Internowanie Lecha Wałęsy - pierwsze dni
W nocy z 12 na 13 grudnia, podobnie jak wielu innych przywódców związku, internowano również przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Lecha Wałęsę. Jednak nikt nie wyważał drzwi jego mieszkania, ani nie skuwał go kajdankami. Nie wyprowadzano go jak niektórych działaczy opozycji w pidżamie i kapciach. Został potraktowany – używając dzisiejszego języka – jak VIP, a odwołując się do ówczesnej terminologii jak osoba pełniąca „kierownicze stanowisko w państwie”. Co więcej w kolejnych tygodniach i miesiącach jego i szefa NSZZ „Solidarność” Rolników Indywidualnych Jana Kułaja potraktowano nawet lepiej niż byłego I sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i grupę jego współpracowników, których również po wprowadzeniu stanu wojennego internowano... Obaj związkowcy byli trzymani w „złotej klatce” w dużo lepszych warunkach niż ich koledzy.
Jak relacjonowała po latach Danuta Wałęsa: „Nagle zadzwonił dzwonek i rozległo się łomotanie do drzwi. Podeszłam i przez wizjer ujrzałam zomowców uzbrojonych w łomy. Mówili żeby otworzyć. Ale mąż nie chciał otworzyć, bo wiedział, że coś się szykuje”. Zażądał przyjazdu Tadeusza Fiszbacha (I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku) oraz Tadeusza Kołodziejskiego (wojewody gdańskiego). Tak się też stało. Notabene, według Wałęsowej, ten drugi – zapewne wyrwany w nocy z łóżka – miał na nogach dwa różne buty (jeden brązowy, a drugi czarny). Przewodniczący „Solidarności” do mieszkania wpuścił tylko ich. Przedstawiciele władz poinformowali go o „zaproszeniu” do Warszawy. Kołodziejski, w trakcie długich negocjacji z Wałęsą zakończonych około 5.00 rano, przekonywał, że lepiej, żeby jego rozmówca udał się do stolicy dobrowolnie. Według szefa „Solidarności” miał nawet zaproponować: „Panie Lechu, to nie zabierze dużo czasu. Jeśli moja obecność może być dla pana gwarancją, że powróci pan zdrów do domu, mogę pojechać z panem”.
Oczywiście o powrocie Lecha Wałęsy, przynajmniej szybkim, do domu nie mogło być jednak mowy. Został zawieziony na lotnisko, stamtąd (w eskorcie dwóch funkcjonariuszy Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Gdańsku) samolotem poleciał do Warszawy na lotnisko wojskowe. Tam „opiekę” nad nim, na kilkanaście następnych miesięcy, przejęli funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu. Przewieźli oni milczącego Wałęsę do Chylić koło Warszawy. Tam w imieniu rządu powitał minister ds. współpracy ze związkami zawodowymi Stanisław Ciosek, który na zaproponował mu krótki odpoczynek, a następnie zaprosił go na herbatę. I na rozmowę, która – jak relacjonował tego samego dnia na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR – miała, pozytywny z punktu widzenia komunistycznych władz, przebieg. Przewodniczący „Solidarności” wydawał się być spolegliwy i skłonny do daleko idącej współpracy, łącznie z wydaniem oświadczenia dla uspokojenia nastrojów w kraju i ewentualną kooperacją w pracach nad przyszłym kształtem „Solidarności” – związek po wprowadzeniu stanu wojennego przywódcy PRL planowali początkowo „odbudować”, stąd też został on „jedynie” zawieszony, a nie zlikwidowany.
Według Cioska Wałęsa powiedział nie tylko, że „jeśli władza zapewni społeczeństwu żywność, to opanuje sytuację”, ale również „dał pełne poparcie dla tych rozwiązań, stwierdzając, że »Solidarność« poszła za daleko. Można było zatrzymać się. Krytycznie wypowiadał się o działaczach, o społeczeństwie. W Radomiu [podczas posiedzenia Prezydium Komisji Krajowej i przewodniczących Zarządów Regionów 3 grudnia 1981 r. – GM] nie miał innego wyjścia, jak tylko wystąpić ostro. Ucieszył się z aresztowania [Edwarda] Gierka. Wystąpienie gen. Jaruzelskiego zrobiło na nim duże wrażenie, powiedział, że je poprze. Stwierdził, że jeśli nie pójdziemy drogą odnowy, to za pięć lat poleje się krew, że jest żołnierzem i wykonuje rozkazy”. Mało tego, miał też podobno uważać, że „na czele «Solidarności» powinien stanąć nowy człowiek”, a także deklarować, iż „Zaproponuje i przeprowadzi wybór nowego kandydata na przewodniczącego”. Lech Wałęsa poprosił ponadto o rozmowę z prymasem Józefem Glempem. I stwierdził, że – jak mówił Ciosek – „Chciałby rozmawiać z prymasem. Uważa, iż powinniśmy wypuścić internowanych, po złożeniu przez nich deklaracji lojalności. Rozważa możliwość zwołania Prezydium KKP [powinno być: KK – GM]”.
Ponieważ przewodniczący „Solidarności” przyjął ugodową postawę, w tym zdeklarował gotowość wystąpienia (jak się można domyślać dla uspokojenia nastrojów w kraju) w Telewizji Polskiej, rządzący zdecydowali się na kilka gestów pod jego adresem. Jeszcze tego samego dnia zezwolono mu (na polecenie Cioska) na dwie rozmowy telefoniczne przez linię rządową – inne telefony wyłączono w związku z wprowadzeniem stanu wojennego. Pierwszą odbył z małżonką, którą uspokoił, stwierdzając – jak to odnotowali funkcjonariusze BOR – że „opiekę ma dobrą i jedzenie też”. Poprosił ją o dowiezienie ubrania i poinformował o swoich staraniach o odwiedziny innych członków rodziny. Jego drugim rozmówcą był oficjalny kapelan „Solidarności”, ksiądz Henryk Jankowski, któremu przewodniczący związku przekazał, że „mają zachować spokój”. Poinformował go też o „rozmowach przeprowadzonych z pewnymi osobami” i zamiarze wystąpienia w TVP. Kolejnym gestem wobec Lecha Wałęsy i ukłonem wobec Kościoła miała być zapewne wizyta u niego (w dniu 14 grudnia) dwóch przedstawicieli Episkopatu Polski – księdza Alojzego Orszulika i biskupa Bronisława Dąbrowskiego. Niestety nie znamy jej przebiegu.
Tekst jest fragmentem książki Grzegorza Majchrzaka „Tajemnice stanu wojennego”:
Były też inne efekty. Jeden z najbliższych szefa „Solidarności”, nawet powiernik, a formalnie jedynie kierowca – Mieczysław Wachowski zawdzięczał mu bowiem szybkie, wręcz błyskawiczne zwolnienie z internowania – 13 grudnia 1981 r. około godziny 14.00. Jak potem zeznawał (12 maja 1982 r.) w ramach śledztwa przeciwko Annie Walentynowicz w związku ze strajkiem w Stoczni Gdańskiej zorganizowanym po wprowadzeniu stanu wojennego: „Podczas zwalniania mnie [z obozu odosobnienia w Strzebielinku – GM] dowiedziałem się od funkcjonariusza, że mam udać się do swojego domu, zabrać swoje rzeczy, a następnie udać się do mieszkania Lecha Wałęsy i po zabraniu jego rzeczy mam się zgłosić w Warszawie u generała [Bogusława] Stachury, względnie gen. [Władysława] Ciastonia w gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych”. I rzeczywiście do stolicy dotarł najprawdopodobniej 14 grudnia 1981 r. Nie dane mu było jednak spotkać się ze swoim szefem. Następnego dnia rzeczy dla Wałęsy odebrał od niego oficer Biura Ochrony Rządu. Najprawdopodobniej miało to związek z impasem w sprawie telewizyjnego występu przewodniczącego „Solidarności”.
Jednak komunistyczne władze z tego pomysłu nie zrezygnowały. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych przygotowano następującą argumentację i zalecenia dla reprezentanta władz na kolejne rozmowy z szefem „Solidarności”: „Chcemy Panu pomóc, jak do tego czasu chcemy opracować taktykę niech Pan zwoła prezydium. Nagrać, przygotować tekst dla Wałęsy [...] Sytuacji trzeba się pozbyć jeżeli się nie zgodzi to i tak będziemy mieć nagranie, że toczą się rozmowy”. Była ona najprawdopodobniej przeznaczona dla Stanisława Cioska i powstała zapewne przed jego kolejnym spotkaniem z Lechem Wałęsą w dniu 18 grudnia 1981 r. Niestety w niepełnej dokumentacji BOR z pierwszych miesięcy internowania przewodniczącego NSZZ „Solidarność” nie zachowały się informacje na temat jego przebiegu. Jak komentował on po latach te zabiegi: „Toczyła się wokół mnie gra, która miała spowodować, że nagram, tak jak oni chcą. Pracowali nad tym, żebym wydał oświadczenie, a najlepiej wystąpił publicznie z wezwaniem do zaprzestania strajków”.
Zanim jednak doszło do ponownego spotkania obu panów sporo się wydarzyło. Przede wszystkim 15 grudnia 1981 r. Wałęsa został przeniesiony do Otwocka, a dokładniej Otwocka Wielkiego, gdzie jak się później okazało miał zostać na dłużej, bo do 11 maja 1982 r. Na jego miejsce trafił natomiast Jan Kułaj. Co ciekawe szef rolniczego związku został w tym przypadku potraktowany lepiej od przewodniczącego robotniczej „Solidarności”. Ten pierwszy o swoich przenosinach dowiedział się jeszcze poprzedniego wieczoru, podczas gdy Lecha Wałęsę poinformowano o tym dopiero po śniadaniu w ciągu kwadransa od przekazania polecenia funkcjonariuszom Biura Ochrony Rządu przez dyrektora BOR wyruszono w drogę. Przewodniczący „Solidarności”, mimo że nie był zadowolony z przenosin, zachowywał się przyjaźnie wobec eskortujących go borowców. Nawiązał z nimi przyjazną rozmowę, w czasie której jak odnotował jednen z nich podkreślił, że „nie ma żadnych ujemnych uwag do naszej służby, ponieważ rozumie jej potrzebę”. Zainteresował się wynagrodzeniem funkcjonariuszy, a kiedy okazało się ono sporo niższe od jego oczekiwań (poinformowano go, że nie przekracza 2 tys. złotych, podczas gdy on spodziewał się 30 tys.) miał zadeklarować z uśmiechem, że „jak zostanie Prezydentem PRL” zarobki te „będą sięgały sumy 30 tys. zł”, a także, iż chętnie widziałby w swojej ochronie oficerów BOR, z którymi miał do czynienia po 13 grudnia 1981 r. Ośrodek rządowy w Otwocku w pierwszej chwili nie przypadł mu do gustu stwierdził, że mu się tam nie podoba i uznał go za podrzędny, jednak po wejściu do środka zmienił zdanie i „wyraził zadowolenia z faktu, iż jest więcej miejsca do pracy”. O tym, że dobrze poczuł się w nowym miejscu świadczył fakt, że poprosił o załatwienie mu rannych pantofli, a także o „wstawienie do pokoju piwa”.
16 grudnia 1981 r. do Wałęsy przyjechała jego małżonka z dwójką dzieci. Była to pierwsza z serii jej wizyt według późniejszych wyliczeń MSW do połowy listopada 1982 r. odwiedziła (wraz z dziećmi) swego męża 19-krotnie, spędzając wraz z nim łącznie aż 73 dni. Jak wspominała później na łamach swojej autobiografii: „Wyglądał dobrze [...] Pamiętam, jak mówił, że będzie dobrze, żeby się nie denerwować. Był jednak spięty”. Spotkanie to wykorzystał do przekazania oświadczenia dla podziemnej prasy. Nawoływał w nim do biernego oporu „W razie stosowania siły przez wojsko postępujmy tak, aby nie doszło do przelewu krwi. Bądźmy solidarni, pomagajmy sobie wzajemnie, a udowodnimy, że związek istnieje i nadal działa” pisał ewidentnie pod wpływem wydarzeń na Śląsku, gdzie 16 grudnia w trakcie pacyfikacji kopalni „Wujek” od strzałów funkcjonariuszy plutonu specjalnego Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej zginęło na miejscu 6 górników, a 3 następnych zmarło później w wyniku odniesionych ran.
Tekst jest fragmentem książki Grzegorza Majchrzaka „Tajemnice stanu wojennego”:
Tymczasem 17 grudnia rano do przewodniczącego NSZZ „Solidarność” przyjechał wicepremier Mieczysław Rakowski. Do ich spotkania jednak nie doszło. Jak relacjonował po latach na łamach swojej autobiografii Wałęsa, obudzony przez funkcjonariusza BOR i poinformowany, że ma gościa, odpowiedział: „Weź i zrzuć [go] ze schodów, nie będę z nim rozmawiał”, gdyż po prostu był rozespany i źle usłyszał nazwisko nie Rakowski, a Makowski. Niewykluczone, że tak rzeczywiście było jednak jednemu z borowców „na bieżąco” przedstawił nieco inną wersją. Stwierdził mianowicie: „szkoda, że nie rozmawiałem z Rakowskim, ale byłem wtenczas zmęczony, trzeba było rozmawiać”. Tak na marginesie, taki sposób potraktowania wicepremier zapamiętał szefowi „Solidarności” na lata... Ten ostatni był zresztą nadal skłonny do rozmów. Jak tłumaczył jest zwolennikiem rozmów „trójki”, tzn. jego, I sekretarza KC PZPR i premiera Wojciecha Jaruzelskiego oraz Prymasa Polski Józefa Glempa. Było to odwołanie do spotkania z początku listopada 1981 r. w tym gronie. Według jego koncepcji przedstawiciel Kościoła występowałby w roli mediatora, nie opowiadającego się zdecydowanie za żadną ze stron. Stawiał też warunek wstępny rozmów było nim uwolnienie członków Prezydium Komisji Krajowej oraz niektórych doradców związku (m.in. Bronisława Geremka i Karola Modzelewskiego).
Władze miały jednak inne plany rozmowy nieformalne. Jeszcze tego samego dnia do Lecha Wałęsy przyjechał jego dawny dowódca z wojska (z okresu obowiązkowej służby wojskowej) Władysław Iwaniec. W tym miejscu warto nadmienić, że był on osobistym wysłannikiem Jaruzelskiego, dla którego pełnił (najprawdopodobniej od początku marca 1981 r.) rolę niezależnego od ówczesnego I sekretarza KC PZPR Stanisława Kani, kontaktu z przewodniczącym NSZZ „Solidarność”. Kania w tym samym celu wykorzystywał wiceministra spraw wewnętrznych Adama Krzysztoporskiego. W trakcie rozmowy ze swym byłym przełożonym Wałęsa miał sprawiać wrażenie odprężonego i pewnego siebie „wodza, który właśnie kończy zwycięską wojnę”, osoby dyktującej warunki. Widoczna była przy tym jego megalomania. „Bardzo wygórowane poczucie własnej wartości”, jak odnotował Iwaniec. Przewodniczący NSZZ „Solidarność” spotkanie z nim potraktował jako okazję do negocjacji z władzami. Zgłaszał koncepcje i pomysły, „którymi sypał jak z rękawa”. Ich stałym elementem było istnienie „Solidarności” w kształcie sprzed 13 grudnia 1981 r. Twierdził, że władzę w kraju powinna przejąć „trójka”, tzn. Wojciech Jaruzelski, Józef Glemp i on. Przy czym on wraz z prymasem pełniliby de facto jedynie rolę kontrolerów, a nie realnie współrządzących. Miał też proponować „dla unormowania i rozwiązania sytuacji” wejście swoje oraz prymasa Glempa do Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, a następnie przekształcenie jej w Radę Cywilno-Wojskową. Za warunki do tego niezbędne uważał uwolnienie internowanych i aresztowanych oraz decyzję Prezydium Komisji Krajowej, która określiłaby „warunki polityczne” udziału związku we władzy. Z drugiej strony był gotów do ustępstw na rzecz władz. Miał wręcz twierdzić: „partia musi te wybory wygrać, sam będę fałszował kartki wyborcze, żeby wygrała”... Według Iwańca nie przyjmował do wiadomości, że stan wojenny zmienił dotychczasowe realia. Miało to do niego dotrzeć dopiero pod koniec rozmowy. W odpowiedzi zaproponował „przeorientowanie” związku jego odejście od polityki na rzecz spraw związkowych. Tę nową formułę programową przyjęłoby Prezydium KK, złożone jak stwierdzał z jego ludzi, a następnie zatwierdziła cała „krajówka”.
Wojskowy ewidentnie nie był zachwycony swoim rozmówcą. Pisał o nim w raporcie sporządzonym po pierwszym spotkaniu: „jest to człowiek prymitywny, a zarazem typ cwaniaka i hochsztaplera”. Twierdził, że Wałęsę na szczyty wyniosły wydarzenia. Natomiast przywództwo w związku „utwierdziło go w przekonaniu, że pełni misję dziejową”, a także, iż jest powołany do wypowiadania się i decydowania „o sprawach najszerszych”, a nawet pozwoliło „poczuć się osobą opatrznościową dla całego narodu”. Ponadto twierdził, że jego rozmówca „nie posiada umiejętności logicznego myślenia, a maskuje to tupetem, prymitywnymi argumentami i zręcznymi unikami”. Nie uważał go za polityka i proponował, aby go tak nie traktować. Tym bardziej, że był przekonany, że „żadna siła” nie będzie w stanie odwieść go od jego koncepcji i poczucia myśli: „Jest raczej maniakiem obsesyjnym, usiłującym pozować na człowieka wielkiej miary” konkludował. Mimo takich miażdżących wniosków i „nikłych rezultatów” rozmowy, wojskowy proponował jednak: „celowe byłoby jej powtórzenie po pewnym czasie”. Sugerował jednak wcześniejsze pozbawienie przewodniczącego „Solidarności” możliwości słuchania Radia Wolna Europa, gdyż przynajmniej w ocenie funkcjonariuszy BOR miało ono rzekomo wypaczać jego poglądy.
Tymczasem 20 grudnia 1981 r. rano „wyraźnie załamany” przynajmniej w ocenie oficera Biura Ochrony Rządu Lech Wałęsa rozpoczął swoją pierwszą głodówkę. Nie trwała ona jednak długo zakończył ją wieczorem, prosząc przed 22.00 o podanie kolacji. „Podano mu baleron, boczek, herbatę, a następnie kaszankę, pasztetową, butelkę wódki „Żytniej” i piwa. Po zjedzeniu kolacji nalał sobie 3/4 szklanki wódki, którą wypił, popijając piwem. O godz. 23.00 poprosił o jeszcze jedną porcję kolacji i termos herbaty, ponieważ jak stwierdził, «musi odrobić straty wynikłe z głodówki»” meldowano potem. Na zmianę jego postawy wpływ miała wizyta u niego księdza Alojzego Orszulika, który (w wyniku uzgodnień między prymasem, a sekretarzem Komitetu Centralnego PZPR i współprzewodniczącym Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu Kazimierzem Barcikowskim) został wydelegowany do internowanego przewodniczącego „Solidarności”, aby odprawiać mszę świętą dla niego. Wyraźnie zaskoczony jego przyjazdem Wałęsa zdecydowanie bardziej był jednak zainteresowany rozmową. Był też wyraźnie przygaszony. „Nie ma już tego radosnego uśmiechu na twarzy, jaki mogliśmy jeszcze widzieć w czasie pierwszej wizyty” odnotował kapelan. Przewodniczący „Solidarności” był, przynajmniej na początku jego wizyty, „wewnętrznie bardzo wzburzony nazywając rządzących bandytami, z którymi nie będzie rozmawiał”. Po odprawieniu mszy świętej ksiądz Orszulik poinformował go o inicjatywach władz kościelnych i prowadzonych przez nie rozmowach z rządzącymi, w tym o propozycji przeniesienia go na „grunt neutralny”, aby mógł się spotkać z prezydium Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” i doradcami związku, a następnie podjąć negocjacje z władzami. Lech Wałęsa deklarował jednak, że do rozmów nie przystąpi, bo są one potrzebne partii, a nie związkowi. „Wytrzymamy ich jeszcze przez dwa tygodnie. Jesteśmy bliscy zwycięstwa. Oni muszą przyjść na kolanach do nas” mówił buńczucznie. I dodawał: „oni okazali się bandytami, bo strzelali do moich ludzi”. Jednak w dalszej rozmowie po przypomnieniu mu, iż „zawsze Pan deklarował, że usłucha głosu Prymasa”, zgodził się na podjęcie rozmów pod dwoma warunkami. Były nimi wydanie oficjalnego komunikatu, że za poręczeniem Episkopatu „wyszedł on z izolacji na teren neutralny” oraz umożliwienie mu kontaktu z doradcami i członkami Prezydium KK.