Jan Karski. Sumienie świata
Jan Kozielewski, urodzony 24 czerwca 1914 roku w Łodzi, miał wszelkie zadatki na bycie „kimś ważnym” w polskiej służbie dyplomatycznej. Niewątpliwie inteligentny, oczytany, brat Mariana Kozielewskiego, zasłużonego legionisty i komendanta policji (wpierw we Lwowie, a później w Warszawie), z odpowiednim poparciem gdzie trzeba.... Po prostu dziecko szczęścia. Jednak los chciał inaczej. Porwany przez zawieruchę dziejową miał przez kilka dziesięcioleci pozostać jednym z najważniejszych, choć najbardziej zapomnianym, świadkiem historii. Wyrzutem na sumieniu świata.
Młody Kozielewski, zwany przez znajomków „Koziołkiem”, miał raczej dość udane dzieciństwo. Do minusów można tylko zaliczyć ojca-fantastę, który bił wszelkie rekordy roztargnienia (nawet podczas rejestracji faktu urodzenia Janka podał datę o.... miesiąc wcześniejszą niż same narodziny!). Miał za to wielkie oparcie w matce, która była oddaną Polką, ale o zapatrywaniach jak najbardziej kosmopolitycznych. Między innymi to ona namawiała Janka żeby bronił żydowskich sąsiadów przed głupimi psikusami jego rówieśników (chodziło tu głównie o tak śmieszne dla dzieciarni zabawy jak wrzucanie zdechłych szczurów do kuczek). To właśnie przez to pełne tolerancji wychowanie „dochrapał się” bardzo odpowiedzialnego stanowiska szabesgoja – pomagał sąsiadom podczas szabasu wykonując za nich zabronione prawem religijnym czynności. Jeden tylko raz dostał od matki za ten fakt przysłowiowe wciry, choć przyznać trzeba, że chodziło o to, że ośmielał się brać od Żydów skromne wynagrodzenie za swoją pomoc. Zaiste nie było to konwencjonalne w tamtych czasach wychowanie...
Jednak, tak jak i dzisiaj, w gloryfikowanej obecnie II Rzeczypospolitej, aby coś osiągnąć należało znać kogo trzeba. To właśnie dzięki takim kontaktom brata-leguna, Kozielewski był zauważany podczas swoich studiów. Oczywiście sprzyjało mu nie tylko bycie ówczesnym „resortowym dzieckiem”, ale także oczytanie, pilność i ogromna inteligencja. Odbywając jako student praktyki konsularne w Rumunii i Niemczech (choć Opole to dzisiaj taka swojska nazwa...) wiele się nauczył i nabrał odrobinę bardziej krytycznego stosunku do panujących w Polsce porządków. Pomógł mu w tym przede wszystkim nawiązany w Rumunii kontakt z polską rodziną, która miała mniejszy fart w życiu niż on – ojciec rodu był bowiem hallerczykiem i nie słynął z nabożnego stosunku do Marszałka Piłsudskiego. To chyba troszkę zachwiało jednobiegunową oceną świata „Koziołka”.
Do ciekawszych epizodów z tamtego okresu życia Jana Kozielewskiego należał niewątpliwie udział w norymberskim Parteitagu. To, co zobaczył tam Janek, nie zwiastowało niczego dobrego, podziałało jednak orzeźwiająco na młodego adepta polskiej dyplomacji. Mógł przecież na własne oczy przekonać się, jak butna i agresywna jest III Rzesza. Wiedział też, że nie można spodziewać się po Hitlerze przestrzegania jakichkolwiek praw międzynarodowych. To właśnie podczas jego proszonych odwiedzin u „niemieckich studentów” w Norymberdze (a właściwie demonstracji siły przed obserwatorami z innych krajów) uchwalono słynne ustawy rasowe z 15 września 1935 r. Czy młody Kozielewski mógł mieć jakieś złudzenia? On, na którego w Polsce czekała narzeczona o pochodzeniu żydowskim?
Jakkolwiek można by sądzić, że Kozielewski uczestniczył w wielu wydarzeniach i znał wielu wysoko postawionych ludzi tylko i wyłącznie z powodu wysoko postawionego brata, jest to przekonanie błędne. Janek potrafił samodzielnie myśleć i analizować to, czego był świadkiem. Zapoznanie się z innymi poglądami (czasami dość drastyczne w formie, jak zamieszki antyżydowskie na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie) tylko utwierdzały go w przekonaniu o słuszności obranej drogi. To, wraz z wpojonymi przez matkę wartościami, uczynią z niego największego bohatera II wojny światowej, a po jej zakończeniu milczące, ale wciąż obecne sumienie Zachodu.
We wrześniu 1939 r. Kozielewski jako oficer 5. Dywizjonu Artylerii Konnej brał udział w walkach obronnych. Po ataku Sowietów na Polskę dostał się do niewoli. Ponieważ udawał szeregowego dostał się na listę żołnierzy, którzy mieli zostać wymienieni z III Rzeszą. Później podjął udaną próbę ucieczki z niemieckiego transportu. Po powrocie do Warszawy wstąpił do konspiracji. Ze względu na jego fenomenalną pamięć i znajomość języków obcych bardzo szybko skierowano go do odcinka kurierskiego – miał być jednym z ogniw łańcucha pozwalającego na utrzymanie łączności z Rządem na Uchodźstwie.
Zobacz też:
Podczas jednej z prób przedostania się do Francji zabrakło Jankowi żołnierskiego szczęścia. Aresztowany na Słowacji i brutalnie przesłuchiwany w preszowskim więzieniu widział tylko jedno wyjście – samobójstwo. Choć został przez gestapowców odratowany, to jednak coś zyskał – przewiezienie na terytorium okupowanej Polski. Tutaj już pomogło Podziemie. Oddział ZWZ-AK podchorążego „Rysia” zdołał odbić zmaltretowanego kuriera ze szpitala w Nowym Sączu. Niestety, nie obyło się bez ofiar. 21 sierpnia 1941 r. w odwecie Niemcy rozstrzelali w Biegonicach 32 zakładników. Sam Karski został przeniesiony do pracy w Biurze Informacji i Propagandy w Komendzie Głównej ZWZ-AK.
Nie na długo jednak było mu dane zapomnieć o kurierskich szlakach. Namówiony przez podziemie żydowskie dwukrotnie przedostał się na teren warszawskiego getta. Jednak nie to było jego najbardziej brawurowym wyczynem. Chcąc naocznie przekonać się o tym, co dzieje się z wywiezionymi z getta Żydami, w przebraniu ukraińskiego wachmanna przedostał się na teren jednego z obozów. Początkowo myślał, że jest to obóz zagłady w Bełżcu, jednak później okazało się, że był to obóz przejściowy w Izbicy. Jednak mimo różnicy nomenklaturowej, to co zobaczył nie pozwoliło mu już więcej spać spokojnie. Stał się bezpośrednim świadkiem masakry, nieludzkiego traktowania i poniżania w imię narodowosocjalistycznej ideologii. Bardzo chciał, by świat usłyszał o ofiarach i sprawcach czynów, które miały zostać przez Niemców ukryte na terytorium Polski. Również w imieniu żydowskiego podziemia chciał prosić o jakąkolwiek doraźną pomoc: choćby zbombardowanie linii kolejowych, po których poruszały się transporty do obozów śmierci, koncentracyjnych i pracy przymusowej. Żeby zbombardowano krematoria i komory gazowej, żeby świat zdobył się na jakąkolwiek reakcję odwetową teraz, zaraz, już, a nie po wojnie.
Histmag potrzebuje Twojej pomocy! Wesprzyj naszą działalność już dziś!
Zachód otrzymał trzy raporty napisane przez Jana Karskiego (takimi dokumentami Kozielewski posługiwał się jako kurier podziemia i takie nazwisko nosił do śmierci), z których jeden napisał razem z bratem Marianem, który był pierwszym komendantem tzw. granatowej policji w okupowanej Warszawie. Pierwszy raport o sytuacji w okupowanym kraju został przekazany serbskiemu dyplomacie Adamovicowi i kanałami dyplomatycznymi dotarł do polskiego rządu, drugi napisał w Angers (miejsce pobytu Rządu na Uchodźstwie) z pamięci, a trzeci został napisany przez Karskiego w Londynie.
Choć trzeci raport dotarł nie tylko do Rządu RP, ale także do przywódców aliantów zachodnich, nie wywołał żadnego zainteresowania. Dramatyczny opis eksterminacji Żydów, której Niemcy dopuszczali się bezkarnie w Europie Wschodniej nie wstrząsnął żadnym politycznym sumieniem. 28 lipca 1943 r. Karski dostąpił zaszczytu audiencji u prezydenta USA Franklina D. Roosevelta. Podczas przedstawiania próśb środowisk żydowskich o pomoc dla ginącego narodu, a także pomocy w postaci fałszywych dokumentów i pieniędzy dla partyzantki, Roosevelt przerwał Polakowi słowami: „Policzymy się z Niemcami po wojnie. Panie Karski, proszę mnie ewentualnie wyprowadzić z błędu, ale czy Polska jest krajem rolniczym? Czy nie potrzebujecie koni do uprawy waszej ziemi?”
Jednak i to nie zniechęciło polskiego kuriera. Spotykał się z wieloma wybitnymi przedstawicielami aliantów. Nauczył się nawet skróconej (trwającej 18 minut) wersji swojego raportu po to, żeby nie nużyć słuchaczy. Wszystkie jego działania spełzły jednak na niczym. Wydawało się, że jedynym wyjście z sytuacji jest pójście w ślady Szmula Zygielbojma – żydowskiego działacza emigracyjnego, który w ramach protestu przeciwko obojętności aliantów na Zagładę popełnił samobójstwo. Jednak Karski wciąż miał nadzieję. W 1944 r. napisał książkę Tajne państwo, o działalności i strukturach polskiego podziemia, a także o tym, co spotkało z rąk Niemców całą społeczność żydowską. Książka została entuzjastycznie przyjęta przez amerykańską opinię publiczną i szybko stała się bestsellerem z 400 tysiącami sprzedanych egzemplarzy.
Po zakończeniu działań wojennych w Europie i wepchnięciu Polski w niedźwiedzie objęcia Związku Sowieckiego, Karski postanowił pozostać w Stanach Zjednoczonych. Coraz częściej jednak milczał na temat tego, co widział w okupowanej Polsce. Nie rozumiał, dlaczego informacje o wyzwoleniu kolejnych niemieckich obozów, opowieści Ocalonych i doniesienia z toczących się procesów wywoływały takie poruszenie wśród opinii społecznej państw zachodnich. Przecież o tym właśnie mówił, z tym świadectwem szedł do wielkich tego świata. Wtedy jednak nikt go nie słuchał. Czy zawiniła niemieszcząca się w głowie współczesnego człowieka doza makabry czy jednak było to polityczne wyrachowanie?
Chcą ułożyć sobie jakoś życie z dala od Polski i starając się zapomnieć o tym, czego był świadkiem, Karski związał się z jezuickim Uniwersytetem Georgetown w Waszyngtonie. To tutaj obronił doktorat, a później otrzymał stopień profesora nauk politycznych. Jego macierzystą jednostką uczelnianą stał się Wydział Służby Zagranicznej, gdzie wykładał to, na czym znał się najlepiej: stosunki międzynarodowe i teorię komunizmu. W 1970 r. napisał monumentalną pracę Wielkie mocarstwa wobec Polski 1919-1945. Od Wersalu do Jałty. Była ona wielkim oskarżeniem mocarstw, które przez cały ten okres bawiły się Polską, traktując ją jak podawaną sobie w grze piłkę. Wciąż pamiętał także obojętność tych samych graczy wobec próby unicestwienia całego narodu żydowskiego wraz z tymi, którzy do czasów panowania Adolfa Hitlera w ogóle nie mieli pojęcia, że należeli do przeklętej rasy podludzi.
Jednak nie wszystko da się zapomnieć. Tak samo światu nie udało się zapomnieć o tym wielkim wyrzucie sumienia jakim był Karski. Jego udział w filmie Shoah w reżyserii Claude’a Lanzmanna był małym kamyczkiem, który uruchomił lawinę przypominania. Posypały się słowa uznania i nagrody za wojenną przeszłość polskiego kuriera. Jednak nikt nigdy nie miał odwagi przyznać, że zbagatelizował otrzymywane od niego informacje, przyznać, że też jest po części winny tego, co stało się z ręki Niemiec głównie we wschodniej Europie. Nikt nie przyznał się otwarcie do grzechu zaniechania.
Dramat Jana Kozielewskiego-Karskiego polegał właśnie na owej niemożności przyznania się świata do obojętności wobec postępowania Niemców na terenach okupowanej Polski. Świadomość, że jego ukochana Ojczyzna stała się miejscem unicestwienia wielu narodów i ras, a także niechęć aliantów zachodnich do podjęcia jakichkolwiek działań (choćby tylko symbolicznych, choćby tylko hamujących ludobójstwo na tydzień) nie dawała mu spokoju. Dlatego wykorzystując okres po filmie Lanzmanna nieustannie mówił o tym czego był świadkiem, zarówno w Wschodzie, jak i na Zachodzie. Stał się prawdziwym wyrzutem na sumieniu świata. I jest nim po dzień dzisiejszy. Być może to właśnie postać słynnego niewysłuchanego kuriera jest lekarstwem na nieustannie pojawiające się w mediach sformułowania „polskie obozy śmierci”. Może czas zacząć mówić o Brytyjczykach czy Amerykanach jako pomocnikach III Rzeszy?
Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz