Jak ukarać bezkarnych? - Trybunał Stanu
Chociaż co najmniej kilka razy w roku opinią publiczną wstrząsają prasowe doniesienia o aferach z udziałem najważniejszych osób w państwie, w III RP jedynie raz udało się przeprowadzić specjalną procedurę odpowiedzialności konstytucyjnej. Nie słychać również propozycji zniesienia immunitetu przysługującego najwyższym funkcjonariuszom państwowym, który zapewnia im poczucie bezkarności. Dlaczego mimo kolejnych skandali niewiele zmienia się w tej kwestii?
Polityk — człowiek specjalnej troski
Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by domyślić się, że specjalny status, jaki przepisy prawa przyznają parlamentarzystom i członkom rządu ma proste uzasadnienie. — Politycy, szczególnie opozycyjni, muszą być chronieni przed zakusami aparatu represji, który mógłby wpływać na ich decyzje — tłumaczy dr Jarosław Szymanek, konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego. — Immunitet gwarantuje im swobodę wykonywania mandatu, na przykład możliwość głosowania w sposób, którego różne siły mogą nie akceptować, ale w który nie mogą ingerować.
Ostatnie lata pokazały, że praktyczne wykorzystanie tej instytucji w wydaniu polskim jest zupełnie inne. Pijany polityk Samoobrony urządzający sobie nocny rajd samochodowy po torowisku tramwajowym czy działacz dzisiaj już opozycyjnego ugrupowania obrażający czekających na niego dziennikarzy z ulgą otulili się immunitetową kołdrą. Dopiero inni posłowie musieli uchylić ich przywilej, by wymiar sprawiedliwości mógł się zająć nagannymi uczynkami. Podobnych przykładów można wymienić więcej. — Niestety, politycy dzięki immunitetowi czują się bezkarni. Zwykli ludzie, którym różne przewinienia parlamentarzystów wyrządziły szkodę, nie podejmują żadnych kroków, bo przewidują, że to i tak nic nie da — powiedział na antenie radiowej Trójki socjolog Tomasz Żukowski, komentując seksaferę w Samoobronie.
Czy zatem likwidować tarczę, za którą chowają się posłowie? Konstytucjonaliści wyrażają się o takim pomyśle jednoznacznie negatywnie, podkreślając, że idea immunitetu została wymyślona między innymi po to, by chronić opozycję przed rządzącą większością. Jednak dzisiaj ten wynalazek służy zupełnie innym celom. Skoro posłowie wahają się, czy uchylić to uprawnienie członkowi Samoobrony, który rzucił się z pięściami na pracownika dyskoteki, to czy nie mamy do czynienia z wynaturzeniem szczytnego pomysłu? Paradoksalnie, metoda ochrony opozycyjnej mniejszości służy od długich już lat głównie jako parasol ochronny dla hultajskich zachowań polityków rządzących ugrupowań. Trudno jednak podejrzewać, by w najbliższej przyszłości coś zmieniło się w tej kwestii. Trzeba wielkiej wyobraźni, by uwierzyć, ze parlamentarzyści przegłosują odpowiednie zmiany w konstytucji, likwidując rozwiązania zapewniające im bezkarność. Chociaż w kampanii wyborczej w 2005 roku niektóre partie przebąkiwały o zniesieniu immunitetu, dzisiaj cicho o projektach ustaw, które mogłyby zrealizować ów pomysł.
Mogą więcej popsuć
Nietrudno zauważyć, że politycy mogą zaszkodzić interesowi publicznemu, nie popełniając przestępstwa. Wykorzystując swoje stanowisko lub w inny sposób naruszając konstytucję bądź ustawę niekarną, mogą spowodować szkody o wiele dotkliwsze niż były selekcjoner reprezentacji Polski sprawdzający samochodem stan torów tramwajowych. — Wyjątkowe uprawnienia dają możliwość do wyjątkowo nieuczciwych zachowań — mówi „Histmagowi” były członek Trybunału Stanu, profesor Tadeusz Mołdawa. — Trzeba specjalnego trybu postępowania, który umożliwiałby karanie tych, którzy mogą więcej. Również więcej popsuć. Z określeniem, jak i kto ma orzekać i karać za takie czyny, ustrojodawcy mieli zawsze dużo kłopotu. W Polsce sądzenie takich czynów znajduje się w kompetencji Trybunału Stanu, ale mimo natłoku afer nie należy on wcale do nadmiernie wykorzystywanych instytucji. — Politycy rzeczywiście nie trafiają często przed Trybunał, ale warto zauważyć, że ten organ sądzi bardzo mały zakres spraw i jest właściwy do sądzenia niewielu w gruncie rzeczy osób — tłumaczy profesor Mołdawa. — Jedynie prezydent, ministrowie i kilkunastu innych funkcjonariuszy publicznych, a posłowie tylko w wąskim zakresie spraw, mogą stanąć przed Trybunałem. A i tak muszą się sporo „napracować”, by dostąpić tego „zaszczytu” — tłumaczy. To prawda, bo Trybunał nie sądzi w sprawach pospolitych przestępstw. Od tego są normalne sądy, ale od odpowiedzialności przed nimi chroni opisany na początku artykułu immunitet. Zatem pewną grupę osób w naszym kraju po prostu trudno skazać.
Zainteresowanie Trybunału Stanu budzą czyny, które polegają na złamaniu konstytucji bądź ustawy. W uczciwym kraju takich sytuacji nie ma wiele, niestety nawet powierzchowny rzut oka na najnowszą historię naszego kraju nie pozostawia wątpliwości. — Trybunał Stanu mógłby się zainteresować wieloma osobami. Zbyt wieloma, by wierzyć, że żyjemy w uczciwym kraju — komentował 13 grudnia zeszłego roku w warszawskim hotelu Victoria Zbigniew Bujak. I chociaż Trybunał nie dysponuje wielkim repertuarem kar, dla polityka, który zostaje uznany winnym, wyrok oznacza polityczną śmierć. Gdy sędziowie przychylą się do zarzutów, skazany traci pełnione stanowisko, choćby nawet był prezydentem. Traci również możliwość udziału w wyborach, czy to jako wrzucający kartę do urn, czy jako wybierany. Decyzja Trybunału Stanu zamyka drogę na szczyt. Problem w tym, że takie wyroki praktycznie się nie zdarzają.
Odpowiedzialność po polsku
Nieuczciwi politycy i niewielka skuteczność w ich ściganiu to nie tylko polski problem. W 1376 roku Anglicy skazali królewskiego urzędnika Williama Latimera za przestępstwa finansowe, stosując specjalny tryb postępowania. Oskarżycielem w takim procesie jest Izba Gmin (pierwsza izba parlamentu), wyrok wydaje wyposażona w autorytet i powagę Izba Lordów. Jednak w kraju Williama Shakespeare’a ta instytucja od 1806 roku pozostaje nieużywana. Z kolei w ponaddwustuletniej historii Stanów Zjednoczonych ledwie trzy razy sięgano do impeachmentu, by pociągnąć do odpowiedzialności prezydenta, mimo że na bakier z prawem na tym stanowisku było wiele więcej osób. Wspomniane próby za każdym razem kończyły się niepowodzeniem, choć w 1868 roku o uniewinnieniu Andrew Johnsona przesądził tylko jeden głos. Ponad sto lat później Richard Nixon sam postanowił ustąpić ze stanowiska, czując, że tyle szczęścia co Johnson mieć nie będzie. Afera Watergate stanowiła koniec jego politycznej kariery. Bill Clinton z kolei mógł się przekonać o tym, że w sprawie afery rozporkowej murem za nim stoi więcej niż 1/3 senatorów, co uratowało go przed utratą urzędu.
Zatem nie tylko Polacy mają problem z uczciwością swoich przedstawicieli na najwyższych stanowiskach państwowych. Budujące? Raczej nie. Rodzime dzieje odpowiedzialności konstytucyjnej pokazują, do jakiego stopnia ten z założenia niezależny instrument padał ofiarą politycznych układów. I nie mam tu jedynie na myśli dziejów tak potępianej ostatnio III RP. Również gloryfikowana w wielu kręgach II RP świeci niechlubnym przykładem. W 1929 roku Gabriel Czechowicz nie został skazany przez Trybunał Stanu jedynie dzięki machinacjom prawnym swoich kolegów z BBWR, którym wcześniej z publicznych pieniędzy zapewnił finanse na kampanię wyborczą. Po klęsce wrześniowej emigracyjne elity wiodły „potępieńcze swary”, kogo za ten nieszczęśliwy obrót spraw ukarać. Gdy koalicja antyhitlerowska dostawała ciężkie baty, politycy zastanawiali się, czy aby nie postawić przed Trybunałem Stanu prezydenta Mościckiego i jego współpracowników… Ot, polska fantazja.
Komunistycznym władzom idea specjalnej odpowiedzialności polityków nie przypadła do gustu. Gdy w końcu w 1982 roku nowelą do konstytucji z 1952 roku wskrzeszono Trybunał, pomysłodawcom marzyło się skazanie Gierkowskiej ekipy, która doprowadziła narodową gospodarkę do katastrofy. Wprawdzie próby oskarżenia Piotra Jaroszewicza i Tadeusza Pyki nie powiodły się, ale wyraźnie pokazały politykom już pokomunistycznej Polski, jakie możliwości daje to narzędzie. W 1991 roku zapalczywi opozycjoniści wystąpili z wnioskiem o pociągnięcie Mieczysława Rakowskiego do odpowiedzialności konstytucyjnej. Według oskarżycieli były premier miał zdecydować o likwidacji Stoczni Gdańskiej, kierując się jedynie doraźnym celem politycznym. Jednak nad rzetelnością aktu oskarżenia górę wzięły niezdrowe emocje. Wnioskodawcy nie zadbali o należyte opracowanie zarzutów. Nic dziwnego, że Trybunał ze względów formalnych odrzucił wniosek i nie rozpatrzył skądinąd wartego analizy problemu.
Inny finał miała słynna na początku lat 90. afera alkoholowa. W wyniku niefrasobliwych albo nieuczciwych działań czołowych polityków wąska grupa osób, korzystając ze zmiany przepisów i luk w prawie, zbiła w ciągu kilku dni spory majątek. Do głównych beneficjentów zaliczano bliskich znajomych i krewnych odpowiedzialnych za bałagan polityków. Sprawa wręcz wzorcowo pasowała do kompetencji Trybunału. I chociaż 18 czerwca 1997 roku doszło do skazania przez ten organ dwóch ministrów o komunistycznym rodowodzie, trudno oprzeć się wrażeniu, że Dominik Jastrzębski i Jerzy Ćwiek byli tylko kozłami ofiarnymi. Trybunał nawet nie rozpatrzył zarzutów wobec polityków ekipy solidarnościowej, którzy również byli zamieszani w gigantyczne nadużycia.
Późniejsze próby wymierzenia sprawiedliwości przy pomocy Trybunału Stanu dzisiejszego obserwatora biją w oczy swoim prymitywizmem. W 1991 roku posłowie KPN wnioskowali o skazanie 26 członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego i Rady Państwa za wprowadzenie stanu wojennego, ale ich wniosek odrzucono już w przedbiegach. W tym i wielu kolejnych przypadkach nie dbano o rzetelne sporządzenie wniosku. Liczył się medialny szum. Prawie wszystkie ugrupowania próbowały wykorzystać Trybunał do rozgrywania swoich politycznych interesów. Obiektem ataków stały się tak różne osoby jak Leszek Balcerowicz, Waldemar Pawlak, Andrzej Milczanowski czy Henryka Bochniarz. Wnioskujący o ich ukaranie posłowie zazwyczaj jednak oprócz świętego oburzenia i przekonania o swej racji nie dysponowali przekonywującymi dowodami. Ucierpiały na tym powaga Trybunału i poziom debaty publicznej.
Dwie karykatury
W ostatnich latach afer gospodarczych nie brakowało, ale nie przełożyło się to na ilość spraw rozpatrywanych przed Trybunałem. Zamiast grozić odpowiedzialnością konstytucyjną, politycy woleli powoływać komisje śledcze, których działalność była dla wielu furtką do kariery. Znamienne, że posłowie zaangażowani w działalność kolejnych komisji nie pokusili się o zorganizowanie rzetelnego dochodzenia, ale woleli urządzać medialne przedstawienie, które nie przyniosło wielu merytorycznych sukcesów. Przecież wynikiem ich pracy powinny być wnioski o pociągnięcie w stan oskarżenia konkretnych osób, a nie niewiele warte raporty. Okazuje się, że trzykrotnie rozgrywane przed oczami telewidzów show było jedynie spektaklem, niczym więcej. Posłowie ubrali maski, udawali oburzonych albo podnieconych zdobytymi faktami. W rzeczywistości nie chwycili niczego konkretnego, zapewne jedynie utrudniając odpowiednim organom wyjaśnienie sprawy. Ale przecież politykom lepiej się żyje bez Trybunału. Przed ten organ nie trafiają sprawy, które już dawno obowiązkowo powinny zostać rozpatrzone. Na przykład wszyscy zdają sobie sprawę, że podpisanie konkordatu w 1993 roku wiązało się z obejściem prawa, ale nikt nie odważył się podjąć tego tematu, słusznie przewidując zbyt wielkie komplikacje, które przełożą się na utratę popularności. W rezultacie sprawa uległa przedawnieniu.
Z drugiej strony, strach przed wyrokiem Trybunału jest chyba wyolbrzymiony. Przecież to politycy decydują o tym, czy pociągnąć do odpowiedzialności swojego kolegę z ław poselskich, z ministerstwa czy Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. W rezultacie nawet oczywiste przypadki łamania prawa uchodzą płazem, bo nigdy nie dotrą do bezstronnego Trybunału. Również wspomniany katalog kar nie należy do zbyt surowych. Wprawdzie skazania wiąże się z odwołaniem nieuczciwego polityka ze stanowiska (a to z kolei — z jego kompromitacją, o czym pisałem wcześniej), ale pozbawienie na pewien czas biernego i czynnego prawa wyborczego czy odebranie orderów i odznaczeń to jednak chyba za mało.
Dwie instytucje, które w zamierzeniach mają być filarami demokratycznego ustroju w naszym kraju, przeradzają się powoli we własną karykaturę. Jedna (immunitet) służy jako tarcza dla najgorszego elementu zasiadającego w ławach poselskich. O drugiej (Trybunał) głośno jedynie wówczas, gdy któraś partia polityczna próbuje zbić na procesie kapitał poparcia. Na próżno wypatrywać oznak poprawy, bo musiałaby się ona wiązać z poważną dyskusją i gruntownymi zmianami. A na to się nie zanosi.