I’ll be back. Ponad 30 lat od premiery „Terminatora”
Terminator – zobacz też: Kopciuszek i jego maczeta, czyli o brudnych bohaterach amerykańskiego kina
Wpływ serii filmów zapoczątkowanej przez „Terminatora” w 1984 roku jest niezaprzeczalny w dwóch dziedzinach. Pierwszą z nich jest kultura popularna. Już w kilka tygodni po premierze „Terminatora”, która miała miejsce 26 października 1984 roku, odtwórcę tytułowej roli – Arnolda Schwarzeneggera – zaczepiano na ulicy prosząc, by wypowiedział kwestię „I’ll be back”. Aktor chętnie to robił. Nawet dwadzieścia lat później, gdy był już gubernatorem Kalifornii.
Druga dziedzina to efekty specjalne. Scena, w której Terminator rozcina sobie skórę na przedramieniu i widzom ukazuje się jego metalowy, mechaniczny szkielet, do dziś robi ogromne wrażenie. Podobnie jak przybierający niemal dowolny kształt cyborg z kontynuacji filmu, zatytułowanej „Terminator 2: Dzień sądu”.
Ale na tym doniosłość filmów o Terminatorze się nie kończy. Pokazują one jak zmieniało się kino w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, a także… jak zmieniał się lansowany przez Hollywood wizerunek kobiety. Wobec jakich dylematów stawała ludzkość w związku z rozwojem techniki i jak zmieniały się jej fobie oraz lęki. Można chyba te filmy uznać też za komentarz do rzeczywistości społecznej i politycznej Ameryki końca XX wieku.
Narodziny serii, która znalazła się w kanonie światowego kina i popkultury, były jednak trudne. Można nawet powiedzieć – koszmarne.
Koszmarny amerykański sen
Pod koniec lat siedemdziesiątych, za sprawą „Gwiezdnych Wojen” George’a Lucasa, ogromną popularność zdobyły sobie pełne efektów specjalnych filmy science fiction. Opowieść o rycerzach Jedi zafascynowała tysiące młodych ludzi na całym świecie. Wśród nich był James Cameron, 23-letni Kanadyjczyk mieszkający w Los Angeles. Cameron, interesujący się zarówno sztuką, jak i nauką, dostrzegł w kinie science fiction możliwość połączenia swych pasji i uczynienia z nich sposobu na życie.
Postanowił związać swą karierę z przemysłem kinematograficznym. Zaczął na własną rękę studiować zagadnienia związane z techniczną stroną powstawania filmu i scenografii. Pracując dorywczo przy produkcji kolejnych niskobudżetowych obrazów, popadał w coraz większą frustrację. Nie zaspokajały one bowiem jego ogromnych ambicji. Coraz częściej spotykały go też niepowodzenia. Krótko po tym, jak popadł w konflikt z producentem filmu „Pirania II: Latający mordercy” i został wyrzucony z planu, ciężko zachorował. Leżącego w gorączce Camerona nawiedziła wizja robota kroczącego przez płomienie i chcącego go zabić. Dla młodego filmowca koszmar ten okazał się być początkiem spełnienia amerykańskiego snu.
Szybko przelał swoją wizję na papier. Powstał scenariusz, w którym w niedalekiej przyszłości obdarzony sztuczną inteligencją system obronny Stanów Zjednoczonych zwany Skynet uzyskuje samoświadomość i uznając ludzkość za zagrożenie dla własnej egzystencji, postanawia ją zniszczyć. W tym celu używa broni jądrowej, nad którą ma pełną kontrolę. W ciągu jednej doby – nazwanej później „Dniem sądu” – giną miliardy ludzi, a świat przemienia się w pokryte popiołami zgliszcza. Jednak rodzaj ludzki nie znika całkowicie z powierzchni ziemi. Choć maszyny przejęły władzę nad światem, garstka ocalałych z apokalipsy postanawia z bronią w ręku walczyć o swoje przetrwanie. Wiedząc, że ruch oporu rozsypie się bez charyzmatycznego przywódcy, Johna Connora, maszyny postanawiają wykorzystać właśnie stworzony przez siebie wehikuł czasu. Za jego pomocą wysyłają do czasów sprzed apokalipsy cyborga-zabójcę Terminatora T-800. Jego zadaniem jest zabić matkę Johna, Sarę Connor, zanim przywódca ruchu oporu zostanie poczęty. Zadanie to ma mu ułatwić fakt, że choć jest robotem, do złudzenia przypomina człowieka, ponieważ pokryty jest żywą tkanką skórną. Tym samym maszyny, zmieniając bieg historii, chcą sobie zapewnić ostateczny tryumf w przyszłości.
Oczywiście napisanie frapującego scenariusza było łatwym zadaniem w porównaniu z jego realizacją, zwłaszcza że Cameron nie chciał iść na żaden kompromis – pragnął osobiście wyreżyserować film. Jednak żadna z wytwórni będących w stanie sfinansować tego rodzaju produkcję nie była skłonna powierzyć jej realizacji zupełnie nieznanemu twórcy. Cameron był jednak gotów zrezygnować z finansowych profitów, byle tylko urzeczywistnić swą wizję. Sprzedał więc prawa do filmu za symbolicznego dolara Gale Anne Hurd, która właśnie otworzyła małą wytwórnię Hemdale Pictures. W zamian otrzymał pełną kontrolę nad swoim dziełem i pieniądze na stworzenie go.
Mało brakowało, a Arnold Schwarzenegger nie zostałby Terminatorem. Cameron początkowo był przekonany, że cyborg którego zadaniem jest wtopić się w tłum ludzi i nie zdradzić, że jest maszyną, nie powinien mieć tak ogromnej muskulatury, jaką mógł pochwalić się austriacki kulturysta. Z kolei sam Schwarzenegger, dopiero rozpoczynający karierę aktorską, bał się, że zagranie czarnego charakteru będzie dla niego zawodowym samobójstwem. Gdy spotkali się na kolacji, by przedyskutować możliwość obsadzenia go w zupełnie innej roli, Schwarzeneggera zafascynowała zarówno osobowość Camerona, jak i tytułowy bohater jego filmu. Z kolei reżyserowi spodobało się podejście atlety do roli cyborga. Schwarzenegger zauważył na przykład, że robot nie powinien spoglądać na broń, kiedy ją przeładowuje tak, jak uczyniłby to człowiek. W swojej autobiografii kulturysta wspomina, że przygotowując się później do roli T-800, wykorzystał swoje doświadczenia ze służby w austriackim wojsku, gdzie ćwiczył składanie i rozkładanie broni z opaską na oczach.
Film, mimo perfekcjonizmu i bezkompromisowości Camerona, który mocno dawał się we znaki ekipie, nakręcono w rekordowym tempie kilku tygodni. Kanadyjczyk był również mistrzem cięcia kosztów: skromne – jak na produkcję łączącą elementy science fiction i filmu akcji – 6 milionów dolarów, które wytwórnia wyasygnowała na film, wystarczyły na efekty specjalne na wysokim poziomie. Kiedy „Terminator” wszedł na ekrany niewielkie pieniądze zainwestowane w jego produkcję i promocję zwróciły się z kilkukrotną nawiązką. Film pochwalili również krytycy. Zwrócono uwagę na ciekawą fabułę, szybkie tempo akcji, świetne zdjęcia i efekty specjalne oraz trafną decyzję obsadzenia Schwarzennegera, którego tytaniczna muskulatura, toporna angielszczyzna i kwadratowa szczęka okazały się być perfekcyjne do roli humanoidalnego cyborga.
Polecamy e-book Michała Rogalskiego – „Bohaterowie popkultury: od Robin Hooda do Rambo”
Sukces „Terminatora” był spełnieniem amerykańskiego snu dwóch imigrantów: Kanadyjczyka Camerona i Austriaka Schwarzennegera. Pierwszy mógł już zapomnieć o cięciu kosztów – wkrótce znakiem rozpoznawczym jego filmów stać się miały gigantyczne budżety i jeszcze większe zyski ze sprzedaży kinowych biletów. Drugi podbił świat nie tylko sportu i kinematografii, ale również polityki – pojawiły się nawet projekty zmiany konstytucji USA, która obecnie uniemożliwia osobom urodzonym poza terenem Stanów ubieganie się o prezydenturę.
I’ll be back
Najbardziej interesującym skutkiem sukcesu pierwszego „Terminatora” jest jednak jego o siedem lat młodsza kontynuacja – „Terminator 2: Dzień sądu”. Z budżetem piętnaście razy wyższym niż przy pierwszej części Cameron – w którego filmach strona wizualna jest niemniej ważna, niż strona fabularna – miał znacznie większe możliwości spełnienia swoich ambicji. Umożliwił to również rozwój techniki. Choć pisząc scenariusz „Terminatora” Kanadyjczyk rozważał wprowadzenie postaci cyborga zbudowanego z płynnego metalu pozwalającego mu przybierać dowolny kształt, przeniesienie pomysłu na ekran było wówczas niemożliwe. Jednak po siedmiu latach, w 1991 roku, grafika komputerowa była już na tyle rozwinięta, że w filmie mógł pojawić się nowy, bardziej zaawansowany robot-zabójca T-1000.
Przegrawszy batalię przedstawioną w pierwszym filmie, w drugim maszyny wysyłają kolejnego Terminatora do czasów, gdy John Connor jest nastolatkiem. Oczywiście po to, by go zgładzić. W pierwszej części w ślad za Terminatorem do przeszłości przeniósł się żołnierz ruchu oporu, Kyle Reese, którego zadaniem było chronić Sarę Connor. Obrońca Johna Connora również przybywa z przyszłości. Nie jest jednak człowiekiem, lecz… Terminatorem T-800, przechwyconym przez ruch oporu i zaprogramowanym, by chronić przyszłego przywódcę w walce z maszynami. W ten sposób grany przez Schwarzeneggera T-800 powrócił z zaświatów, przy okazji przemieniając się z czarnego charakteru w bohatera pozytywnego i dotrzymując obietnicy danej w pierwszym filmie: I’ll be back.
Od Jetsonów do Public Enemy
Nie tylko efekty specjalne zmieniły się w ciągu kilku dzielących obydwa filmy lat. Pierwszy „Terminator” ukazuje charakterystyczną dla lat osiemdziesiątych fascynację przyszłością i futurystyczną estetykę. Rozgrywający się w filmie konflikt dotyczy przyszłości, jednak odbywa się w czasach współczesnych twórcom filmu, w całkowicie oswojonych przez widzów teraźniejszych realiach. Cameron przemyca jednak mnóstwo futurystycznych motywów. Pojawia się posiadający industrialny wystrój klub nocny „Tech Noir”, a Sara Connor nosi koszulkę z bohaterami popularnej kreskówki „Jetsonowie”. Fascynacja postępem łączy się tutaj także z poczuciem niepokoju z powodu galopującego rozwoju techniki. Nagrany na automatyczną sekretarkę głos Sary wprowadza dzwoniącego w błąd, że oto właścicielka aparatu faktycznie odebrała telefon – dopiero po chwili okazuje się, że jest maszyną i prosi o zostawienie wiadomości. Z kolei współlokatorka głównej bohaterki nie rozstaje się ze swoim walkmenem, w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku wciąż będącym technologiczną nowinką. Mając na uszach słuchawki nie słyszy zbliżającego się Terminatora – technologia staje się przyczyną jej śmierci. Pełni futurystycznemu sztafażowi dodaje ścieżka dźwiękowa filmu, w której dominuje charakterystyczna dla lat osiemdziesiątych muzyka elektroniczna.
W kolejnym filmie syntezatorowa muzyka ustępuje przebojowi popularnego hard rockowego zespołu Guns N’Roses. Przyszły przywódca ludzkości – John Connor – jest zbuntowanym nastolatkiem, który wykorzystuje swoją znajomość elektroniki do okradania bankomatów z gotówki. Fascynację postępem wypiera kontrkulturowość podkreślona noszonym przez młodego Johna t-shirtem hip-hopowego zespołu Public Enemy. Interesujące, że pozytywni bohaterowie „Dnia sądu” to uwięziona w szpitalu psychiatrycznym Sarah Connor, jej będący na bakier z prawem syn i wreszcie T-800, przybierający wygląd członka gangu motocyklowego. Negatywnym bohaterem jest zaś drugi Terminator, T-1000, przyjmujący postać policjanta. Niektórzy filmoznawcy doszukują się w tym zabiegu krytyki rozszerzania prerogatyw policji, mającego miejsce w Ameryce ery Ronalda Reagana i George’a Busha. Tezę tę jednak mocno osłabia fakt, że w 1991 roku Arnold Schwarzenegger był przewodniczącym Prezydenckiej Rady do Spraw Kultury Fizycznej i Sportu w republikańskiej administracji… George’a Busha. Z drugiej jednak strony, skoro mógł ożenić się z Marią Schriver – siostrzenicą prezydenta z Partii Demokratycznej, Johna F. Kennedy’ego – połączenie sił ze sceptycznym wobec republikanów Cameronem nie wydaje się być zbyt szokującym mezaliansem.
Spodobał ci się nasz artykuł? Podziel się nim na Facebooku i, jeśli możesz, wesprzyj nas finansowo. Dobrze wykorzystamy każdą złotówkę! Kliknij tu, aby przejść na stronę wsparcia.
Terminator wciąż wraca
O ile – przynajmniej na początku „Terminator” był uważany za gratkę głównie dla fanów science fiction i filmów akcji, „Terminator 2: Dzień sądu” był już hollywoodzką superprodukcją pełną gębą. Obecne w filmie sceny komiczne, w których nastoletni John Connor narzeka na zbyt sztywne zachowanie T-800 i próbuje nauczyć go slangowych odzywek przeszły do historii. Każdy pamięta „Hasta la vista, baby”. Pogmatwane relacje rodzinne – Sarah Connor jest matką, której odebrano syna; Terminator staje się niemal ojcem dla Johna Connora, który swego prawdziwego taty nigdy nie poznał – nadają filmowi elementy melodramatu. To także film dojrzałego już twórcy, jakim był już wówczas Cameron. Twórcy, który formułę filmu przygodowego wykorzystuje, by stawiać ważne pytania. W tym wypadku są to pytania o definicję człowieka, o wartość ludzkiego życia i o to, czy maszyna może stać się człowiekiem.
„Terminator 2” to także dojrzały film w sensie artystycznym. Łatwo sobie to uświadomić oglądając kolejne odsłony historii Johna Connora, które zostały nakręcone już bez udziału Camerona. „Terminator 3: Bunt maszyn” to w porównaniu z poprzednikiem jedynie dobry warsztatowo film akcji, służący wyłącznie rozrywce. Widać w nim, że twórcom filmu zabrakło wyobraźni, która pozwoliła Cameronowi stworzyć niezwykle sugestywne, metaforyczne sceny. Takie jak koszmarna wizja przyszłości, w której roboty brodzą w morzu ludzkich czaszek lub sen Sary Connor, w którym bohaterka bezradnie obserwuje, jak nuklearny wybuch pochłania plac zabaw pełen niczego nieświadomych dzieci. Sceny te najlepiej obrazują podejście Camerona do kina jako medium rządzącego się swoimi prawami. Medium, które pokazuje coś, czego w rzeczywistości nie mamy szansy zobaczyć.
Czwarty film, którego akcja rozgrywa się w uniwersum stworzonym przez Camerona – „Terminator: Ocalenie” – jest już całkowitym odejściem od takiego sposobu opowiadania historii. Oniryczna, metaforyczna wizja świata przyszłości zastąpiona została próbą odpowiedzi na pytanie, jak rzeczywiście mogłaby wyglądać codzienność w postapokaliptycznym środowisku rządzonym przez maszyny. Twórcy postanowili tym samym pójść z duchem czasu i odrzucić widowiskowość filmów tuzów kina lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, takich jak Steven Spielberg, Robert Zemeckis czy wreszcie właśnie James Cameron, których kino było nieustannym puszczaniem oka do widzów. Zamiast tego wprowadzili skrajny realizm charakterystycznego dla filmów o Batmanie w reżyserii Christophera Nolana, Jamesie Bondzie z Danielem Craigiem w roli głównej czy „Pasji” Mela Gibsona.
Hasta la vista, testosteronie!
Lata osiemdziesiąte były w kinie amerykańskim erą testosteronu. W przenośni i dosłownie. To właśnie wówczas na ekranach zagościli pozbawieni wyrafinowanego warsztatu dramatycznego, ale za to bardzo umięśnieni aktorzy, tacy jak Dolph Lundgren czy Jean-Claude van Damme. Byli oni nie tylko twardzielami (wszak ci są obecni w historii filmu od samego jej początku), ale posiadali też imponującą muskulaturę będącą owocem zarówno godzin spędzonych na siłowni, jak i działania sterydów anabolicznych, które jak wiadomo są pochodnymi… testosteronu. Niewiarygodne muskuły stały się niemal nieodłącznym atrybutem nowego typu bohatera nurtu, który zyskał sobie miano kina machismo – nienaturalnie silnego i wytrzymałego, a do tego brutalnego mężczyzny, który rozwiązuje własne i cudze problemy dzięki przemocy. Wielokrotny zdobywca najwyższych trofeów w dziedzinie kulturystyki – Arnold Schwarzenegger – nie był tu wyjątkiem, a raczej punktem odniesienia dla pozostałych.
Kupuj świetne e-booki historyczne i wspieraj ulubiony portal!
Regularnie do sklepu Histmaga trafiają nowe, ciekawe e-booki. Dochód z ich sprzedaży wspiera działalność pierwszego polskiego portalu historycznego. Po to, by zawsze był ktoś, kto mówi, jak było!
Sprawdź dostępne tytuły pod adresem: https://sklep.histmag.org/
Jak na ironię „Terminator”, w którym ta ikona filmów machismo gra przecież tytułową rolę, ma bardzo feministyczny wydźwięk. Chociaż aby chronić graną przez Lindę Hamilton Sarę Connor, ruch oporu w ślad za cyborgiem-zabójcą wysyła żołnierza Kyle’a Reese’a, to jednak Sarah nie jest bynajmniej księżniczką uwięzioną w wieży. Sam Kyle – przybywający z przyszłości – wie, że rola Sary w stworzeniu przyszłego ruchu oporu nie ograniczy się tylko do wydania na świat jego przywódcy. Wie on, że Sara sama zacznie organizować podziemną armię. Tym samym zanim nawet dojdzie do spotkania z Sarą, Kyle podziwia jej siłę i odwagę. Jest w niej też zakochany, choć zna ją jedynie z jednej, zniszczonej fotografii. I choć Kyle chroni Sarę, ponieważ jest wyszkolony w walce i fizycznie silniejszy, to w relacji między nimi właściwie od początku to kobieta jest stroną dominującą. Wymowna jest tu scena miłosna między bohaterami, w której to właśnie do Sary należy inicjatywa. Dla dzisiejszego widza nie ma w tym nic dziwnego, ale gdybyśmy przenieśli się w czasie do 1984 roku, napotkani tam ludzie powiedzieliby, że to nowość, przynajmniej w hollywoodzkim kinie głównego nurtu.
Oczywiście, Sarah nie jest pierwszą silną kobietą w historii popkultury. Ale jej poprzedniczki, które łamały stereotyp damy w opałach – może poza bohaterką filmu „Obcy” Ellen Ripley – albo były obdarzonymi nadludzkimi mocami heroinami z kart komiksów, albo prędzej czy później musiały się usunąć w cień mężczyzny. Tymczasem w „Terminatorze” to mężczyźni muszą usunąć się w cień kobiety. Poza Kyle'em, który w końcu również staje się – eufemistycznie to ujmując – niezdolny do tego by ochronić Sarę, a który nie mieści się w charakterystycznym dla lat osiemdziesiątych stereotypie macho, wszyscy mężczyźni są w spełnianiu ról tradycyjnie im przypisywanych nieudolni. Mówiąc krótko, „Terminator” mówi testosteronowi: Hasta la vista!
W „Terminatorze 2” Sarah po raz kolejny rzuca wyzwanie tradycyjnym wzorcom męskości i kobiecości. Po traumie, jaką przeżyła w starciu z Terminatorem, przekonana o dziejowej misji swojego syna, poświęca się przygotowaniom do mającej nadejść wojny między ludzkością a maszynami. Sposobi siebie i Johna do walki, przemieniając się tym samym z nieśmiałej kelnerki w sieciowej restauracji w komandosa. Kiedy pojawia się na ekranie, widz ma wrażenie, że widzi zupełnie inną aktorkę, niż w poprzedniej części. Wysportowane ciało Lindy Hamilton robi większe nawet wrażenie, niż muskulatura Schwarzeneggera. Wygląd odtwórczyni roli Sary Connor zwraca uwagę nawet dziś, gdy coraz częściej lansowany jest ideał sylwetki pozwalającej kobiecie prezentować wyrazistą rzeźbę mięśni brzucha, która jeszcze do niedawna była zarezerwowana wyłącznie dla mężczyzn. Kto wie, czy to właśnie nie Sarah Connor stoi u początków współczesnego ideału.
Ale nie tylko obraz kobiety zwraca uwagę w „Terminatorze” i „Terminatorze 2”. Równie interesujący jest problem męskości. Wspomniany już wyżej Kyle Reese zaprzecza wizerunkowi macho, charakterystycznemu dla kina lat osiemdziesiątych. Choć jest odważny i waleczny, jest równocześnie wrażliwy i delikatny, potrafi przyznać się do tego, że odczuwa ból. W „Dniu sądu” niespodziewanie to właśnie Terminator zastępuje Johnowi Connorowi Kyle’a Reese’a – ojca, którego John nigdy nie miał, choć było do tej roli kilku kandydatów o wątpliwych kwalifikacjach – mężczyzn, z którymi Sarah wstępowała w raczej toksyczne związki, gdy jej syn był mały. Kiedy młody Connor znajduje w cyborgu swego opiekuna, obrońcę, ale także przyjaciela, Sarah stwierdza:
Gdy obserwowałam Johna, przebywającego z maszyną, nagle wszystko stało się jasne. Terminator nigdy nie przestanie. Nigdy nie opuści Johna. Nigdy go nie skrzywdzi, nigdy nie podniesie na niego głosu, nigdy się nie upije i nie pobije go, nigdy też nie powie mu że jest zbyt zajęty, by spędzić z nim czas. Zawsze przy nim będzie. I oddałby życie, by go chronić. Ze wszystkich niedoszłych ojców którzy przez te lata przychodzili i odchodzili, ta rzecz, ta maszyna, tylko ona dorastała do tej roli. W tym szalonym świecie on był najrozsądniejszym wyborem.
Interpretację tych słów należy chyba zostawić widzom filmu, aczkolwiek trzeba przyznać, że skłaniają one do refleksji nad ideałem mężczyzny i ojca.
Polecamy e-book Agaty Łysakowskiej – „Damy wielkiego ekranu: Gwiazdy Hollywood od Audrey Hepburn do Elizabeth Taylor”:
Film uniwersalny?
Nie zagłębiając się zbytnio w paradoksy związane z podróżami w czasie, trzeba wspomnieć o jednym fakcie. W każdym z filmów o Terminatorze zostaje zmieniony bieg historii. Zatem w kolejnej części świat przyszłości może wyglądać już zupełnie inaczej, niż w poprzedniej. W ten sposób każda z kontynuacji może opowiadać inną wersję przyszłych zdarzeń. Mogą powstać dwa filmy mówiące o zdarzeniach następujących po wypadkach z pierwszego filmu i – nawet jeśli będą sobie wzajemnie zaprzeczać w kwestii logiki zdarzeń – będą to filmy równorzędne. To czyni z filmów o cyborgu-zabójcy tkankę nie mniej żywą, niż ta, która pokrywa mechaniczny szkielet Terminatora. Tkankę, którą kolejni twórcy mogą dowolnie mutować i tworzyć własną wersję zdarzeń. Tak też czynią, zarówno w filmach „Terminator 3: Bunt maszyn”, „Terminator 4: Ocalenie”, wchodzącym na ekrany kin filmie „Terminator 5: Genisys” czy wreszcie w serialu „Kroniki Sary Connor” z Leną Headey w roli Sary. O dziesiątkach komiksów i gier komputerowych nie wspominając.
I choć wszystkie kolejne odsłony tego uniwersum poruszają ważne kwestie: dokąd doprowadzi ludzkość rozwój techniki i czy jej postęp jest nieunikniony; czy ludzkość jest skazana na zniszczenie, a nad światem ma zapanować bardziej zaawansowany gatunek, czyli maszyny? Te pytania pozostają wciąż aktualne i musimy sobie na nie wciąż na nowo odpowiadać, ponieważ pojawiają się nowe problemy. W „Terminatorze 3” widzimy jak ludzie tworzą maszyny, co do których nie mamy wątpliwości, że są prymitywnymi prototypami przyszłych cyborgów-zabójców. Uderzające jest podobieństwo owych prototypów do używanych dzisiaj już powszechnie na polach bitew dronów. W czwartym filmie z kolei poruszona została kwestia transhumanizmu, która już jakiś czas temu wyszła poza sferę rozważań teoretyków i fantazję twórców science-fiction.
Wydaje się jednak, że „Terminator” i „Terminator 2: Dzień sądu” pozostaną najważniejszymi ze wszystkich odsłon tego uniwersum. Ze względu na swą przełomowość oraz artystyczny talent i powagę Jamesa Camerona, a także ze względu na doskonale dobraną obsadę. Bo czy „Terminator” byłby tym samym bez tego wszystkiego, co składa się na osobowość Arnolda Schwarzeneggera? Być może przyjdzie taki moment, kiedy powstanie remake filmu z 1984 roku. …i może w rolę główną wcieli się wówczas maszyna? Czy zrobi to lepiej niż Schwarzenegger? Zobaczymy.
Redakcja: Tomasz Leszkowicz