Jacek Odrowąż – polski Mojżesz
Święty Jacku z pierogami,
módl się za nami!
Jacek Odrowąż: Prolegomena żywota
Święty Hiacynt, czyli Jacek Odrowąż, urodził się w dziedzicznym miasteczku – czy też może w dziedzicznej wsi – Kamień w księstwie opolskim niewiele przed rokiem 1200 (ale niektórzy twierdzą, że stało się to już w 1183 lub 1186 roku).
W legendarium chłopskim święty ów uważany jest za opiekuna głodnych, o czym mówi porzekadło-marzenie-wezwanie, skierowane ku temu włodarzowi pierogów, które znajdą się na stole 17 sierpnia, w dniu Jackowego święta, zatem zaraz po żniwach, sycąc przednówkowy głód ludu. Mówi o tym także opowieść, zapisana w 1352 roku przez tak zwanego lektora Stanisława, o cudownym uratowaniu – we wsi Kościelec pod Krakowem – zbitego gradem zboża. Mówi o tym wreszcie – być może – i ta głupawa, dziecinna wierszowankawyzwisko, która jest z pozoru tylko mechanicznym i przypadkowym złożeniem prostackich rymów:
Jacek-placek na oleju!
Matka krzyczy: „Stój, złodzieju!”
Po prawdzie jednak był Jacek nie karmicielem ludu, bezinteresownym rozdawcą pierogów i placków, chociaż zwykł się wylewnie modlić o poprawę losu nędzarzy, ale człowiekiem instytucji – kaznodzieją i budowniczym kościelnych struktur w Europie Środkowo-Wschodniej, misjonarzem próbującym nawracać pogan i „schizmatyków”, prawosławnych „odszczepieńców”.
Był też – i dawał temu wyraz także swoimi cudami, nazbyt często mającymi ściśle familijny charakter (wieś Kościelec nie zjawiła się bowiem w ludowej legendzie przypadkiem) – członkiem jednego z najważniejszych polskich rodów, przez czas jakiś dziedzicznie niemal władającego biskupstwem krakowskim. „Można wyliczyć sześć rodzin, z których wywodziła się większość dostojników polskich do połowy XII wieku. Byli to Toporczycy, Awdańcy, Łabędzie, Gryfici, Pałucy i Odrowąże. Wobec szczupłości źródeł wydaje się prawdopodobne, że było ich więcej, może około dziesięciu” (Tadeusz Lalik, Społeczne gwarancje bytu, w: Kultura Polski średniowiecznej. XIII w., s. 140). Wprawdzie znaczenie owych wielkich rodów z czasem osłabło – już to za sprawą „świadomej polityki książąt, dążących do uniezależnienia się od dotychczasowych oligarchów” i starających się pomnożyć liczebność elit, już to z racji, od połowy XII wieku, dzielnicowego rozbicia, kiedy to lokalni władcy rozpoczęli tworzenie własnych struktur administracyjnych i od nich tylko zależnych kręgów dostojników. Jednak w przypadku Odrowążów, mocno osadzonych na Śląsku i w małopolskiej dziedzinie senioralnej, a także piastujących ważne stanowiska kościelne, wpływy i autorytet rodu nie uległy natychmiastowemu ograniczeniu i zachował on pozycję – jak okazać się miało choćby w sprawie podwójnej nominacji na arcybiskupstwo gnieźnieńskie – ponad podziałami, w skali całego kraju.
Początek duchownej kariery, powołanie w nader młodym wieku na kanonika kapituły krakowskiej, i światowe – a jakże! – nauki zawdzięczał zatem Jacek swemu stryjowi Iwonowi Odrowążowi, postaci wybitnej, zasłużonej i dla Kościoła, i dla kultury. „Iwo Odrowąż, kanclerz Leszka Białego w latach 1206–1218, a następnie biskup krakowski, nie pozostawił po sobie żadnych dzieł pisanych, a przecież autorytet intelektualny, jakim się cieszył, kontakty z czołowymi środowiskami umysłowymi Zachodu, bogactwo ksiąg w bibliotece własnej pozwalają traktować go jako znakomitego reprezentanta kultury łacińskiej” (Bronisław Geremek, [Polska w geografii kulturowej średniowiecznej Europy], w: [Kultura Polski średniowiecznej. XIII w.], s. 17). Zgodnie z postanowieniami IV soboru laterańskiego (1215) – i ledwie kilka lat po nim – założył także Iwo szkołę parafialną w Krakowie przy dominikańskim kościele św. Trójcy (Tadeusz Lalik, [Poczucie piękna], tamże, s. 397). Był nadto fundatorem wielu klasztorów, m.in. pierwszego domu dominikanów w Krakowie oraz, w 1221 roku, opactwa cystersów w Mogile.
Również kariera kościelna i polityczna Iwona Odrowąża była bogata. Najpierw zatem został kanonikiem krakowskim i kanclerzem Leszka Białego, rządcy dzielnicy senioralnej – takiego jednak, który utracił już pozycję seniora, stając się jedynie księciem lokalnym, krakowsko-sandomierskim. Oczywiście, z małopolską dziedziną Białego wiązały się jeszcze pewne symboliczne prerogatywy, jak też pamięć o decyzji Krzywoustego, wyróżniającej obszar ten w hierarchii dzielnic. Nie miało to już wówczas szczególnego znaczenia, mimo okresowych walk i zabiegów o tron krakowski. Niemniej jednak to z tych powodów właśnie kanclerz Iwo brał udział w delegacji na IV sobór laterański i – kilkanaście lat później, będąc zresztą już biskupem krakowskim – przewodniczył grupie polskich książąt oraz kościelnych hierarchów, która udała się do Rzymu, by prawdopodobnie złożyć obediencję nowemu papieżowi, Honoriuszowi III (w biskupim orszaku znajdował się być może i Jacek, który wprost z Rzymu podążył na studia do Bolonii). Biskupem krakowskim, konsekrowanym przez arcybiskupa gnieźnieńskiego Henryka Kietlicza, został Iwo Odrowąż na jesieni 1218 roku. Jednak arcybiskup Henryk zmarł zaledwie siedem miesięcy później, co doprowadziło do gwałtownych sporów w Kościele polskim, w które mocno – choć nie z własnego wyboru – uwikłany został też Iwo. Kapituła gnieźnieńska, mająca wybrać nowego rządcę, podzieliła się bowiem z miejsca na dwa wraże obozy, całkowicie niezdolne do porozumienia. Chcąc rozwikłać ów spór, papież, bullą z 4 listopada 1219 roku, mianował Iwona metropolitą gnieźnieńskim. Była to dla Iwona sytuacja wielce niezręczna: dzielnicowe partykularyzmy pogłębiły się już tak mocno, że Iwo – nie chcąc sprawować rządów poza sferą swoich wpływów rodowych i majątkowych interesów – musiał ruszyć na przełomie 1219 i 1220 roku do Wiecznego Miasta, aby uzyskać u papieża zwolnienie z owej niepożądanej nominacji (wtedy też prawdopodobnie spotkał się z bratankiem). Do Włoch podążył także biskup krakowski i u końcu życia: zmarł zresztą w trakcie owej podróży w Borgo koło Modeny w 1229 roku, a jego zwłoki sprowadzono do kraju i złożono w krakowskim kościele dominikanów.
Pies Pański
IWO ODROWĄŻ NIE TYLKO UCZYNIŁ BRATANKA kanonikiem na Wawelu, nie tylko zabrał go ze sobą do Włoch. Posłał go nadto „mądry biskup” również na nauki – teologii i prawa kanonicznego – do Bolonii, gdyż obawiał się, jak powiada hagiograf, „aby się weń próżnowanie, które nawięcej kapłanom, zwłaszcza młodym, szkodzi, nie wkradło” (Skarga, s. 112).
Studia owe odbywał Jacek w latach 1217–1220. Ale nie były to studia przypadkowe, studia bez świadomego wyboru. Bolonia – formalnie od konstytucji zakonnej z 1220 roku, a faktycznie kilka lat wcześniej – stała się bowiem, obok Paryża, Oksfordu, Kolonii i Montpellier, jednym z głównych ośrodków formacyjnych zakonu dominikanów. Zakonu, który nie miał wprawdzie prawa – z mocy uchwał soboru, niezezwalających na tworzenie nowych zakonów – istnieć, a który mimo to został powołany do życia w 1215 roku przez hiszpańskiego pogromcę albigensów, Dominga de Guzmána (ok. 1175–1221), czyli świętego Dominika, i faryzejsko zatwierdzony, niby jako szczególna artykulacja reguły augustiańskiej, 22 grudnia 1216 roku przez papieża Innocentego III. Zakonu, który – jak franciszkanie – miał być zakonem żebraczym, mendykanckim, ale w gruncie rzeczy zachował wiele z zakonów mniszych, monastycznych. Zakonu, który miał być zakonem ubogim i pokornym, ale stał się zdyscyplinowanym zakonem władzy nad duszami i nad ciałami – i walki, jaką toczył nieubłaganie na ulicach miast, korzystając z racjonalistycznej, arystotelejskiej nauki, odpowiednio przystosowanej, ze wsparcia rządzących, ze sztuki kaznodziejskiej, z militarnej wręcz dyscypliny i organizacji. „Możemy niemal powiedzieć – przyznają kościelni historycy – że Dominik zapoczątkował administracyjną metodę zarządzania grupowego” (Knowles, Obolensky, [Historia Kościoła], t. 2, s. 261). Ao pierwszych polskich dominikanach mówi ksiądz Skarga: „I oddani są, i przyjęci od św. Dominika, które on jako hetman przeciw grzechom i światu, i najazdom pokus szatańskich na wojnę duchowną dobrze wyćwiczył i Polszcze z onej nowej a mężnej roty żołnierze gotował” (Skarga, s. 115).
Tekst jest fragmentem książki Zbigniewa Mikołejki „Żywoty świętych poprawione ponownie”:
Co więcej: „Dominikanie, drudzy pod względem liczebności po braciach mniejszych [czyli franciszkanach – Z.M.], mieli prawie taki sam zakres działalności, ale ich bardziej konwentualny tryb życia i oddanie się studiom teologicznym nadawały im jakby monastyczny charakter. Od pierwszych dni istnienia służyli papieżom i królom jako wysłannicy i królewscy spowiednicy i pełnili na trzynastowiecznych dworach rolę podobną do tej, jaką pełnili jezuici w czasach kontrreformacji. Ich nieugięta ortodoksja i doskonała organizacja, a także ich kult racjonalności uchroniły ich od aspiracji, udręk i sporów, jakie były udziałem braci mniejszych” (Knowles, Obolensky, s. 263).
Słowem – powiedzmy to wyraźnie – uchroniły ich od tych duchowych oraz społecznych dążeń, które żywiła część franciszkanów, konsekwentnie próbujących trzymać się czystej i szlachetnej nauki Założyciela, co przemieniło ich ostatecznie w „spirytuałów”, bliskich ludowi heretyckich wizjonerów, brutalnie tępionych przez duchowne i świeckie władze.
Słowem – powiedzmy to wyraźnie – udziałem dominikanów stała się nie tylko racjonalna nauka, choćby tomizm, ale represyjna praktyka inkwizycji, której byli bezwzględnymi rycerzami.
Zatem dominicanes, zgodnie z łacińskim mianem – „psy Pańskie”... Być może. Ale nade wszystko, w owym okrutnym i namiętnym czasie zmagania różnych struktur, różnych typów duchowości, różnych ludzi – psy policyjne, wierne psy władzy.
Takim właśnie „psem Pańskim” miał stać się Jacek Odrowąż. Nie z przypadku, jak głosi legenda, ale ze świadomego, konsekwentnego wyboru. Studiował więc w bolońskim kręgu dominikańskim, poznał około 1220 roku samego Dominika i pragnął przywdziać biały habit z czarnym płaszczem (kapą). Czekał jedynie na stosowny znak od Boga. A znak od Boga – jak to znak od Boga: jeżeli się nań z uporem czeka, otrzyma się go z pewnością. Tak się też zdarzyło w Rzymie, w Środę Popielcową 1221 roku (czyli 24 lutego).
Jacek kroczył wówczas w nabożnej procesji. I oto na jego oczach Dominik wskrzesił młodzieńca, który postradał życie, spadłszy z konia. Tedy dobrze urodzonemu przybyszowi z Kamienia nie pozostawało nic innego, jak poprosić cudotwórcę o przyjęcie do nowicjatu. Po czym bardzo szybko złożyć śluby zakonne.
I już trzeba było iść w drogę. Wiodła ona ku Austrii, Czechom, Morawom, ku Polsce, ku Prusom i Rusi (a być może nawet, jak chcą legendy, ku Szwecji). W drodze owej Jacek Odrowąż nie był samotny. Towarzyszyli mu między innymi Herman Niemiec oraz Henryk z Moraw. Towarzyszył mu nadto Polak Czesław, także zresztą Odrowąż, gruntownie wykształcony kaznodzieja dominikański, który po krótkim pobycie w Czechach i Krakowie udał się do Wrocławia: tam spędził większą część swego zakonnego żywota, tam umarł w 1242 roku i tam zaznawał po śmierci osobliwego kultu, dzięki czemu w roku 1713 papież Klemens XI mógł policzyć go między błogosławionych.
Dominikańscy wędrownicy zatrzymali się wpierw na dłużej (około pół roku) w karynckim Fryzaku, czyli we Friesach, gdzie też Jacek ustanowił – albo tylko umocnił – najstarszy klasztor dominikanów w dawnej prowincji niemieckiej i wyznaczył Hermana na jego zwierzchnika. Opuściwszy Austrię, zakonnicy rozdzielili się: jedna grupa, kierowana przez Czesława, poszła ku czeskim krajom, druga – pod przewodem Jacka – pozostała na Morawach. Tam też próbował Jacek, gorliwie nauczając w Znojmie, Brnie, Ołomuńcu i Opawie, utworzyć nowe dominikańskie konwenty. Ale dwuletnia akcja (1220–1222) spaliła na panewce. Konflikt w Czechach – między władzą królewską a kościelną – sprawił bowiem, że jedyną trwałą fundacją w całej wyprawie okazał się ów austriacki dom we Friesach.
W Krakowie znalazł się Jacek na Wszystkich Świętych roku 1222, a już 23 marca następnego roku – stryj biskup oddał na ten cel jedną ze świątyń – mogło nastąpić poświęcenie pierwszego dominikańskiego kościoła w Polsce: pod wezwaniem św. Trójcy. A niebawem, w roku 1225, prowincjał polski, Gerard z Wrocławia, przybywszy z Paryża, zaproponował rozproszenie licznego klasztoru krakowskiego po różnych miastach i utworzenie tym sposobem konwentów w Pradze czeskiej, Wrocławiu, Kamieniu Pomorskim, Płocku i Sandomierzu. W tymże roku – albo rok później – Jacek, wraz z grupą innych dominikanów, otrzymał również zezwolenie księcia Świętopełka Wielkiego na ufundowanie klasztoru w Gdańsku. Kiedy więc w 1228 roku generał Jordan z Saksonii zwołał do Paryża kapitułę generalną zakonu kaznodziejskiego, obecni na niej Gerard z Wrocławia, Jacek Odrowąż oraz Marcin z Sandomierza mogli przedstawić mapę, oczywiście w znaczeniu umownym, wielkiej prowincji polskiej, która ogarniała nie tylko dawne terytoria jednolitego państwa (dziedziny Piastowiczów i Pomorze Gdańskie Świętopełka), lecz Pomorze Zachodnie, Czechy oraz Morawy.
Ale zbożne apetyty rosły i rosły. W roku 1228 Jacek, wraz z współbraćmi Florianem, Godynem i Benedyktem, podjął wielką wyprawę na Ruś, by nawrócić niecnych schizmatyków na słuszną wiarę. Trasa wiodła – szlakiem kupieckich karawan – przez Włodzimierz Wołyński, Łuck i Żytomierz ku złoconym kopułom Kijowa.
Był to dla Rusinów czas srogi – czas ciągnących się od dziesiątków lat waśni i konfliktów zbrojnych, w których brali udział nierzadko i polscy władcy dzielnic, a po ruskie dziedziny próbowały sięgnąć, na ogół skutecznie, obce moce – oprócz małopolskiej, także litewskie, także węgierskie.
Był to czas posępnego, bezradnego wyczekiwania na klęskę, która – inaczej niż barbarzyńcy z wiersza Kawafisa – musiała nadejść. 31 maja 1223 roku Tatarzy Czyngis-chana, prowadzeni przez Subedej-bagaatura, starli się po raz pierwszy zwycięsko z rycerstwem Europy, miażdżąc ruskich książąt w słynnej bitwie nad Kałką. Czyngis-chan zmarł wprawdzie w tym samym roku 1227 co Leszek Biały (zamordowany podstępnie w Gąsawie), ale jego wnuk, Batu-chan, który odziedziczył zachodnie połacie azjatyckiego imperium, zwane później Ordą Złotą lub Siną, runął w 1236 roku z całą siłą ku Rusi. Starłszy najpierw nadwołżańskich Bułgarów, ruszył w 1237 roku ku północy, na Riazań. Wziął kolejno Moskwę, Suzdal i Włodzimierz, którego władca, książę Jerzy Wsiewołodowicz, poległ w bitwie nad rzeką Sit. I tylko wiosenne roztopy ocaliły przed zdobyciem i złupieniem Nowogród Wielki. Jednak zimą 1240 roku Tatarzy, przeszedłszy skuty lodem Dniepr, zdobyli i zniszczyli doszczętnie Kijów, którego nie zdołał utrzymać Dymitr, wojewoda księcia halickiego Daniela. A już w 1241 roku tatarskie zagony (formalnie pod wodzą Batu-chana, a faktycznie Subedeja, zwycięzcy znad Kałki i okrutnego pogromcy Chorezmu) ruszyły ku Węgrom i Polsce, niszcząc na swej drodze, w sposób przekraczający granice wyobraźni, jak zresztą czyniły poprzednio w innych krajach, wszelkie życie.
Owa nadciągająca burza nie zdała się niczym ważnym Jackowi i jego towarzyszom: szli w imię Pańskie, nie bacząc na „światowe” wypadki. Szli skutecznie, skoro nie tylko udało się im pozyskać, trawiąc „na pracach świętych” cztery lata, „wiele pogaństwa i odszczepieńców do jedności Kościoła” (Skarga, s. 118), ale też nakłonić ku sobie samego księcia kijowskiego Włodzimierza (którego niewidomą córkę miał Jacek cudownie uleczyć). Uczynili tedy Kijów – znalazłszy wprzód oparcie w iroszkockim klasztorze benedyktynów, postawionym dla kupców łacińskiej wiary – ośrodkiem swej organizacyjnej roboty, wysyłając stamtąd misje ku grodom wołyńskim (Owruczowi, Włodzimierzowi i Żytomierzowi) i litewskim (Nowogródkowi i Wilnu), tworząc klasztory w Czernihowie, Smoleńsku i – ponoć – w Moskwie. Trudno zresztą powiedzieć, jak to było skuteczne, skoro w 1232 lub w 1233 roku, pod naciskiem duchowieństwa prawosławnego, musieli dominikanie opuścić Kijów, a tatarski najazd z lat 1240–1241 zmiótł z powierzchni ziemi także domniemane twory ich pracy. Tyle tylko, że znaleźli na krótko oparcie na dworze halickim – u Daniela Romanowicza. Nie dziwota: gospodarując na trudnym pograniczu, stanowiącym łakomy kąsek dla ościennych potęg, zagrożonym przez katolickich – węgierskich i polskich – władców, kierował się on racjami czysto politycznymi, pragmatycznymi, nie religijnymi. I wszystko mu było jedno, czy uzyskiwał wsparcie ze strony pogańskiej Litwy, czy od łacińskich zakonników. Dla ochrony swych interesów zawarł zresztą w 1247 roku, za pośrednictwem właśnie dominikanów, ze Stolicą Piotrową tak zwaną unię halicką, stanowiącą prawzór późniejszej unii brzeskiej.
Zakończywszy jednak w 1233 roku misję na Rusi, Jacek ruszył na północ: w przerwach między krzyżackimi pacyfikacjami chrystianizował Prusy, umacniał nowe domy zakonne na Pomorzu (Gdańsk i Chełmno) i na świeżo podbitych ziemiach (Elbląg). Zdołał wówczas wtedy dotrzeć jakoby do Litwy, a nawet – jak wspomniałem – i do Szwecji.
Tekst jest fragmentem książki Zbigniewa Mikołejki „Żywoty świętych poprawione ponownie”:
Miał Jacek na ziemiach pruskich błogosławieństwo i władz zakonnych, i papieża (który żywo, zbyt żywo, interesował się postępami chrystianizacji na tych terenach, dzieląc je na przykład na cztery diecezje, zanim jeszcze powstała możliwość ich faktycznego założenia, i przyznając aż trzy z owych biskupstw dominikańskim braciom). Miał też błogosławieństwo i arcybiskupstwa gnieźnieńskiego, i książąt polskich (zarówno Piastowiczów, jak i Świętopełka gdańskiego), i Krzyżaków.
Mówi się wprawdzie, że nie uznawał nawracania pogan siłą. Jednak przecież działalność dominikanów – nie tylko Jacka i jego krajanów, ale nade wszystko dominikanów niemieckich, mających ogromne wpływy w całej prowincji polskiej – sprzęgła się z krzyżacką krucjatą. Rok 1241, rok tatarskiego najazdu na południową Polskę, zastał wprawdzie Jacka w Prusach, ale rok później ich mieszkańcy wzniecili powstanie, trwające lat dwanaście, przeciw Krzyżakom, zespolonym już wówczas z inflanckimi Kawalerami Mieczowymi, i przeciw brutalnej chrystianizacji. Zakon Krzyżowy w koalicji z polskimi książętami zdławił ów bunt brutalnie, „we krwi pogaństwa północnego brodząc”. I tylko jeden polski władca, jedyny nie-Piastowicz zresztą, Świętopełk, przejrzał wtedy na oczy, wspierając Prusów i odrzekając się dawnej prokrzyżackiej polityki. Zapłacił za to sporo: w 1248 roku, mając przeciw sobie Zakon, Konrada Mazowieckiego, Bolesława Pobożnego z Wielkopolski, dwóch własnych braci oraz papieża, który ogłosił krucjatę w Prusach (do owej koalicji dołączył później i król czeski Przemysł Ottokar II), musiał oddać rycerzom-mnichom część własnego terytorium na prawym pobrzeżu dolnej Wisły.
W 1248 roku jednak Jacek Odrowąż był już od dawna w Krakowie (choć niektórzy historycy utrzymują, że spędził tam ostatnie dwadzieścia lat życia, prawie nigdy nie opuszczając małopolskiej stolicy) i oddawał się głoszeniu kazań. Jego kaznodziejska działalność miała przy tym wymiar szczególny: koncentrowała się w miejscach wyróżnionych, symbolicznych i ściśle powiązanych z władzą – i tą doczesną, i tą duchową – na Wawelu i na Skałce. Czynił wtedy ponoć cuda samym kreśleniem znaku krzyża.
Zmarł w klasztorze św. Trójcy 15 sierpnia 1257 roku. „A w życiu ostrym i świętym trwając, gdy czas swego zeszcia od Boga zjawiony wiedział, zwołał braciej przedniejszej w wigiliją Wniebowzięcia Matki Bożej i zostawił im testament taki, jaki miał od świętego Dominika: «Jutro – powiada – namilszy synowie, z wami się rozstanę. Pokorę, miłość spólną i ubóstwo dobrowolne wam zalecam, bo to jest wiecznego dziedzictwa testament». I biorąc nazajutrz obronę świętych sakramentów, po komplecie, w mówieniu onego psalmu: «W Tobie, Panie, nadzieję mam» [chodzi tu o fragment wersetu Ps 25 (24), 5, tłumaczony przez Biblię Tysiąclecia: „i w Tobie mam zawsze nadzieję” – Z.M.] – ducha w ręce Boskie oddał roku Pańskiego 1257” (Skarga, s. 118).
Ciało Jacka pochowano w miejscowym kościele dominikanów, beatyfikował go zaś w 1527 roku papież Klemens VII, a kanonizował 17 kwietnia 1594 roku papież Klemens VIII.
Prekursor polskiego różańca
Nic nie da się powiedzieć ani o szczególnym typie duchowości, ani też o kaznodziejskich umiejętnościach Jacka. To tylko może, że – jak święty Dominik – „wędrując od wsi do wsi, od miasta do miasta, głosił życie Zbawiciela i Jego Matki”, a „wykłady przeplatał znanymi pacierzami; tym sposobem powstała później modlitwa łącząca wewnętrzne rozpatrywanie tajemnic życia i śmierci Chrystusa oraz Jego Rodzicielki z jednoczesnym odmawianiem formułek ustnych”, co pozwala „uważać Jacka za prekursora najpierwotniejszej postaci różańca w Polsce” (Gach, s. 93).
Zdania i uwagi z księdza Piotra Skargi, Societatis Jesu
„Jacek narodu polskiego [...] Rodzaju był zacnego, z młodości dobrze w bojaźni Bożej wychowany” (s. 112).
„Był Jacek jako wzór i świeca cnót kapłańskich, w nabożeństwie gorący, na sumnieniu piękny, na ciele czysty, w obcowaniu mądry, w rozmowie przyjemny i ostrożny i we wszystkim barzo przykładny” (s. 113).
„Modlitwy swoje hojnymi łzami polewając, na nich często w kościele noc trawił” (s. 116).
„Ciało swe, duchowi je niewoląc, rzemieńmi węzłowatymi na każdą noc aż do krwie biczował” (s. 116).
„Miłosierdzie nad ubogimi i troskliwymi miał nieuhamowane; jeśli im czynić co dobrego nie mógł, nad nimi rzewno płakał, Boga za ich nędzę prosząc” (s. 116).
„Pociechy niewysłowione na modlitwie miewał” (s. 116).
„Raz [...] światłość niebieską i w Niej Przechwalebniejszą Dziewicę widział i słowy się Jej, które słyszał, bezmiernie uweselił” (s. 116).
„Był gorącej chuci na rozmnażanie czci Chrystusowej i zbawienia ludzkiego” (s. 116).
„W piątki i wigilije Panny Przeczystej i apostolskie na samym chlebie i wodzie przestawał” (s. 116). ## Z wodą sprawy (i z „powietrzem”)
Święty miał też dokonać licznych cudów. Tych zwłaszcza, które związane były z wodą: „Szlachetnego Piotra z Proszewa dziedzica, w Wiśle utopionego, ku żywotu prośbą swoją do Pana Boga przywrócił”; „I drugiego, także w Rabie rzece utonęłego, na imię Wisława, syna jednej zacnej wdowy Przybysławy, ku żywotowi przywiódł” (Skarga, s. 116).
Rzekomo też – dawno go już przecież nie było na Rusi – w czasie tatarskiego najazdu z lat 1240–1241 uratował alabastrowy posąg Maryi z Dzieciątkiem, przeprawiając się z nim przez Dniepr (tymczasem Tatarzy pojawili się nad rzeką zimą, kiedy była ona przecież zamarznięta).
Najbardziej zadziwiający cud Jacka przypomina jednak w miniaturze dzieło Mojżesza, choć ksiądz Skarga widzi tu podobieństwo z prorokiem Eliaszem, synem Szafata: „A sam Jacek święty umyślił się na wschód słońca udać między odszczepieńce i do Kijowa szczepy kazania swego i słodkiej nauki Chrystusowej puścił. Na tej drodze, gdy był w Mazowszu, w Wyszogrodzie, Wisła, która mu przechodu z bracią, barzo wylewając, broniła, gdy się w czym przewieźć nie miał, uskromił i sercem apostolskim, i prorockim śmiał w imię Chrystusowe wodzie rozkazać, aby go bez utraty i bracią jego na drugi brzeg przeniosła. I puścił się sam w wodę, wołając na trzech braciej, Floryjana, Godyna i Benedykta, aby za nim szli, a nic się nie bali, «bo Chrystus – prawi – i wodom rozkazuje, a Jemu posłuszne i tym, którzy Go miłują, być muszą». A oni gdy się ociągali, a za nim nie śmieli, zjąwszy z siebie kapicę, Jacek święty rozpostarł ją na wodzie i rzekł: «Oto taki most wam Chrystus czyni, wsiadajcie, a w wierze mocnej na nim stójcie». Wstąpili bracia, a kapica nie pogręzła, ale jako w łodzi nabezpieczniejszej na drugą stronę je dziwny żeglarz przewiózł” (Skarga, s. 117–118).
Wobec tych wielkich cudów wodnych bledną tedy zupełnie owe miracula familijne, łącznie z tym wskrzeszeniem, które łączyło się z morową zarazą: „Juttę zacną z Kościelca [tego właśnie Kościelca, gdzie ratował zboże gradem zbite – Z.M.], powietrzem zarażoną, za prośbą Prandoty [chodzi zapewne o Jana Prandotę z rodu Odrowążów, biskupa krakowskiego], syna jej, cudownie zleczył” (Skarga, s. 116).
Takie to były dzieje i sprawy Jacka Odrowąża, pierwszego polskiego dominikanina.
Ale ja nie umiem odnaleźć w nich wody żywej, wody życia.