„I wasz, i nasz”. Sława, chwała i zmagania Jarosława Iwaszkiewicza
Paweł Czechowski: W drugim tomie „Innego życia. Biografii Jarosława Iwaszkiewicza” zajął się Pan okresem od 1 września 1939 roku. Jak wojna wpłynęła na Iwaszkiewiczów? Najpierw trzeba było ewakuować się z posiadłości w Stawisku...
Radosław Romaniuk: Pozwoli Pan, że zacznę od odpowiedzi dość ogólnej. Wojna zmieniła Iwaszkiewicza – jego stosunek do rzeczywistości – nie zmieniając go jako artysty. Ktoś, kto znał pisarza sprzed wojny i nie znał jego postawy w okupowanej Polsce, nie mógł zrozumieć ani pozycji, jaką zdobył on w 1945 roku, wybrany jednogłośnie prezesem Związku Literatów, ani jego postawy, którą najkrócej można ująć formułą „ratowanie substancji”. Ani też tego o czym Pan wspomniał: Iwaszkiewiczowie opuścili na krótko Stawisko, z falą wrześniowych uciekinierów, po czym wrócili i pozostali tam na zawsze. Potraktowali opuszczenie domu jako wielki błąd, odpokutowali go i później nigdy nie myśleli o emigracji, zawsze widząc w niej dramat ucieczki.
P.Cz.: W czasie okupacji, z oczywistych powodów, polskie życie literackie było skrajnie utrudnione. Iwaszkiewicz nie przestał wtedy tworzyć – jak się odnajdywał twórczo w wojennej rzeczywistości?
R.R.: Przez pierwsze lata okupacji nie pisał, tylko czytał. Robił to kompulsywnie, ucieczkowo. Czytał całymi seriami: całego Dostojewskiego, Stendhala, Czechowa, Flauberta, Turgieniewa. „Wojnę i pokój” skończył, po czym przeczytał jeszcze raz. Potem, jak gdyby nigdy nic, wrócił do pisania rozpoczętych jeszcze przed wojną „Nowel włoskich”, na ich marginesie napisał „Książkę o Sycylii”, po niej nabrał ochoty na wspomnienia i napisał „Książkę moich wspomnień”, którą niektórzy uznają za jego najlepszą książkę w ogóle, no i w końcu opowiadania „Bitwa na równinie Sedgemoor” i „Matka Joanna od Aniołów” oraz „Starą cegielnię”. Ze wszystkich tych utworów tylko ostatnie opowiadanie było osadzone w okupacyjnych realiach. Iwaszkiewicz miał swój język mówienia o wojennych sprawach, nie był on językiem „współczesnej prozy”.
P.Cz.: Pisarzom i poetom było łatwiej znieść trudy okupacji niż przeciętnemu człowiekowi? A może wręcz przeciwnie?
R.R.: Z pewnością za czasów okupacji nawiązały się prawdziwie cechowe relacje między pisarzami. Nie istniał Związek Literatów, Pen Club, Akademia Literatury, a wszyscy czuli podobną odpowiedzialność i stawali przed podobnymi wyzwaniami, wśród których był imperatyw przetrwania nie tylko fizycznego, ale i kontynuowania twórczości. Przetrwanie artystyczne było sprawą jeszcze trudniejszą niż to pierwsze, bo rzeczy które się działy dookoła wymagały innego języka, niż te opisywane wcześniej. Trzeba się było tego języka uczyć. Trzeba też było znieść ciężar przetrwania. Proszę sobie przypomnieć wiersz Miłosza „Biedny chrześcijanin patrzy na getto” – znajduje się w nim odpowiedź na Pana pytanie.
P.Cz.: Jak bardzo ryzykował Jarosław Iwaszkiewicz w trakcie wojny? Działał w podziemiu, organizował swoiste życie kulturalne, dawał schronienie Polakom i Żydom...
R.R.: Należy to pytanie rozdzielić na dwie części: jak bardzo ryzykował i co robił? Ryzykował bardzo, ale na tyle, aby przetrwać i zrobić to, co chciał i co mógł zrobić. Jako współpracownik Delegatury Rządu RP na Kraj rozdzielał wraz z Jerzym Andrzejewskim środki z Londynu pomiędzy potrzebujących pisarzy, dodając do puli finansowej także własne pieniądze, pochodzące ze sprzedaży działek w Podkowie Leśnej i ogrodniczego gospodarstwa, które istniało w Stawisku. W jego domu odbywały się tajne komplety, wykłady, koncerty, spotkania literackie. Mieszkali tam przyjaciele, którzy chcieli odpocząć poza Warszawą (jak młody Baczyński) lub byli „spaleni” tam, gdzie przebywali i musieli na pewien czas zniknąć – jak Stanisław Piętak, który z Baczyńskim dzielił pokój. Dwie heroiczne legendy tego domu to pomoc Polakom narodowości żydowskiej, za którą Iwaszkiewiczowie pośmiertnie zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata oraz pomoc uciekinierom z powstańczej Warszawy.
Wydaje się, że wszystko, co Iwaszkiewicz osiągnął, tworząc ten dom w dwudziestoleciu międzywojennym, prowadziło do tego, aby stał się on potrzebny, przydatny, a niekiedy nawet konieczny w czasie wojny.
P.Cz.: Jakim mężem i ojcem był pisarz? Jego córki dorastały w trudnych latach 40.
R.R.: W czasie wojny był to dom młodych ludzi – Maria i Teresa miały w tym sensie szczęśliwą młodość, na ile to możliwe normalną, z nauką przedmiotów zakazanych, spotkaniami z przyjaciółmi, zabawą, romansami. Było tak do powstania w Warszawie, które to zdecydowanie ucięło. Wcześniej jeszcze zginął rozstrzelany ich kuzyn-równolatek, bardzo ważna osoba w stawiskowskim kręgu. Ale Stawisko paradoksalnie wydawało im się za ciasne, chciały wyfrunąć z domu. Starsza córka musiała szybko usamodzielnić się – przed Wigilią 1944 roku urodziła syna. Młodsza córka kilka lat później wyszła za mąż, nagle i trochę na przekór rodzicom. O to jakim ojcem był Iwaszkiewicz, należałoby pytać je właśnie. Ja przypominam sobie taki fragment listu do Teresy, w którym pisał: „a pamiętasz, jak odprowadzałem cię na statek Batory? Nie pozwolili mi wejść na pokład i przez kilka godzin machaliśmy do siebie”.
P.Cz.: Jak to było z seksualnością Iwaszkiewicza? Ta bardzo intymna kwestia pozostawała niejednoznaczna. a np. Tadeusz Borowski swego czasu w bardzo niewyszukany sposób podjął temat homoseksualizmu Iwaszkiewicza w swoim artykule.
R.R.: Rozmowa będzie publikowana na portalu historycznym, więc pozwoli Pan, że odpowiedzi nadam aspekt historyczny. Należałoby zacząć od mitologicznej sceny porwania Ganimedesa przez Zeusa – jak dawnej, nie wiadomo właściwie. Ważne, że od początków kultury ludzka seksualność kierowała się nie tylko w stronę przedstawicieli płci przeciwnej, ale i własnej płci. To drugie zachowanie, jako rzadkie, w pewnych sferach owiane było nawet aurą pewnego ekskluzywizmu. Przykładem jest starożytna Grecja. Ważną kwestią stało się wypowiedzenie homoseksualnego pożądania – poszukiwanie języka dla mówienia o nim. Próby te sięgają wspomnianej mitologii, osiągają wyżyny intelektualnego wysublimowania w pismach Platona, a emocjonalnego w poezji Hafiza i trwają aż po Oscara Wilde'a oraz pisarzy tworzących później. Dla Iwaszkiewicza była to tradycja bardzo droga.
Polecamy książkę Radosława Romaniuka pt. „Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza (tom 2)”
P.Cz.: Wojna się kończy, nastaje nowy klimat polityczny, do którego musi dostosowywać się także literatura. Bliskie Iwaszkiewiczowi osoby – Tuwim i Piętak – z otwartością podchodzą do tworzącego się na nowo Związku Zawodowego Literatów Polskich. Co robi Jarosław Iwaszkiewicz w pierwszych latach Polski Ludowej?
R.R.: To samo co podczas okupacji i potem: dba o substancję. Na pierwszym zjeździe Związku Literatów zostaje jednogłośnie obrany prezesem tego gremium i w czasach sprzyjających ujmowaniu rzeczywistości w pewne ramy urzędowe staje się rzecznikiem spraw pisarzy, co często sprowadzało się do spraw bardzo konkretnych, prostych – zupełnie jak w okresie okupacji i czasie po powstaniu. Pisarze musieli gdzieś mieszkać, jeść coś, mieć źródło dochodu i możliwość kontaktu z czytelnikami.
Starsza córka Iwaszkiewicza wspominała, że ojciec wielokrotnie jako przykład pracy dla kultury wymieniał fakt, że w stołówce Domu Literatury stare tłumaczki mogą zjeść tanią zupę, spotkać się, porozmawiać, pomyśleć, że ich życie nie było pozbawione sensu. Oczywiście taka praktyka w czasie jego długotrwałej prezesury zestarzała się. Później będzie mu się zarzucać, że Związek pełni funkcję jakiejś wojennej rady opiekuńczej i wydaje zupki regeneracyjne z wkładką – i w tym zarzucie było wiele racji. Jednak trzeba pamiętać, że prezesura Iwaszkiewicza zaczęła się w sytuacji, kiedy tych zupek nie było.
P.Cz.: A czy był to dla niego też sposób na odnalezienie się w rzeczywistości PRL-u?
R.R.: Działalność w Związku Literatów, a później do 1956 roku działalność pokojowa (ze struktur Komitetu Obrońców Pokoju wystąpił po spacyfikowaniu węgierskiego powstania) była sposobem na pogodzenie się z tą rzeczywistością. Podobnie widzę fakt, że pisarz wziął na wychowanie sierotę wojenną, chłopca z Woli, Wiesława Kępińskiego. Było w tym jakieś powiedzenie „tak” rzeczywistości po latach mówienia „nie”. Oczywiście nie bez znaczenia był tu pewien parasol, który nad Iwaszkiewiczem otwierały jego publiczne funkcje. Wykorzystywał to dość długo w twórczości, pisząc to, co chciał, choć po ukończeniu pierwszego tomu „Sławy i chwały” w 1948 roku nie mógł jej już opublikować, podobnie jak dużej części wojennych utworów – wierszy, „Książki o Sycylii”, „Książki moich wspomnień”, wyboru z dzienników z tej epoki, który miał być pierwszą jego książką wydaną po wojnie.
Kiedy czytam artykuł o jego podróży do Poznania w 1955 roku i widzę, jak cierpi, że nie jest jakoś specjalnie traktowany, że musi znosić to co wszyscy – w hotelu, na dworcu, w barze – to widzę z przykrością, że takiego „ułatwienia życia” bardzo potrzebował i pragnął.
P.Cz.: Gdy po raz drugi pisarz zasiadał w fotelu prezesa, miał być chyba postacią ugodową – kwestionował ideologizację literatury. Ale ile naprawdę przez te wszystkie lata przewodzenia ZLP miał autonomii?
R.R.: Po przerwie, jaką były prezesury Kruczkowskiego i Słonimskiego, Iwaszkiewicz miał być negatywem i jednego, i drugiego – kimś, kto jest „i wasz, i nasz”, jak trawestowano jego nazwisko. Przy tym Słonimski z powodów politycznych nie mógł kandydować i z pewnością głosował na Iwaszkiewicza jako „mniejsze zło” i człowieka, który na pewne rzeczy nie pójdzie.
Sytuacja stała się jednak dziwna. Od początku tej drugiej odsłony prezesury Iwaszkiewicza otaczała bardzo zła aura – tak jakby to, co mogło mu się udać, oświetlało jakoś negatywnie działalność poprzednika. Iwaszkiewicz miał własne pomysły na taktykę relacji z władzą, a pisarze dość mieli pozycji „petenta”. Po Październiku i kolejnych miesiącach chcieli, aby rozmawiano z nimi inaczej. Likwidacja zasłużonych pism literackich, wstrzymanie pierwszego numeru miesięcznika „Europa”, zaostrzenie cenzury, która nawet Iwaszkiewiczowi w 1968 roku nie chciała puścić w książce wydrukowanego w „Twórczości” dziesięć lat wcześniej „Wzlotu” – to wszystko sprawy, na które nie umiał znaleźć rady.
W tym sensie rzeczywiście mógł mało. Mógł „obrazić się” i się obrażał, szantażował ustąpieniem – jednych i drugich. Czasem coś w ten sposób zyskiwał, niekiedy tylko obietnice bez pokrycia. Oczywiście, partyjny prezes narobiłby przy tym jednocześnie mnóstwo szkód, ale Iwaszkiewicza nie oceniano przez pryzmat tego, przed czym chroni, lecz widziano, co jest do zrobienia i czego z Iwaszkiewiczem „zrobić się nie da”.
P.Cz.: Jaki był największy sukces i największa porażka jego prezesury?
R.R.: Rozumiem, że pyta Pan o sukces Związku. Na czele ZLP stał pisarz, który miał autorytet – zarówno artystyczny (co się jednak rzadko zdarza), jak i społeczny. Gwarantowało to tej strukturze pewne bezpieczeństwo. W 1968 roku nie pozwolił na zrobienie weryfikacji członków, wyciszał polityczne polowania na czarownice i nie ulegał naciskom, aby z powodów politycznych pozbawiać pisarzy członkostwa. Porażką Związku było natomiast to, że prezes nie potrafił jeszcze lepiej wykorzystać swojej publicznej pozycji. Porażką Iwaszkiewicza, że widziano raczej jego zaniechania, a nie to, co zrobił. Problem leży chyba również w tym, że nie do końca pamiętano, że działalność ZLP była prowadzona w ramach Bloku Wschodniego. Nie dostrzegano autentycznych liberalnych zdobyczy i nie widziano różnic między tym, co działo się u nas, a sytuacją pisarzy w ZSRR, NRD, Czechosłowacji – a różnice te były i to dość spore.
Polecamy książkę Radosława Romaniuka pt. „Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza (tom 2)”
P.Cz.: Dlaczego zaangażował się w politykę i trafił do Sejmu?
R.R.: W Sejmie zasiadł w 1952 roku, a wtedy tak zwanych „ludzi kultury” było w tym gremium kilkudziesięciu. Spośród pisarzy byli tam m.in. Nałkowska, Andrzejewski, Kruczkowski, Dobraczyński, Kazimierz Wyka. Taki był zwyczaj, że posłami „Frontu Narodowego” byli tzw. „bezpartyjni specjaliści”. Nie nazwałbym jednak Iwaszkiewicza politykiem, bo politykę robiło się wtedy w gmachu KC. Dlaczego więc zgadzał się – i to do końca życia – na udział w fasadowym Sejmie? Jako poseł mógł przy tym kotle „upiec własną pieczeń”, jak to określił w dzienniku. Ale miał na myśli sprawy Związku Literatów i „Twórczości”. Zajmował się też sprawami wielu konkretnych osób, zarówno ze środowiska literackiego, jak i nieznajomych – z regionu świętokrzyskiego, z którego przez wiele lat kandydował. Niestety nigdy się tym nie chwalił i wiadomości te docierały do mnie tylko przez ludzi którym pomógł albo przez ich rodziny. Znana przypowieść biblijna każe się przypuszczać, że faktycznie liczba tych przypadków była znacznie większa. Z pewnością dawało to Iwaszkiewiczowi radość i poczucie sensu.
P.Cz.: Jesteśmy świadkami kolejnej fali dekomunizacji przestrzeni publicznej. Myśli Pan, że grozi ona również miejscom upamiętniającym Jarosława Iwaszkiewicza?
R.R.: Najsmutniejszą rzeczą, jaką widziałem, były ukradzione metalowe litery z pomnika na jego grobie w Brwinowie. To było przed kilku laty – nie wiem, jak jest teraz. Takie barbarzyństwo ze strony zwykłych ludzi – mam wrażenie – mogłoby go znacznie bardziej dotknąć, niż zacietrzewienie i głupota jakichkolwiek rządzących. „Władcy przemijają” – napisał w „Sławie i chwale”, co możemy dziś czytać jako pociechę w czasach, kiedy każdy dzień przynosi w życiu publicznym nową smutną wiadomość.
P.Cz.: Iwaszkiewicz zmarł 2 marca 1980 roku. Większość jego życia przypadła na burzliwy wiek XX. Jak przez wszystkie lata zawodowego działania zmieniał się profil jego twórczości? Czy możemy wyszczególnić konkretne okresy?
R.R.: Oczywiście, ale nie mamy tutaj na to miejsca. Powiem więc tylko, że od pierwszego do ostatniego wiersza udało mu się być sobą – teksty te mają jego pisarskie DNA. Oprócz tego wszystko, co wyszło spod jego pióra składa się w pewną całość – wiersze i proza, przekłady, dramaty, dzienniki i publicystyka, wiele napisanych w tym długim życiu listów. Jest to ogromna narracja autobiograficzna, o dużej egzystencjalnej wadze, unikalna w polskiej literaturze.
P.Cz.: W Pana książce spodobało mi się to, że nie skupia się tylko i wyłącznie na postaci Jarosława Iwaszkiewicza, ale też opisuje to, co wokół – relacje jego krewnych i przyjaciół, opisy codziennego życia. Czy to jest klucz do zrozumienia postaci Iwaszkiewicza – osadzenie jej w pewnych realiach i spojrzenie na twórcę przez ich pryzmat?
R.R.: Użyłem przed chwilą formuły „narracja autobiograficzna”. Tak tę twórczość widzę i w ten sposób czytałem ją w „Innym życiu”. W jednym z opowiadań Iwaszkiewicz zwraca się do swojej bohaterki: „Na opisanie twojego pierwszego balu musiało się złożyć mnóstwo doświadczenia. Ale tylko mojego doświadczenia. Nikt nie potrafi opisać cudzego doświadczenia. I tylko o sobie piszę”. Jest to świat nie tylko „wymyślony”, ale też świat „zapisany”, zobaczony, jakoś odczuty i przeżyty. A literatura staje się formą zrozumienia, pogłębienia i porządkowania doświadczenia, jakim jest życie.
P.Cz.: Jak wyglądało powstawanie książki od strony technicznej? Które źródła uważa Pan za najcenniejsze z punktu widzenia autora?
R.R.: Najcenniejsza jest twórczość bohatera książki, a najcenniejszym doświadczeniem jest wracanie do tych samych tekstów. Po latach, z większą świadomością, trochę inną wrażliwością i spojrzeniem. Tak samo jest ze źródłami historycznymi – listami na przykład. Pierwsza ich lektura to jest zwykle wstęp do zrozumienia czegoś. Na taką optykę wpływa zapewne to, że jestem też edytorem i chętnie określam swoją książkę jako biografię napisaną przez edytora, wpisując się – na swoją miarę – w pewną tradycję. Książka wyglądałaby jednak inaczej, gdyby nie możliwość wielogodzinnych rozmów z córkami pisarza i jego bliskimi czy pracy w pieczołowicie zachowanym i skatalogowanym archiwum Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku. Zatem było tu kilka doświadczeń „najważniejszych”.
P.Cz.: Czym jest to tytułowe „Inne życie”?
R.R.: Myślę, że na to pytanie mogą już odpowiedzieć czytelnicy.