Havel w więzieniu
Ten tekst jest fragmentem książki Václava Havla „Siła bezsilnego. Reportaż z pierwszego uwięzienia”.
Areszt śledczy to właściwie czekanie. Czekanie na spacer, na obiad, kolację, na wieczorny apel, na pobudkę, na przesłuchanie, na fryzjera, na zmianę bielizny, na list, na zakupy, na zamknięcie śledztwa, na akt oskarżenia i proces. To wszystko są jakieś przystanki na długiej drodze, na której końcu – gdzieś w oddali – jest wolność.
Wszystkie takie zdarzenia, jak wiadomo, dzielą się na dwie grupy. Pierwsza z nich to te, które tworzą więzienną codzienność – wciąż się powtarzają i rytmizują czas, ułatwiając człowiekowi oczekiwanie. Drugie zaś rzeczywiście dokądś posuwają jego sytuację, bo człowiek w areszcie śledczym nigdy nie wie, co go czeka. Może dostać karę w zawieszeniu albo bez, wysoką albo niską; może być także uniewinniony lub zwolniony – gdy „ustaną przyczyny stosowania środka zapobiegawczego”. Samo śledztwo może mieć bardzo różny przebieg: mogą się nagle pojawić jakieś rzeczy, o których na razie nikt nie wie, może zostać zmieniona kwalifikacja spraw już znanych, wreszcie świadkowie mogą potwierdzić albo zaprzeczyć ich podejrzeniom.
Śledczy mogą też w każdej chwili wymyślać nowe pułapki i na różne sposoby zaskakiwać podejrzanego. Sytuacja człowieka, przeciwko któremu prowadzone jest śledztwo, może się w dowolnym momencie zmienić na lepsze lub na gorsze, więc przez cały czas jest on w stanie dużej niepewności. Dlatego niemal wszystkie jego myśli nieustannie zaprząta jeden temat: jego SPRAWA. Na tysiąc czy może na milion sposobów analizuje wszystkie alternatywne możliwości rozwoju sytuacji, wciąż się pociesza, że według różnych symptomów jego sytuacja jest relatywnie dobra, ale zarazem nieustająco przychodzą mu do głowy inne sygnały, mogące świadczyć o tym, że jest ona bardzo zła. Ten stan ciągłej niepewności – spowodowany głównie tym, że wobec całkowitego braku innych zajęć człowiek musi myśleć tylko o swojej sytuacji – jest w areszcie śledczym chyba najgorszą rzeczą i dlatego wszyscy czekają na własny proces jak na zbawienie. Bo proces sprawi, że wreszcie wszystko będzie jasne!
To ciekawe, jak bardzo więźniowie czekają na swój proces, jak się cieszą z jego nadejścia – tak jakby proces nigdy nie oznaczał skazania, lecz tylko wypuszczenie na wolność. W jednej fazie mojego śledztwa z pewnych sygnałów mogłem wywnioskować, że chyba dość szybko czeka mnie rozprawa sądowa. Oznaczało to jednak dla mnie koniec nadziei, żebym jeszcze przedtem mógł spędzić trochę czasu w domu, a także dawało niemal gwarancję, że zostanę skazany. Mimo to sam byłem zaskoczony, w jaką euforię wprawiała mnie sama myśl o tym: niemal z rozkoszą wyobrażałem sobie, że wydadzą mi cywilne ubranie i przewiozą mnie na Pankrác, więc z okna autobusu będę mógł zobaczyć Pragę. Że trafię w nowe miejsce, poznam nowych więźniów, że zaprowadzą mnie w kajdankach na salę sądową i może na korytarzu uda mi się spotkać jakichś przyjaciół, że potem przez kilka dni będę się wspaniale bawił podczas procesu, że z bliska zobaczę moich współoskarżonych, będę się radził z adwokatem i przygotowywał sprytne odpowiedzi itp., itd. Ale przede wszystkim w ten sposób nareszcie skończy się niepewność i dowiem się, na czym stoję! A potem już będzie więzienie, znajdę się wśród ludzi, będę mógł się ruszać i pracować, a życie stanie się dużo barwniejsze.
Nie mogłem usnąć z emocji – i w tym momencie było mi całkiem obojętne, jaki dadzą mi wyrok. To oczywiste, że stan ciągłej niepewności i zajmowanie się tym bez końca wywołuje w człowieku szczególną wrażliwość na wszelkie znaki, które mogłyby – nawet bardzo pośrednio czy wręcz tylko samą „atmosferą” – sygnalizować istnienie czegoś pewnego. Człowiek stara się czytać swój los z oczu śledczego, z uśmiechu czy grymasu strażnika, z zachowania protokolantki. Ma skłonność do nadawania wszystkiemu ogromnej wagi. Może właśnie dlatego pan doktor Fremund z Prokuratury Generalnej działał na mnie tak uspokajająco: mimo że przynosił mi zawsze i wyłącznie złe wiadomości, dawały mi one jednak jakąś PEWNOŚĆ.
Jeśli jakiś czyn o charakterze politycznym spowoduje reakcję organów ścigania i doprowadzi do czyjegoś uwięzienia, w powszechnym odczuciu społecznym nie zależy to głównie od tego, jakie przepisy prawa zostały tu zastosowane, tylko znacznie bardziej od tego, „jak bardzo to wkurzyło władze”.
Taki ludowy punkt widzenia ma całkiem racjonalne uzasadnienie: w scentralizowanym systemie władzy to, w jakiej mierze są karnie ścigane różne przejawy nonkonformistycznych postaw społecznych, nie zależy wcale tak bardzo od tego, co konkretnie robią ci obywatele i jak się mają ich poczynania do niezmiennych zasad systemu prawnego, tylko dużo bardziej od tego, jaką linią postępowania kieruje się aktualna władza, co w danej chwili uważa za korzystniejsze dla siebie i na co może sobie pozwolić w obecnej, krajowej i zagranicznej, sytuacji politycznej.
Nie ma więc w tej kwestii niczego stałego i nienaruszalnego, tylko coś, co ulega zmianom pod wpływem okoliczności: to samo działanie w różnych chwilach i w ocenie różnych osób może prowadzić do więzienia, ale też wcale nie musi.
Chociaż władza mówi od czasu do czasu o prawnych gwarancjach oraz o klarownych i jednoznacznych interpretacjach przepisów, to jednak całkiem jej odpowiada, że społeczeństwo ma świadomość tego, jak jest naprawdę: wywołuje to bowiem w ludziach stan napięcia, w którym nikt nie może być niczego pewny. Dlatego oczywiście większość osób staje się znacznie bardziej ostrożna niż wtedy, gdyby istniały jakieś gwarancje prawne, a nawet ostrożniejsza, niż konkretna sytuacja tego wymaga. Im mniej oczywiste są te prawne gwarancje, tym bardziej prawdopodobne, że ludzie zechcą równoważyć ich brak „subiektywnymi gwarancjami” – czyli przesadną ostrożnością. Co chwila słyszymy bowiem, jak w całkiem banalnej sytuacji ktoś mówi: „Przecież nie dam się zamknąć”.
Choć, jak wiadomo, więzienie nie stanowi dziś wcale najbardziej powszechnej sankcji – taką są szykany egzystencjalne i cała gama najróżniejszych prześladowań „pozasądowych” – to jednak zajmuje w tym systemie miejsce centralne i nie do zastąpienia. Każdy przecież ma świadomość, że choć jest to skrajna kara, jednak potencjalnie kryje się ona we wszystkich innych, mniej drastycznych sankcjach czy groźbach. A skoro stanowi ostatnią stację na drodze, na której poszczególnymi przystankami są sankcje pozasądowe, to logicznie rzecz biorąc, każdy z nich na nowo uświadamia obywatelowi, na jaką drogę wkroczył i dokąd ona prowadzi.
Któż więc w takiej sytuacji prawnych niepewności nie interesuje się czasem, jak to jest w tym więzieniu i jak on sam potrafiłby je znosić?
Dlatego ja także w ostatnich latach trochę tym się interesowałem (zwłaszcza że już w 1970 roku postawiono mi zarzut „prowadzenia działalności na szkodę państwa”). Wypytywałem przyjaciół i znajomych, którzy byli w więzieniu, o ich doświadczenia – nie tylko dlatego, że mnie interesowały ich losy, ale również z tego powodu, iż mogłem iść w ich ślady.
Wszyscy oni skrupulatnie odpowiedzieli na moje pytania, nie mogę więc stwierdzić, że nie wiedziałem niczego o więzieniu. A mimo to, gdy myślę o moim krótkim doświadczeniu więziennym i porównuję je z tym, co wcześniej wiedziałem o tym miejscu, dochodzę do interesującego wniosku: pozornie wszystko było takie, jak mi opowiadali byli więźniowie i właściwie niczym nie byłem jakoś szczególnie zaskoczony – w pewnym sensie nawet było lepiej, niż oczekiwałem (zwłaszcza w tych kwestiach, których najbardziej się obawiałem) – a mimo wszystko całość stanowiła dla mnie radykalnie nowe i bardzo szczególne doświadczenie. I całkiem dobrze rozumiem dlaczego: tego doświadczenia po prostu nie da się w sposób prosty i zrozumiały opisać, tylko trzeba je przeżyć.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Václava Havla „Siła bezsilnego. Reportaż z pierwszego uwięzienia” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Václava Havla „Siła bezsilnego. Reportaż z pierwszego uwięzienia”.
W pełni sobie to uświadomiłem dopiero po moim powrocie: przyjaciele stawiali mi takie pytania, jakie ja wcześniej zadawałem tym, którzy tam byli przede mną, ja na nie starałem się jak najlepiej odpowiadać – lecz mimo to wyraźnie czułem, że moja opowieść fatalnie rozmija się z tym, co najistotniejsze czy wręcz jedynie ważne; że im bardziej szczegółowo coś opisuję, tym gorzej – jako całość – jest to widoczne. Po prostu w mojej opowieści całe to doświadczenie przeradzało się w serię mocno powierzchownych i oderwanych obrazków, natomiast jego głęboki sens gdzieś wyparował. Czułem, że w żaden sposób nie potrafię oddać całości, totalności mego doświadczenia, że w efekcie tego moi przyjaciele widzą tylko zewnętrzną powłokę i de facto są po tym równie źle przygotowani na więzienie, jak to było w moim przypadku. Stosunkowo najlepiej rozmawiało mi się o tym z byłymi więźniami – tylko w ich towarzystwie miałem wrażenie, że wiemy, o czym mówimy, choć przypadkowy słuchacz mógłby pomyśleć, że opowiadamy o jakichś głupstwach.
Dlaczego to doświadczenie jest tak trudne do przekazania? Na pewno nie z tego powodu, że pod jakimś względem wszystko jest dużo straszniejsze, niż wyobrażają to sobie ci, którzy tam nigdy nie byli, ani nie dlatego, że jest to tak straszne, iż nie da się tego opowiedzieć. Bo tu nie chodzi o żaden konkretny koszmar. Problem polega na tym, że to, co rzeczywiście najważniejsze, nie tkwi w żadnym pojedynczym konkrecie czy w jego bezpośrednim, jednoznacznym oddziaływaniu na więźnia, lecz w bardzo skomplikowanym, pośrednim i trudnym do opisania – bo skierowanym jakoś do wewnątrz człowieka – działaniu wszystkich tych wzajemnie powiązanych elementów jako całości. Tak przynajmniej to sobie tłumaczę czy tak na własnym przykładzie stwierdzam.
Wiąże się z tym pytanie, czy więzienie w jakiś sposób wywarło na mnie wpływ. Muszę przyznać, że przynajmniej na razie nie jestem w stanie nawet tego ocenić. Jeśli pominąć moje sfiksowanie w pierwszych dniach po powrocie na wolność, ograniczone w czasie i chyba dosyć zrozumiałe (w mym przypadku ów powrót nastąpił w całkiem niezwykłych okolicznościach: najgorszych chwil nie przeżyłem wcale w więzieniu, a dopiero po powrocie do domu – lecz o tym później napiszę bardziej szczegółowo), to nie zauważyłem, żebym się jakoś w istotny sposób zmienił. Nie dostrzegam żadnego dobrego czy złego nawyku, jaki bym mógł wynieść z więzienia; nie żyję ani w lepszy, ani w gorszy sposób niż dawniej; nie boję się bardziej, lecz wcale też nie jestem odważniejszy; nie stałem się ani twardszy, ani jakiś szczególnie zahukany. W sumie nie mogę nawet stwierdzić, żebym tam zdobył jakieś wyjątkowe, szczególne doświadczenie albo żebym się dowiedział czy zrozumiał coś, czego wcześniej nie wiedziałem czy nie rozumiałem.
Mimo to nie odważyłbym się mówić, że więzienie na mnie nie odcisnęło żadnego piętna. Zapewne tak się stało – ale jak konkretnie, tego jeszcze na razie nie potrafię dostrzec. Albo inaczej: jeśli faktycznie jest jakieś piętno, to z całą pewnością nie bezpośrednie, tylko głęboko skryte, trudne do zauważenia i niewątpliwie dużo bardziej wyrafinowane niż to sobie wyobrażają niektórzy moi przyjaciele, snujący zbyt proste teorie na temat tego, co ze mną więzienie zrobiło.
Czy jest sens, żebym przygotowywał książkę o moich więziennych doświadczeniach, skoro – jak widać – sam dobrze nie wiem, czy potrafię owe doświadczenia precyzyjnie analizować i przekazać? A w dodatku: czy jest jakiś sens, żeby fenomenem więzienia zajmował się człowiek, który spędził tam tylko 127 dni, podczas gdy wielu jego współobywateli było tam przez długie lata?
Mam oczywiście świadomość, że jestem ostatnim człowiekiem, który by posiadał prawo występowania w charakterze jakiegoś eksperta problematyki więziennej, i nie mam zamiaru nikogo takiego udawać. Chcę tylko spisać moje osobiste przeżycia – przede wszystkim dlatego, żeby podczas pisania samemu sobie niektóre sprawy wyjaśnić, a też dlatego, że moje własne doświadczenie jest jednocześnie na tyle związane z różnymi zdarzeniami ogólniejszej natury, że uważam wręcz za swój obowiązek, aby – przede wszystkim na użytek moich przyjaciół – taki raport sporządzić.
Raport ów będę przeplatał ogólniejszymi rozważaniami na temat sytuacji, która stanowiła tło mojego pobytu w więzieniu, i są dwa tego powody: wzgląd na wspomniane wyżej powiązanie z różnymi innymi wydarzeniami oraz przekonanie, że gdybym nie napisał niczego o tym, co myślę na temat tych spraw, to trochę sfałszowałbym własny obraz jako podmiotu opisywanej rzeczywistości – a tym samym wprowadziłbym również fałsz do opisu samego doświadczenia.
O ile mi wiadomo, w więzieniu w Ruzyni – to znaczy w „więzieniu nr 1” – są dwa rodzaje cel: większe – dla pięciu więźniów i mniejsze – dla dwóch. Ja miałem możliwość przebywania tylko w mniejszej celi, więc opiszę jedynie ją: to pomieszczenie o wymiarach 4,5 na 2,5 metra. Na jednej z krótszych ścian jest na górze okno o podwójnych ramach z grubym, matowym szkłem, uzbrojonym drucianą siatką. Ramy te nie zajmują całej powierzchni i są połączone krążkiem, więc jeśli przesuwa się ramę wewnętrzną w jedną stronę, to zewnętrzna przesuwa się w drugą. Przesuwając ramę wewnętrzną tak, żeby pokrywała się z zewnętrzną, można stworzyć dwie szpary – jedną na górze, drugą na dole – i w ten sposób de facto otworzyć okno. Oczywiście za oknem umieszczona jest masywna stalowa krata, a za nią jeszcze żelazna siatka.
Na ścianie pod oknem umieszczona jest metalowa szafka z kilkoma półkami na rzeczy osobiste więźniów. Jest dokładnie ustalone, że na jednej półce mają leżeć wyroby tytoniowe, na drugiej – książki i prasa, a na innych – żywność i przybory toaletowe. Jeśli więzień siedzi albo stoi, to przez okno widać kawałek nieba, ewentualnie okna cel z przeciwległego traktu (tych, które mają okna od podwórza). Jeśli zaś człowiek wejdzie na krzesło lub na łóżko – co jest surowo zabronione – może zobaczyć podwórko albo otoczenie więzienia (w zależności od tego, po której stronie korytarza znajduje się cela). Na drugiej krótkiej ścianie celi umieszczone są drzwi wejściowe. Są z obydwu stron obite blachą oraz z zewnątrz wyposażone w specjalny rygiel, zamek oraz urządzenie sygnalizacyjne. Od środka nie ma w nich klamki i jedyną ozdobę drzwi stanowi wizjer, umieszczony na wysokości oka.
Obok drzwi po tej stronie celi znajduje się ubikacja. Nie jest to jednak sedes, jaki znamy, lecz tak zwana toaleta turecka, czyli pokryty emalią metalowy otwór w podłodze z wyznaczonymi miejscami na stopy. Swoją potrzebę załatwia się, kucając nad otworem. Nad nim znajduje się kran, z którego leci zimna woda – jest to więc urządzenie wielofunkcyjne, bo prócz spłukiwania toalety służy też do mycia. Cały ten obiekt tworzy jakieś dominujące i jedyne stałe zabudowanie całego pomieszczenia, dzięki czemu cela trochę sprawia wrażenie jakby nieco większej toalety, tak urządzonej, żeby można w niej było mieszkać. Ale nie jest to wyłącznie przypadek, bo toaleta to faktycznie centralne urządzenie – większość fizycznej aktywności więźniów skupiona jest właśnie w tym miejscu: mycie się, czyszczenie toalety, likwidacja różnych odpadków itp.
Wzdłuż długiej ściany celi, tej od strony toalety, stoją dwa żelazne łóżka wojskowe, jedno nad drugim, które zajmują praktycznie całą długość ściany oraz mniej więcej jedną trzecią szerokości celi. Pod drugą długą ścianą stoi niewielki stół i dwa stołki. Są one pozbawione oparć i w odróżnieniu od większości krzeseł nie mają wyprofilowanych siedzeń. A ponieważ połowę swego więziennego życia każdy więzień spędza, siedząc na tym stołku, ma doskonałą okazję, żeby uświadomić sobie, jak jest to strasznie nieprzyjemne urządzenie: po kilku godzinach równa powierzchnia do siedzenia nieubłaganie zmienia się w narzędzie tortur. Dlatego do licznych wynalazków, których wagę człowiek jest w stanie docenić dopiero w więzieniu, z pewnością należy również pomysł krzeseł dostosowanych swym profilem do kształtu ludzkiego siedzenia.
Na podłodze celi znajduje się linoleum. Sufit jest wysoko, a w środku umieszczona jest zakratowana lampa o dwóch żarówkach. Oczywiście kontaktu w celi nie ma, więc w kwestii oświetlenia człowiek jest całkiem uzależniony od charakteru dozorcy. Celowo używam pojęcia „charakter”, bo po pewnym czasie właśnie na podstawie takich drobiazgów jak reżim świetlny można się czegoś dowiedzieć o charakterze dozorców i czasem wręcz na tej podstawie można ich identyfikować. W uproszczeniu da się powiedzieć, że są dozorcy-humaniści, którzy w dniu o zmieniającej się pogodzie, gdy niezłe oświetlenie przeplata się z niemal całkowitym mrokiem, potrafią w „swoich” celach kilkakrotnie w ciągu popołudnia gasić i zapalać światło, dostosowując je do zmian pogody; są dozorcy-abnegaci, którzy nie włączają światła, kiedy jest ciemno, i nie wyłączają go, gdy jest jasno, nie robiąc jednak tego umyślnie, tylko po prostu nie uświadamiają sobie zmian warunków (na korytarzach przez cały czas pali się takie samo światło elektryczne); są wreszcie dozorcy-sadyści, którzy celowo i z satysfakcją włączają światło jak najoszczędniej i jak najpóźniej, a pochmurne dni, podczas których w celach prawie nic nie widać, sprawiają im chyba największą radość – bo zapalanie światła w ciągu dnia zależy wyłącznie od ich dobrej woli, obowiązkowe to nie jest, więc specjalnie tego nie robią.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Václava Havla „Siła bezsilnego. Reportaż z pierwszego uwięzienia” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Václava Havla „Siła bezsilnego. Reportaż z pierwszego uwięzienia”.
Wieczorem i rano pali się tylko jedna z dwóch żarówek, zaś w nocy druga. Ale obydwie są jednakowe, choć pierwotnie chyba ta nocna miała być słabsza. Dlatego oświetlenie celi cechuje się szczególnym paradoksem: w ciągu dnia jest za słabe (czytając, człowiek psuje sobie wzrok), a w nocy nieprzyjemnie mocne (świeci prosto w oczy, więc długo trwa, nim ktoś się do tego przyzwyczai i w takich warunkach uśnie). Natomiast zasłanianie oczu czy głowy ręcznikiem albo kocem jest zabronione – choć niektórzy dozorcy-humaniści i dozorcy-abnegaci to tolerują). Najlepiej, gdy w ciągu dnia palą się obydwie żarówki, ale dzieje się tak w wyjątkowych sytuacjach, kiedy czytającym więźniom zapali je dozorca-superhumanista albo gdy jest to wyraz wdzięczności dozorcy za jakąś drobną przysługę (jeden z dozorców włączył obie żarówki za to, że sprawdziliśmy mu w gazetach wieczorny program telewizji, a drugi za to, że daliśmy mu etykietkę z pudełka po cygaretkach). Czasem obydwie żarówki świecą się z powodu niedbalstwa dozorcy-abnegata, co w ciągu dnia czy wieczorem jest wspaniałe, ale w nocy to koszmar.
Jak wspomniałem, w ciągu dnia łóżka stoją złożone jedno na drugim, bo w przeciwnym razie nic już by nie weszło do celi i nie dałoby się w niej poruszać. Muszą być w ściśle określony sposób zaścielone: w ciągu dnia więzień nie ma prawa na nich siedzieć, a tym bardziej leżeć, nie wolno mu się o nie opierać ani nic na nich kłaść. Za to na noc stół i krzesła są zsunięte w stronę drzwi, a łóżka stoją obok siebie czy też wzdłuż przeciwległych ścian, zaś między nimi pozostaje tylko wąskie przejście.
Cele są stosunkowo czyste i wydaje się, że dość często się je maluje, a podłogę więźniowie codziennie wycierają szmatą.
Przy drzwiach wejściowych widnieje przycisk, który po naciśnięciu zapala światło nad drzwiami na korytarzu i w ten sposób przywołuje do celi dozorcę. Jednak nie warto ich wzywać zbyt często i z byle powodu, bo tego nie lubią. Z czasem człowiek nabywa doświadczenia i już wie, którego z dozorców można wzywać i w jakim celu. Typowa sprawa, z powodu której na pewno nie ma sensu dzwonić na dozorcę, to prośba o zapalenie światła. Jest to najlepszy sposób, jak spowodować wręcz odwrotny efekt – i to nawet w przypadku dozorców-humanistów. Jeśli chciałem, aby zapalono światło, starałem się czekać na moment, gdy dozorca zagląda przez judasza do celi, i wtedy składałem dłonie jak do modlitwy, spoglądając jednocześnie w górę. Jeśli zrobi się to z lekkim, kokieteryjnym uśmiechem, nie jest to zbyt poniżające i większość dozorców (oczywiście z wyjątkiem sadystów) w milczeniu zapala światło.
W celi więzień może mieć: szczoteczkę do zębów, pastę, mydło, papier toaletowy, niektóre artykuły żywnościowe – zakupione w więzieniu albo otrzymane z domu, różne nieszkodliwe lekarstwa (na przykład witaminy), papier listowy, ołówek, papierosy i zapałki. Z majątku więziennego w celi dla dwóch osób mogą znajdować się trzy książki (na tydzień). Więzienna piżama jest w ciągu dnia w przepisowy sposób złożona na łóżku, ręcznik też ma swoje ustalone miejsce – w ciągu dnia jest zaczepiony rogiem o boczny otwór wentylacyjny szafki, a w nocy wisi na jej uchwycie. Dresy oraz bielizna leżą na noc złożone w kostkę (jak w wojsku). Według przepisów wszystko powinno znajdować się w szafce – na stole może leżeć tylko papier listowy (jeśli ktoś akurat pisze), jedzenie (jeśli ktoś je) i książka (jeśli ktoś czyta). Przy każdorazowym przerwaniu tej czynności – nawet na krótko – trzeba wszystkie te rzeczy natychmiast schować do właściwej przegródki w szafce.
Pod żadnym pozorem nie można mieć w celi jakiegoś przedmiotu metalowego albo szklanego. Od czasu do czasu robiono „kipisze” (czyli dokładne rewizje w celach) i każdy, nawet najmniejszy taki przedmiot zostałby skonfiskowany. Mój drugi współwięzień Lojza B. miał mały gwoździk (nikt nie jest nawet w stanie uwierzyć, jak często – wobec braku czegokolwiek ostrego lub szpiczastego – taka drobna rzecz może się przydać), bardzo był z niego dumny, a zwłaszcza z tego, że znalazł dla swego skarbu taką kryjówkę, że nigdy mu go nie skonfiskowali.
Z innych drobiazgów warto mieć tasiemki, które można oderwać z pościeli albo z bielizny, jeśli nie są tam niezbędne, żeby były w rezerwie na wypadek, gdyby dostało się bieliznę całkiem pozbawioną tasiemek w miejscach, gdzie są one absolutnie konieczne. Jednak w czasie rewizji takie rezerwowe tasiemki też rekwirują, choć przecież na pierwszy rzut oka widać, że nie da się ich użyć do żadnej próby samobójczej.
Kiedy tak zastanawiam się nad swoim dotychczasowym życiem, dochodzę do wniosku, że mam właściwie sporo doświadczeń. Były w mym życiu okresy, w których odnosiłem sukcesy, wszyscy mnie chwalili czy wręcz rozpieszczali, ale także okresy, gdy mnie tylko kopali w tyłek i poniżali; bywałem zamożny, ale też czasem nie miałem grosza przy duszy; poznałem świat wielkiej burżuazji oraz świat robotników; ludzie prawili mi komplementy, lecz także nieraz mnie szkalowali; były czasy, gdy tyrałem jak osioł, a również okresy, w których strasznie się obijałem. W ogóle mam wrażenie, że moje życie składało się z najróżniejszych sprzeczności. Często też spotykałem się z tym, że posiadam wśród ludzi jakiś autorytet, który mnie wręcz niepokoił, bo wydawał mi się zupełnie niezasłużony i sądziłem, że nie będę potrafił sprostać temu, czego ode mnie oczekiwano.
Ale równie często stawałem się obiektem tylu różnych pomówień, niesprawiedliwych osądów i złych podejrzeń, że mimo najlepszej woli nie byłem w stanie pojąć, z czego one się biorą i czym na nie zasłużyłem. Jestem człowiekiem, który uchodzi za naiwnego i za cwanego, niektórzy mają mnie za strasznego fanatyka, inni – za pragmatyka, a jeszcze inni – za epikurejczyka; jedni ludzie widzą we mnie skrajnego radykała, zaś inni – starego ugodowca; z jednej strony jestem uważany za człowieka, którego nic nie rusza i który stanowi oparcie dla innych, a z drugiej – za depresyjnego nerwicowca, którego muszą wspierać inni. Uchodzę za bałaganiarza i jakiegoś bikiniarza, a jednocześnie wielu wyśmiewa moją biurokratyczną pedanterię. Niektórzy uważają, że jestem pewny siebie, zarozumiały i wyniosły, a inni wypominają mi niemal masochistyczne powątpiewanie we wszystko co możliwe, a zwłaszcza w siebie samego i w efekty mej pracy. Gdybym brał pod uwagę wszystkie przeciwstawne oceny własnej osoby – oraz jeszcze dodał do tego wszelkie rzeczywiste przeciwieństwa, jakie we mnie tkwią – to naprawdę nie wiem, co bym ostatecznie miał o sobie myśleć.
W skomplikowanej mieszaninie różnych odczuć, jakie mam po powrocie z więzienia, od czasu do czasu pojawia się jedno, którego prawie nie umiem sobie wyjaśnić, ale pewnie jakiś psycholog by to potrafił: tęsknotę za więzieniem i pragnienie, żeby tam wrócić. Nagle wydaje mi się, że właśnie tam – czyli całkiem „na dole” – znajduje się jedyne miejsce prawdy, podczas gdy to wszystko, co otacza mnie tutaj „na górze”, jest tylko jakąś pozłotą, fałszywym życiem i niepotrzebnym luksusem, który człowieka alienuje i oddziela od prawdy. Ni stąd ni zowąd miewam nagle wrażenie, że właściwie nie zasługuję na życie na wolności, bo nie potrafię go docenić, że takie życie raczej odciąga mnie ode mnie samego i nie pozwala mi się na sobie skupić, że nie znoszę problemów i pseudoproblemów, jakimi tutaj się zajmuję, i traktuję to wszystko jedynie jako jakieś prowizorium, sen, nieporozumienie. I że dopóki istnieje owo „na dole”, dopóki ludzie muszą tam żyć, to uważam, że należę właśnie do nich i że tam jest moje prawdziwe miejsce. Jednak takie odczucia są tym dziwniejsze, że kiedy człowiek tam się znajdzie, to z kolei nie myśli o niczym innym, jak tylko o tym, kiedy stamtąd wyjdzie.