Himilsbach i Holoubek. Wspomina Maria Iwaszkiewicz
Jan HIMILSBACH
Poznałam go przez Henia Berezę, który najpierw mi go opisał. Rzeczywiście Himilsbach to było zjawisko. Brzydoty niesamowitej, nieduży, w dodatku trochę koślawy, ale była w nim jakaś siła atrakcyjności. Tylko pił strasznie.
Himilsbach przychodził do Bogdana Wojdowskiego, mojego przyszłego męża, kiedy ten pracował w piśmie „Współczesność”. Któregoś wieczora byłam u Bogdana na Mokotowie, nagle dzwonek – wchodzi Himilsbach z żoną. Miała na imię Basia, ale on ją nazywał Lebiadkina, z Biesów. To była zdumiewająca para. Ona po studiach, on – jak wiadomo – miał zawód kamieniarza. Ale nie należy się żadnym związkom dziwić, zdarzają się najdziwniejsze w świecie. Wydaje mi się, że pomimo jego pijaństwa stanowili kochające się małżeństwo. Ona oczywiście miała z nim krzyż pański… Do kręgu „Współczesności” należał poeta Roman Śliwonik, i czy to Śliwonika, czy Himilsbacha zamknęła żona w domu, żeby nie poszedł pić, a oni tak sobie poradzili, że przez rurkę jeden drugiemu pompował wódkę.
Jasio przychodził do kawiarni Czytelnika. Przysiadał się do Henia Berezy i do głównego stolika, Konwickiego, ale nie na długo. Często był już o ósmej rano. Zaczynało się pracę, a on już miał całą noc za sobą. „Pani da dyszkie” – mówił. Zwykle dawałam, wtedy szedł naprzeciwko do Jontka i wypijał piwko. Ale jak się zjawiał parę razy w tygodniu, to go wyrzucałam. Nigdy się nie obrażał. Szedł do „Twórczości”, do Jurka Lisowskiego, i tam zawsze dostawał. Ojciec publikował jego opowiadania, podobało mu się, że były takie żywe.
Himilsbach był członkiem Związku Literatów, wydawał książki, pisał scenariusze. Kiedyś na jakimś zjeździe położyli go w jednym pokoju z Mieczysławem Jastrunem. Podobno Himilsbach wszedł do pokoju i powiedział: „Ja w kwestii formalnej: sikamy do umywalki czy do klozetu?”. Potrafił snuć cudowne opowieści rodem z podwarszawskich miejscowości, on sam mieszkał w Mińsku Mazowieckim. Był inteligentny, zabawny i życzliwy. Lubiłam Jasia. Właściwie wszyscy go lubili.
Gustaw HOLOUBEK
W 1954 roku pojechałam z moim mężem Janem Wołosiukiem do Kazimierza. Przebywała tam grupa studentów z Katowic, z którymi grywaliśmy w siatkówkę. Zaczęli opowiadać, że jest taki nadzwyczajny młody aktor w Katowicach, nazywa się Gustaw Holoubek, i że czeka go wielka przyszłość. Dla nas, warszawiaków, było to wtedy zupełnie nieznane nazwisko.
Kilka lat później Holoubek przyjechał do Warszawy i związał się z Teatrem Dramatycznym. Wzbudził swoją grą wielki podziw, wszyscy mówili, że jest wyjątkowy. Rzeczywiście był wspaniałym aktorem, miał tę właściwość – miała ją też Irena Solska – że widzowie patrzyli tylko na niego, zupełnie nie zauważając innych aktorów. Ktoś mi opowiadał, że na pewnej sztuce Gucio przez połowę czasu siedzi na krześle, a wszyscy wpatrują się w niego. Gucio był zawsze nieładny, za duże uszy, za duży nos, ale miał fenomenalne oczy pełne wyrazu, które zmieniały się zależnie od mówionego tekstu – no i ten piękny głos. Ci, którzy pamiętają, jak wygłosił Improwizację w Dziadach Dejmka, wiedzą, że to było coś niezwykłego.
Gucia otaczało mnóstwo znajomych. Lubił grać w karty, więc grywał u Ireny Szymańskiej. Przychodził też do Czytelnika. Kawiarnia już była w pełni rozwinięta, istniał stolik Tadzia Konwickiego, przy którym Irenę Szymańską: „A to Gucio dzisiaj nie przyjdzie?”, a ona mówi: „Ach, bo ja wczoraj byłam dla niego niedobra”. Lubiła się chwalić powodzeniem u mężczyzn.
Gucio przyjaźnił się z moim pierwszym mężem Stanisławem Włodkiem, który później został mężem Jadzi prowadzącej bufet w kawiarni Czytelnika. Jadzia pochodziła z chłopskiej rodziny, była właściwie nieładna, ale miała ujmujący uśmiech i cechę, którą Polki odznaczają się rzadko – pięknie się poruszała. Któregoś wieczoru odbywało się w Czytelniku przyjęcie z okazji targów książki i widziałam Niemca z jakiegoś wydawnictwa, wgapionego w Jadzię jak sroka w gnat, oczu nie mógł oderwać od jej ruchów, a ona chodziła w szeleszczącej szerokiej spódnicy, rzeczywiście pięknie wyglądała. Gucio zaczął się nią interesować. Moja rodzina spierała się całe lata, czy to był romans, czy tylko przyjaźń, ja myślę, że to była jedynie przyjaźń. Któregoś dnia siedzę w kawiarni, wczesna godzina, Jadzia przygotowuje naczynia na bufecie. Nagle widzę, jak po schodach z szatni schodzi Gucio, trzymając za plecami bukiet róż – i schodzi takim krokiem jak w teatrze, kiedy bohater pokazuje się, ale myśli, że nikt go nie widzi. Okropnie to było śmieszne.
Gucio miał wspaniałą zaletę – chętnie pomagał ludziom. Kiedyś Stach Włodek z Jadzią chcieli zamienić mieszkanie z naszymi dalekimi krewnymi. Stach i Jadzia mieszkali na rogu Hożej i Emilii Plater w starym domu, ogromne mieszkanie, duże pokoje, bardzo staroświeckie. Paliło się w piecach kaflowych, kuchnia też była kaflowa, więc przynosiło się węgiel z piwnicy, nie było to wygodne. A ci krewni, którzy chcieli się zamienić, mieli dwupokojowe mieszkanie na ulicy Grottgera, gdzie mieszkało ich dwoje, dwoje dzieci i jeszcze ktoś. I ani rusz nie można było zamienić tych siadało dużo osób, szczególnie panie, ale i Gucio się tam przysiadał. Bardzo zaprzyjaźnił się z Tadeuszem. Któregoś dnia schodzę do kawiarni i widzę, że stolik jest niezajęty, Gucia nie ma. Pytam mieszkań – urzędnicy ciągle wynajdywali jakieś przeszkody. Wreszcie Stach wpadł na pomysł, że pójdą to załatwić razem z Guciem. Jak poszli z Guciem – a mówili sobie po imieniu – sprawa zaraz ruszyła z miejsca i mieszkania udało się zamienić. To samo odnosiło się do kwestii szpitalnych. Prosiło się Gucia, jeżeli leżał ktoś w szpitalu, żeby go odwiedził… Siostrzyczki latały jak kot z pęcherzem – gdy przychodził Gucio Holoubek, to już było co innego, specjalnie ten chory był pilnowany i bardzo zadbany.
Ja nie miałam szczególnie dobrych stosunków z Guciem. Może kiedyś powiedziałam coś, co mu się nie podobało… Jedną z wad aktorów jest to, że często nie umieją wyjść z roli i dalej grają w życiu. To, co Gucio mówił przy stoliku w kawiarni, i jak mówił, było przedłużeniem gry teatralnej. Gucio lubił opowiadać śmieszne historyjki, odgrywać je, uwielbiał, kiedy go słuchano. Ja mu się widocznie czymś naraziłam, dość, że poważną rozmowę z Guciem miałam tylko jedną. Podziwiam jego aktorstwo, ale według mnie to był zawsze pan Holoubek przebrany – nie Hamlet, nie król Jan Kazimierz. Zupełnie inny był Łomnicki, który całkowicie wcielał się w postać, którą kreował na scenie, a był przecież mały, nieładny, nieprzyjemny – a jednak genialny w swojej grze. Nie zmienia to faktu, że lubiłam Gucia. Często go widywałam, bo przychodził albo do Włodków, albo do mojej córki i jej męża. Odwiedzał też moją siostrę, która miała domek w Rzepiskach, niedaleko Zakopanego.
W latach osiemdziesiątych i później Gucio grał w teatrze coraz rzadziej. Przychodził od czasu do czasu do Czytelnika. Kiedyś go nie poznałam, tak zmieniony był chorobą. Na rok przed śmiercią Gucia jego syn Jan nakręcił wzruszający film Słońce i cień – jak Holoubek i Konwicki, już w późnej starości, spacerują po lesie i rozmawiają ze sobą, tak szczerze i tak blisko. I wreszcie Gucio odszedł. Pozostało mi w pamięci, że Piotr Fronczewski, który przemawiał nad jego grobem, powiedział na końcu – jak Horacy: „Zamilkło szlachetne serce. Dobranoc, mój książę, dobranoc. Dobranoc”.