowanych. Dotrzeć do rodzin faktycznych i przypadkowych uczestników zamieszek, robotników i przedstawicieli hermetycznego marginesu, prowodyrów i kozłów ofiarnych. Ludzi w końcu najrozmaitszych, którzy mieli tylko jedną wspólną cechę – taką mianowicie, że sami lub ich bliscy padli ofiarą prześladowań. A za okazaną im pomoc odwdzięczali się, jak potrafili, z reguły lojalnością, podaniem informacji o innych represjonowanych, szklanką herbaty, a także lokalną plotką.
Zwykle obywało się bez takich przygód. Po pewnym czasie każdy miał stałych klientów, rodziny uwięzionych lub wyrzuconych z pracy. Ich sytuacja była już rozpoznana i – jeśli można tak rzec – na ogół stabilna. Mąż nadal siedział, pracy nadal nie było; trzeba było periodycznie dostarczyć środki na przeżycie, czasem wiadomości od adwokata lub gryps z więzienia. Do tego dochodzili ci nowi, tacy, do których trzeba było dotrzeć po raz pierwszy i rozpoznać sytuację.
Ten tekst jest fragmentem wspomnień Jana Krzysztofa Kelusa zamieszczonych w tomie „Po stronie dobra. Księga dedykowana Zofii i Zbigniewowi Romaszewskim”:
Przypominało to trochę robienie ankiet, tyle że próbę respondentów zamiast algorytmu losowego zastąpili, czasem też na zasadzie niemal losowej, radomscy stróże porządku.
Moja żona, Kuba, świetnie sobie z tym radziła. Oboje byliśmy po studiach socjologicznych, z tym że po wyjściu z więzienia mnie jakimś cudem udało się znaleźć pracę, a jej nie. Prawdę mówiąc, nawet jej specjalnie nie szukała. Wolała pracować dorywczo jako ankieter w rozmaitych badaniach socjologicznych. Świetnie jej to szło. Budziła zaufanie, potrafiła nawiązać kontakt z respondentem, miała znikomą liczbę odmów. Ta praktyka bardzo jej się w Radomiu przydała.
Przeczytałem jej relacje z radomskich wspomnień. Zrządzenie losu sprawiło, że właśnie ona natrafiła w Radomiu na wyjątkowy przykład bestialstwa: skatowanego przez gliniarzy niepełnosprawnego chłopca, któremu po milicyjnej orgietce miesiącami ropiały uszkodzone paznokcie. Relacji pobitych i skatowanych na ścieżkach zdrowia i komisariatach zebraliśmy bez liku, ale takiego hardcore’u się nie spodziewaliśmy.
Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy relacja Kuby nie jest przejaskrawiona, poświadczam, że opisała wszystko tak, jak było. Chłopca i jego matkę odwiedzała wielokrotnie. I łatwo zgadnąć, że po każdym takim powrocie miała mi sporo do opowiedzenia. Pozwolę sobie tylko na drobne uzupełnienie. Poranione dłonie i stopy nie powstały w wyniku tego, że milicjanci zrywali paznokcie. Te upiorne praktyki ich protoplastów z MBP, dzięki Bogu, nie zostały reaktywowane. Po prostu zwinęli z ulicy wracającego z zakładu pracy chronionej wyrostka i zaczęli go przesłuchiwać. Nic nie mówił, bo był autystyczny, to go zleli, a jak nadal milczał, to przykuli go do kaloryfera i walili pałami w paznokcie nóg. Rąk też, bo był na czworakach. I stąd były te obrażenia.
Na koniec małe sprostowanie: we wspomnianym zrządzeniu losu zapośredniczyła Zosia Romaszewska. O ile pamiętam, to ona pierwsza dotarła do tego chłopca, ale miała chyba zły dzień i nie udało jej się nawiązać dobrego kontaktu z jego matką. Przekazała więc sprawę Kubie, która pojechała tam nazajutrz i od spłoszonej kobiety usłyszała: „była tu wczoraj taka jedna, w skórzanym płaszczu, zamaszysta taka jakaś i z taką teczką, chyba pani prokurator”.
Uśmialiśmy się z tego, Zosia też, choć trochę obruszyła się na naszą sugestię, żeby może zrezygnowała z tego płaszcza, bo naprawdę wygląda w nim jak czekistka. Był to jedyny zabawny incydent na marginesie tej makabrycznej historii.
Kubie udało się nawiązać bardzo dobre relacje z tą rodziną. Jeździła do nich wiele razy. Bardzo ryzykowała, gdyż gliny zorientowały się, że ta akurat sprawa jest wyjątkowo śmierdząca i że się nią interesujemy. Zaczęli więc nagabywać tę matkę, by dała znać, gdy ktoś z Warszawy się u nich pojawi. W dodatku wysyłali na te misje tych samych skurwysynów, którzy skatowali chłopca, a on na ich widok moczył się i wpełzał pod łóżko. Jak mi Kuba o tym opowiadała, to nóż się w kieszeni otwierał. Raz czy dwa niemal minęła się z nimi w drzwiach. Miała jakieś tam alibi, bo akurat nazywała się tak jak matka chłopca. (Sikorskich jest pewnie w systemie PESEL ze sto tysięcy). Mogła więc próbować tłumaczyć, że jest krewną z Warszawy.
Może i mogła, ale trwało to tygodniami i bardzo się o nią niepokoiłem.
[…]
Poprzedni wątek można by równie dobrze skwitować stwierdzeniem: „Bez agitacji nie ma rekrutacji”. To prawda może nie święta, ale oczywista. Tyle że – jak wspomniałem – agitatorami nie byliśmy. Początkowo zabieraliśmy do Radomia przepisane na maszynie egzemplarze pierwszego „Komunikatu KOR”. Opublikowany pod koniec września, zawierał opis represji, pomocy dla rodzin prześladowanych robotników, a co najważniejsze – podawał nazwiska, adresy i telefony członków komitetu. Lista ta ukazywała się potem we wszystkich kolejnych numerach.
Wyruszyliśmy na kilka pierwszych wyjazdów wyposażeni w te komunikaty, ponieważ sądziliśmy, że będą one pomocne. Gdzie jak gdzie, ale w Radomiu, wśród ludzi dotkniętych represjami, powstanie organizacji, która ma nieść im pomoc, powinno zostać przyjęte jeśli nie z entuzjazmem, to przynajmniej z nadzieją, akceptacją i zrozumieniem. Dostaną je od nas, przeczytają, będą wiedzieli, kim jesteśmy i z czym do nich przychodzimy. Nie trzeba będzie się przedstawiać. Może ktoś skorzysta z podanych adresów i numerów telefonów, poinformuje o uwięzionym, pobitym lub usuniętym z pracy sąsiedzie. Zbyszek będzie mógł wetknąć kilka szpilek w tę swoją sztabową mapę i nasze kręte ścieżki staną się prostsze.
Bardzo szybko pozbyliśmy się złudzeń. Pierwsze wyjazdy uświadomiły nam, że informacja o powstaniu KOR, wyrecytowana czy podana do odczytania, przyjmowana jest jak opowieść o żelaznym wilku. I z reguły nie pomaga, lecz wręcz utrudnia nawiązanie kontaktu. Zdarzały się wyjątki, ale o tym, że powstał jakiś KOR, w Radomiu nie słyszał prawie nikt. Przynajmniej na początku. Słowo „komitet” potrafiło się skojarzyć z Komitetem Centralnym, czasem wojewódzkim PZPR. Znacznie lepiej przyjmowano nas, gdy używaliśmy ogólników w rodzaju: „są tacy ludzie w Warszawie, co jak się dowiedzieli, że was tu prześladują, to zebrali pieniądze i chcą wam pomóc”.
To działało; komunikaty nie bardzo.
Dodatkowo zostawianie bibuły mogło narazić naszych podopiecznych na kolejne kłopoty. Samo zaś ofiarowanie pomocy materialnej w połączeniu z agitacją jakoś nam się nie rymowało; pachniało podejrzaną moralnie transakcją wiązaną. W rezultacie „Komunikaty KOR”– jedyną dostępną wówczas formę bibuły – dostawały od nas jedynie osoby, które wyrażały chęć lub zainteresowanie, by się czegoś o działalności KOR dowiedzieć, słowem, gdy ktoś zgłaszał na to zapotrzebowanie. Romaszewscy zaopatrywali nas w „Komunikaty”, ale poinformowani o naszych obiekcjach, przyjęli je do wiadomości, nie nalegali na prowadzenie jakiegoś agitpropu. Bardzo przez to zyskali w naszych oczach. Nie próbowali nam niczego narzucać, działali jak społecznicy, a nie zaślepieni jakąś ideologiczną wizją politykierzy. Potwierdzały to ich wybory, dokonywane w konkretnych, jednostkowych sytuacjach. Wspomniała o tym moja żona, ja powtórzę.
Mogliśmy zrobić kolorowe zdjęcia okaleczonych paznokci tego dzieciaka. Co by z nimi zrobił polityk? Wysłał negatywy na Zachód, licząc na to, że może ukażą się w jakimś „Newsweeku”, „Spieglu” czy „Sternie”. Ważne, by dopieprzyć komunie. I gówno by go obchodziło, czy narazi to na jakieś kolejne kłopoty chłopca i jego matkę. A Romaszewscy? Romaszewscy nad tymi konsekwencjami się zastanowili, do Radomia zamiast fotografa pojechał lekarz, matce zaś wystarczyło podszepnąć, by powiedziała gliniarzom, że jeśli jeszcze raz się u niej pojawią, to zdjęcia, których tak naprawdę nie było, zostaną opublikowane. Pomogło.
Im dłużej ich znałem, tym większej nabierałem pewności, że to, co robią w Radomiu, nie wynika z żadnego wyrachowania czy kalkulacji politycznych. Podobnie jak my, wdepnęli w opozycję na zasadzie odruchu moralnego. Tradycje rodzinne, osoby uznane za autorytety, cechy charakterologiczne – wszystko tu mogło odegrać jakąś rolę, ale na pewno nie było to żadne zaczadzenie ideologiczne. Akcji pomocy nie traktowali instrumentalnie.
Co najwyżej w ostatniej jej fazie, a może nawet po jej zakończeniu, ulegli pewnym złudzeniom. Takim oto, że w wyniku akcji pomocy w Radomiu powstanie jakieś środowisko opozycyjne. Represje otworzą robotnikom oczy, uświadomią im, że winny jest system. A żeby go zmienić i poprawić swój los, należy zorganizować się i przyłączyć do tych, którzy mu się przeciwstawiają. Słowem, postąpić wedle ukutej nieco później maksymy Kuronia: „Zamiast palić komitety, zakładać własne”