Gabriela Zapolska - pierwsza skandalistka Lwowa
Zobacz też: Gabriela Zapolska – zapomniana pisarka, która chciała się wyróżnić
Choć oddana swoim rolom, Zapolska nie zaniechała pracy pisarskiej. Jeszcze w okresie wędrówek z trupą Woźniakowskiego stworzyła parę drobnych nowelek, wprawdzie dość naiwnych pod względem formy i treści, niemniej coraz lepszych stylistycznie. Ich tytuły to m. in.: Kocham cię, On, Pierwszy pocałunek, Bukiet kamelii, Gdybyś ożyła. Zatrzymajmy się przy pierwszej, wydrukowanej przez lwowski „Dziennik Polski” w 1884 roku. Jest to utwór złożony z trzech obrazów, ukazujących trzy różne oblicza miłości, oraz ze wstępu mówiącego mniej więcej to samo: „Przetrwało to urocze «kocham» tyle burz i smutków. Przeszło przez nędzę i bóle, rozpustę i szaleństwo, włóczone po orgiach lub pobojowiskach, konało na ustach pijanych lub umierających… Szalało w pianie szampana lub drżało w płomieniu gromnicy, bledniejącej przy łożu konającego. Spadało białą perłą z oczu wdowy lub śmiało się purpurą na ustach kurtyzany”. Pierwszy obrazek jest kiczowatym opisem wydanej za bogatego barona pięknej damy, która w swej luksusowej sypialni umiera – w dosłownym znaczeniu – z miłości do kogoś innego. Drugi przedstawia dolę młodej służącej ciężko pracującej u nieżyczliwej, skąpej kobiety. Jedynym wykroczeniem tej biednej dziewczyny było zabranie ze spiżarni znalezionych tam starych żurnali, aby wyciętymi z nimi obrazkami wykleić wnętrze swojego kuferka. Jedynym jej szczęściem – potajemna wieczorna schadzka z ukochanym, młodym rzemieślnikiem, któremu może się pożalić na swój ciężki los.
Trzeci, najobszerniejszy obrazek jest zarazem najciekawszy. To historia miłości do Boga. Zaczyna się opisem zakonnicy, w pełni odpowiadającym i dzisiejszej rzeczywistości. Bo czyż habit, „strój poważny, ciemny, ciężki i skromny”, nie ma w sobie „tyle wdzięku, tyle wytwornej prostoty, że każda z tych kobiet zda się królową przebraną. Draperie habitu płyną klasycznymi fałdami, a najpospolitszej postaci nadają coś posągowego. Trywialne rysy w białym okoleniu nabierają dziwnego wdzięku – czarny welon kształtnie upięty nadaje głowie charakter. Jest to bezwiedna kokieteria, zalotność bez lustra”.
Nawiasem mówiąc, ze wspomnień byłej karmelitanki Iwony Kowalskiej dowiadujemy się, jak wygląda codzienne zakładanie takiego „kształtnie upiętego welonu”: „toka, welon i szkaplerz są tak przemyślnie spięte, iż ułożywszy je odpowiednio po zdjęciu z siebie, z powrotem można je założyć dosłownie jednym ruchem ręki”. A co do lustra… Zakonnicom na ogół nie wolno go posiadać, toteż jedna z karmelitanek podczas publicznej spowiedzi ze wstydem wyznała swój grzech: „Przeglądałam się w zupie”.
Ale siostra Maria Rafaelina Zapolskiej była naprawdę piękną kobietą: „ostry cokolwiek profil rysuje się z czystością greckich linii; ciemne brwi ściągnięte i czarne wielkie oczy odbijają od matowo bladej cery. Usta drobne, ściągnięte, wyrażają olbrzymi temperament, zmuszony do milczenia regulaminem klasztornym”. I właśnie walka z temperamentem, z naturalnymi pragnieniami kobiety jest tematem tej części noweli. Maria Rafaelina wstąpiła do klasztoru w tym samym wieku, co święta Teresa z Lisieux, czyli mając lat piętnaście – nie zdążyła więc poznać prawdziwego życia. Od tej pory oddana była sprawom ducha, choć za murami jej siostra Kazia borykała się z trudem codziennej egzystencji przy łożu sparaliżowanej babki, która wychowała obie dziewczyny. Zapolska opisuje egoistyczne bytowanie w dostatnim kontemplacyjnym klasztorze, do którego nie dochodzą głosy ze świata i gdzie naturalna potrzeba poświęcenia się dla bliźnich, chociażby dla własnej rodziny i dzieci, ginie w fałszywej religijności. Dobrym przykładem takiego błędnego pojmowania ofiary dla Boga jest sytuacja, gdy bohaterka zostaje przeoryszą:
Siostra Maria Rafaelina, a obecnie matka przełożona, zezwoliła łaskawie, aby in gratiam [tu: na cześć] tej uroczystości poobiednia kawa wypita została w ogrodzie, z dodatkiem jednego ptysiowego obwarzanka na osobę. Zgromadziły się siostry w przeznaczonym na ten festyn miejscu i obsiadły zieloną trawę, jak stado czarnych, milczących wron. Ptysiowe obwarzanki zachwycały swym nieporównanym smakiem, co jednak nie przeszkadzało niektórym, bardziej dbającym o zbawienie siostrom, maczać ciasta w piasku i spożywać w ten sposób łakocie, zapewne na większą chwałę Pana Jezusa. Matka przełożona w swej tekturowej koronie, włożonej na sam wierzch głowy, siedziała wyprostowana i sztywna, spoglądając na swe poddane (…). Była bowiem za tym ciemnym murem, gdzie wszystko tchnęło równością, arystokracja z wariacjami, był stan pośredni i motłoch w białych welonach.
Pisarka ma na myśli przede wszystkim podział na tzw. siostry chórowe, noszące czarne welony, oraz siostry konwersy w białych, czyli wyższą i niższą klasę zakonną. Wywodził się on z dawnych wieków, gdy niewiele osób umiało czytać i pisać oraz znało łacinę – główny język Kościoła. Wykształcone kobiety pochodziły z wyższych sfer społecznych, więc jako takie nawet w klasztorach zajmowały uprzywilejowane miejsca, zobowiązane były za to do codziennego wielogodzinnego odmawiania łacińskiego brewiarza. Niepiśmienny plebs został od tej modlitwy zwolniony, by w zamian zajmować się pracą fizyczną – ktoś w końcu musiał gotować posiłki, prać i sprzątać klasztor. A jak zaświadczyła w Drewnianym różańcu Natalia Rolleczek, wyższy stan niejednokrotnie pogardzał niższym: „One są równe w Chrystusie, ale nie w refektarzu. Siostra Alojza myśli, że jest o wiele lepsza od siostry Romany. Siostra Józefa nie pozwoli siostrze Dorocie dotknąć swojego mszału. Dla siostry Modesty siostra Zenona śmierdzi”. Skończyło się to dopiero w II połowie XX wieku na mocy postanowienia II soboru watykańskiego. Istnieją wzruszające opisy radości starych zakonnic, po kilkadziesiąt lat noszących białe welony, gdy wreszcie pozwolono im założyć czarne i zrównać się z „lepszymi” siostrami.
Przedstawiam tę szczegółową analizę dla wykazania, jak bystre spojrzenie miała Zapolska na sprawy obyczajowo-społeczne, skoro w błahej pozornie noweli potrafiła poruszyć tyle istotnych tematów. Toteż wkrótce małe formy literackie okazały się dla niej niewystarczające. Postanowiła napisać powieść.
Jako dziecko Gabriela lubiła wraz z bratem (siostra była jeszcze za mała) spacerować po rodzinnych Kiwercach, zaglądać do chat chłopskich i rozmawiać z wiejskimi rówieśnikami. Poznała wówczas nędzne warunki bytowe miejscowej ludności, szczególnie służby folwarcznej, mieszkającej najbliżej pałacu. Jeden z fornali, imieniem Julek, miał ładną córkę Małaszkę, która stała się prototypem bohaterki pierwszej powieści Zapolskiej, o czym sama poinformowała w czerwcu 1883 roku Ludwika Masłowskiego, wydawcę „Kuriera Lwowskiego”, słowami: „Jest to studium prawie z natury, bo chłopkę taką znałam na Wołyniu”. Styl jest melodramatyczny, niewyszukana treść przypomina modne wówczas sensacyjne romanse – niemniej zapowiada ostre pióro autorki Moralności pani Dulskiej.
Historia wiejskiej dziewczyny marzącej o wejściu do wyższych sfer, wydanej za lokaja, uwiedzionej przez żonatego hrabiego, a następnie zatrudnionej jako mamka jego syna (wysoko urodzone damy nigdy nie karmiły same) i do reszty zmanierowanej przez pobyt w Warszawie, zawiera wręcz reporterskie opisy ludzi wracających z pola, chłopskiego wesela czy bywalców Ogrodu Saskiego. Niestety, dla ówczesnego czytelnika dramatyczne opisy pożaru chaty czy zabicia malutkiego dziecka przez napojenie go wódką były równie brutalne jak proste zdania: „Zostawiliśmy bohaterkę naszą stojącą wśród błotnistej, samotnej drogi i zamyśloną głęboko… O kilka kroków od niej duży, czarny wieprz drzemał w kałuży. Chłodno mu było i spokojnie, przewrócił się więc na drugi bok z widocznym zadowoleniem”.
Tekst jest fragmentem książki Araela Zurliego pt. „Szkło i brylanty. Gabriela Zapolska w swojej epoce”:
Ten jaskrawy realizm musiał wywołać awanturę. Gdy Małaszka w 1885 roku ukazała się drukiem jako część zbioru nowel pt. Akwarele, od razu spowodowała literacki skandal. Wprawdzie dwa lata wcześniej opublikowały ją gazety – „Kurier Lwowski” i warszawski „Przegląd Tygodniowy” – ale na to krytyka mogła jeszcze przymknąć oko, jako że żywot prasowej noweli z założenia jest bardzo krótki. Włodzimierz Zagórski, używający pseudonimu Publicola, napisał w artykule pt. Histeria w literaturze : „W ogień z taką literaturą – do szpitala z takimi autorkami”. Najsłynniejszym, cytowanym do dzisiaj atakiem stał się wydrukowany w „Prawdzie” zjadliwy artykuł pod nieźle dobranym tytułem: Sztandar ze spódnicy ; chodziło o czerwoną jedwabną spódnicę, największy skarb Małaszki, który kosztem własnego życia próbowała uratować z płonącej chaty, choć został tam również jej mąż Julek. Wiat – bo takim pseudonimem podpisał się dziennikarz – miał prawo do negowania pisarskiego talentu Zapolskiej, posunął się jednak o wiele dalej i obraził ją osobiście, stwierdziwszy, iż opisuje własne przeżycia miłosne, a co gorsza, pewne tematy zaczerpnęła od innych autorów. Wskazał przy tym właśnie na Małaszkę jako przeróbkę powieści rosyjskiej oraz nowelę Gdybyś ożyła – według niego przerobioną z francuskiego oryginału.
Tego było już za wiele. Oburzona posądzeniem o bądź co bądź kradzież Gabriela zamieściła w „Kurierze Codziennym” list otwarty do Wiata, żądając, by na dowód prawdziwości swoich podejrzeń dostarczył w przeciągu dziesięciu dni oryginały obydwóch zaatakowanych prac, czyli Małaszkę w języku rosyjskim i Gdybyś ożyła w języku francuskim – inaczej odda sprawę do sądu. Tak też się stało i 9 kwietnia 1886 roku przed warszawskim sądem pokoju odbyła się sensacyjna rozprawa, na którą przyszło mnóstwo przedstawicieli ówczesnej kulturalnej elity. Pozwanymi byli: Jan Popławski, czyli Wiat, oraz wydawca „Prawdy” Aleksander Świętochowski, znany publicysta i dramaturg, a przy tym człowiek cieszący się dużym autorytetem moralnym. Zapolska, przebywająca akurat na artystycznym tournée, stawić się nie mogła, więc nieudolnie zastępował ją adwokat Antoni Pilecki.
Świętochowski bynajmniej nie szukał ugody. Wraz z Popławskim przedstawił nowelę Mademoiselle Galathée autorstwa francuskiego pisarza Enaulta, jako dowód plagiatu popełnionego przez Zapolską w Gdybyś ożyła (o Małaszce nie było już mowy), a do tego w pogardliwym przemówieniu zaprzeczył, aby powódka miała jakikolwiek talent pisarski. Tomik Akwarel ostentacyjnie cisnął na ziemię, nazywając go „plugastwem”. Jego wywody nie były ani słuszne, ani logiczne, niemniej obrona wystąpiła dużo słabiej, w wyniku czego sąd uniewinnił obydwóch pozwanych, nakazując Zapolskiej zapłacenie kosztów procesu.
Przegrała – ale opinia publiczna nieoczekiwanie stanęła po jej stronie. Już 13 kwietnia Bolesław Prus w „Kurierze Warszawskim” z właściwą sobie delikatną ironią wypowiada się na temat naturalizmu, który wbrew pozorom nie przegrał – jak w sądzie – lecz wciąż się rozwija. Bo przecież „przed laty posiadaliśmy tylko utwory naturalistyczne p. Śnieżko-Zapolskiej, następnie zyskaliśmy krytyki naturalistyczne, a obecnie mamy polemikę naturalistyczną”. Prus bez ogródek przedstawia cechy „krytyki naturalistycznej”: „Musi mieć przede wszystkim huczny tytuł, a więc albo «Histerię w literaturze», albo «Sztandar ze spódnicy». W treści zaś musi koniecznie zawadzić o autorkę, nazywając ją «osobą romansową o rozkiełznanej wyobraźni» – musi w jej opisach dopatrzyć «reminiscencji przeżytych przez autorkę uczuć i wrażeń», a mimo to – podejrzewać o plagiat czy pokrewieństwo z innymi naturalistycznymi powieściami”. Otwarcie broni Zapolskiej: „Pani Z. to, co pisze, pisze językiem malowniczym i wyrazistym, więc posiada talent pisarski. Nadto zaś posiada talent obserwatorski, czego dowodem jest Kaśka Kariatyda, przedstawiająca życie dziewczyny w służbie”.
Za Gabrielą ujęli się także inni znani publicyści, jak Adolf Dygasiński, Teodor Jeske-Choiński, Władysław Wścieklica, Włodzimierz Spasowicz, co znacznie podniosło ją na duchu, natomiast Świętochowski poczuł się urażony w swej wielce pielęgnowanej godności i odpowiedział na łamach własnego pisma furiackim atakiem z takim doborem słów, którym u wcale nie przynosił zaszczytu. Posłużył się bowiem między innymi następującymi epitetami: karły, miernoty, krosty zaraźliwe, szczypawki, męty liberalizmu. Między Popławskim a broniącym Zapolskiej redaktorem Naglem doszłoby natomiast do pojedynku, gdyby nie fakt, że obydwaj nie mieli pieniędzy na zakup niezbędnych w tym celu pistoletów.
Gabriela żaliła się Marii Szelidze, o której więcej napiszę omawiając jej pobyt w Paryżu:
Pomyśl tylko: młoda, z głową palącą się jak pochodnia, z sercem gorącym, z urodą niecodzienną – sama! sama! bez celu w życiu – bez serca, do którego przytulić się choćby na chwilę jedną, bez opieki, bez oparcia! A dokoła mnie świat podły, nikczemny – ci „nasi”, którzy kobietę idącą samą przez życie otruć by chcieli, błotem obrzucić, znieważyć, zbezcześcić, a potem kamieniami obrzucić. (…) Proces ze Świętochowskim złamał mnie i zgnębił. Kobietą jestem przede wszystkim i to szarpanie mego nazwiska po sądach boli mnie do dziś i wstydem przejmuje.
Nie przeszkodziło jej to w przerobieniu Małaszki na użytek sceniczny, z doskonałą muzyką Zygmunta Noskowskiego; prapremiera odbyła się 18 sierpnia 1886 roku w warszawskim teatrzyku ogródkowym Alhambra, a dekoracje sprowadzono z Lublina. Popularności przedstawieniu przydał ulubiony warszawski amant, Józef Popławski, grający męża Małaszki, melancholijnego Julka. Uwielbiała go zwłaszcza żeńska część widowni, co o tyle dziwne, że był niewielkiego wzrostu; postawny Bolesław Leszczyński opowiadał, jak podarował mu kiedyś swoją kamizelkę, która rzekomo wystarczyła Popławskiemu na uszycie całego garnituru. Zygmunt Noskowski, ceniony kompozytor i dyrektor warszawskiego konserwatorium, nie po raz pierwszy układał ilustrację muzyczną do przedstawienia ogródkowego. Jego najpopularniejszym osiągnięciem w tej dziedzinie była muzyka do Chaty za wsią według powieści Kraszewskiego, jako że w ogóle specjalizował się w muzyce ludowej. Poważna prasa miała mu za złe pisanie na zamówienie, do tego dla lekkiej muzy, lecz, chcąc nie chcąc, musiała przyznać tej pracy duże walory artystyczne. A o teatrzykach ogródkowych będzie jeszcze mowa w dalszej części książki.
O ile widzom sztuka Zapolskiej bardzo się podobała, krytycy mieli zdanie wręcz przeciwne. Jako pierwszy ostro zareagował czujny Świętochowski, w ślad za nim poszli następni, czepiając się głównie naturalizmu, aż wreszcie „Tygodnik Ilustrowany” zadecydował tyleż autorytatywnie, co lapidarnie: „Wstrętna jest ta Małaszka ”. Paradoksalnie przyniosło to utworowi pożytek, ponieważ jego skandaliczna sława przyciągnęła zaciekawioną publiczność. Niemal w tym samym czasie Zapolska napisała trzyaktową farsę pod zabawnym tytułem Łysy Kupidyn, opowiadającą o podbojach pewnego starego kawalera w małej mieścinie galicyjskiej. Sztuka została wystawiona najpierw w Poznaniu, gdzie recenzje były bardzo dobre, a potem w Warszawie, gdzie została uznana za utwór poroniony, płaski i nudny. Być może o tych różnicach zadecydował odmienny poziom kulturalny obydwóch miast.
Niestrudzona Zapolska pracowała jednocześnie nad powieścią o służącej, publikowaną w odcinkach w lwowskim „Dzienniku Polskim”.
Tekst jest fragmentem książki Araela Zurliego pt. „Szkło i brylanty. Gabriela Zapolska w swojej epoce”:
Chodzi o Kaśkę Kariatydę, która zresztą dość długo czekała na ten tytuł. Pierwotne wersje brzmiały: „Marianna” i „Katarzyna Olejarek”. Treść nie jest skomplikowana: Kasia, dobra i pracowita dziewczyna ze wsi, zatrudnia się w mieście jako służąca u skłóconego ze sobą małżeństwa, stróż kamieniczny uwodzi ją, obiecując małżeństwo, po czym porzuca. Kasia jest w ciąży, którą przez pewien czas ukrywa, później z pomocą innej służącej z tego samego domu znajduje tymczasowe schronienie u kobiety zajmującej się pokątnie aborcją oraz oddawaniem do adopcji nieślubnych dzieci urodzonych pod jej dachem. Niestety, przypadkowo spotyka się tam z niewiernym kochankiem i brutalnie przez niego popchnięta przedwcześnie rodzi martwą córkę. Czyjś donos sprawia, że domowi „akuszerki” grozi najście żandarmów, toteż ledwie trzymająca się na nogach położnica zostaje z niego natychmiast wyrzucona. Umiera w szpitalu, a jej ciało zostaje przekazane na użytek prosektorium. Patetyczne zakończenie książki brzmi: „Skalpel błysnął w promieniach słońca i dotknął białej piersi kobiety. Kaśka-Kariatyda raz ostatni oddała swe ciało na usługi ludzkości”. Tytuł symbolizuje zarazem posągową budowę nieszczęsnej dziewczyny, jak i jej służebny los, przypominający owe rzeźbione kariatydy w nieskończoność podtrzymujące gzymsy kamienic.
Powieść zawiera wielkie bogactwo szczegółów obyczajowych z dawnego Lwowa, włącznie z uliczną gwarą; przecież Zapolska obcowała z tym Wszystkim na co dzień, a żeby lepiej poznać charakter prac kuchennych, godzinami obserwowała, jak sama pisze w liście, „własną zasmoloną kucharkę”. Zadziwia empatia, z jaką potrafi opisać ciężką dolę kobiety pracującej w fatalnych warunkach:
Nigdy spoczynku, nigdy wytchnienia! (…) Po sprzątnięciu pokoi ocierała fartuchem spoconą twarz i szyję, chwytała za koszyk, aby biec do miasta po wiktuały. Powróciwszy nastawiała obiad, starając się o ile możność ukraść trochę czasu dla przeprasowania spódnicy pani lub koszul pana. Drzewo wydawano jej kawałkami, bez względu na to, czy kawałki były mniejsze lub większe lub czy potrawy potrzebowałyby do gotowania się dłuższego czasu (…). Niska, ciemna kuchenka przepełniona wonią cebuli, grzybów i nieświeżego masła zdawała się być przedsionkiem piekła, w którym wszakże musiała żyć i pracować kobieta, złożona z tych samych cząstek, z jakich inne składają się kobiety. Młoda, zdrowa, tęga, oddawała wśród tych ciemności i gorąca całą swoją siłę, a to wszystko za odrobinę lichej strawy, za kość od mięsa, którą dawano jej do ogryzienia, za czerstwą bułkę znalezioną w kącie kredensu i za wspaniałe wynagrodzenie kilku guldenów, które rzucano jej co kwartał, odtrąciwszy przedtem wszystkie „szkody”, jakie w zbytnim pośpiechu robić nietrudno.
Nie przypadkiem cytuję zdanie o kobiecie złożonej z tych samych cząstek, co inne kobiety. Wtedy nie było to takie oczywiste. A już na pewno nie dostrzegały tego osoby, urodzone – jak Gabriela – w pałacu. Służąca równa pani? Absurd. To zupełnie inny gatunek człowieka.
Współczesna czytelniczka po Kaśkę raczej nie sięgnie, choć znalazłaby w niej mnóstwo informacji o dawnym sposobie prowadzenia gospodarstwa domowego. Nie było przecież wody bieżącej, światła elektrycznego, pralek, lodówek, kuchenek gazowych, kaloryferów, odkurzaczy itd. Wodę nosiło się na wysokie piętra ze studni w podwórzu po ciemnych i wąskich kuchennych schodach, w piecu rozpalało węglem lub drewnem przyniesionym po tych samych schodach z piwnicy, garnki szorowano proszkiem z cegły, która przecież sama się nie utłukła… A już pranie było prawdziwą zmorą nie tylko służących, lecz wszystkich domowników, żyjących przez kilka dni w straszliwym rozgardiaszu. Dzień wcześniej trzeba było nanieść wody oraz drewna, żeby móc ją zagrzać, potem należało wygotować brudną bieliznę w niebezpiecznym żrącym ługu (truły się nim zawiedzione w miłości dziewczęta), następnie ją wyżąć, skręcając z całej siły – i dopiero wtedy można było przystąpić do właściwego prania. „Siedem razy przechodzi każdy kawałek przez ręce, zanim się go rozwiesi na sznurach. Wierzch ręki puchnie od silnego tarcia jak poduszka, a skóra ściera się zupełnie”. Po praniu następowało oczywiście prasowanie, żelazkiem na tzw. duszę, którą nagrzewało się w piecu i ostrożnie wkładało do wnętrza żelazka, uważając, by nie upuścić jej sobie na stopę. Były również żelazka na węgielki, wydzielające taki czad, że mieszkańcy domu dostawali potwornego bólu głowy.
Współcześni Zapolskiej czytelnicy dobrze o tym wszystkim wiedzieli, ale intencją autorki nie była informacja. Chodziło o wzbudzenie współczucia dla przeciążonej pracą służby domowej i zapewnienie jej przynajmniej możliwości godziwego wypoczynku oraz minimum oświaty. Bo oprócz pracy Zapolska opisuje także niewyszukane sposoby spędzania wolnego czasu i daremne poszukiwanie łatwej a pouczającej lektury, która nadawałaby się dla osób słabo czytających.
Jak było do przewidzenia, nikt nie docenił ani jej talentu, ani szlachetnych intencji, nawet z wydawcami – Teodorem Paprockim i Adamem Wiślickim – musiała targować się o honoraria. Kaśka zaczęła się ukazywać w odcinkach od 11 września 1885 roku w lwowskim „Dzienniku Polskim” Paprockiego i od 26 września tegoż roku w „Przeglądzie Tygodniowym” Wiślickiego w Warszawie. Jednakże wrzask, jaki podniósł się wokół „niemoralnego i skandalicznego” utworu, szybko zniechęcił lwowskiego redaktora, który już w listopadzie przerwał druk. Jeśli pominąć kwestię rzeczywiście brutalnego realizmu Zapolskiej, rzucono się przede wszystkim na wybór bohaterki powieści – Katarzyny Olejarek, wiejskiej dziewczyny zatrudnionej jako służąca. Chór krytyków zgodnie uznał ten pomysł za fałszywy, pretensjonalny oraz pozbawiony sensu. Bo jakiż sens może mieć przypisywanie tak marnej istocie wyższych uczuć? Wiślicki bronił swojej autorki, pisząc odważnie w „Echach Warszawskich”: „Jest tam postać skończona, jest cierpienie odczute, jest prawda i życie – a tego dosyć, by z książki zrobić dzieło sztuki i zapewnić mu trwałe istnienie”. Nie pomylił się. Kaśka Kariatyda przetrwała próbę czasu; nawet teraz czyta się ją z zainteresowaniem.
Chociaż powieść jest prosta, dzisiaj interpretuje się ją, jak zaraz pokażę, w sposób bardzo wyszukany. Za przykład posłuży jedna z pierwszych scen: niepiśmienna Kaśka musi podpisać inwentarz sprzętów gospodarskich podsunięty jej przez zdziwaczałego pracodawcę, więc stawia niezgrabny krzyżyk, niechcący dziurawiąc kartkę piórem. Ten drobny epizod został w pracy Krystyny Kłosińskiej przeanalizowany na pięciu stronach pod kątem samoświadomości kobiety. Nie da się tego opowiedzieć, więc sięgnę po cytat: „Pisanie aktywizuje ciało. Kartka dotknięta piórem dziewczyny transformuje się w ciało, staje się jego analogonem, lustrzanym odbiciem. Ciało odciska się na kartce: Kaśka przecina kartkę/ciało i rani ją/je pozostawiając «bliznę». Sygnaturą kobiety, znakiem jej tożsamości jest blizna, która na ciele/kartce nie jest rysunkiem, a raczej śladem po ranie zadanej w głąb”. Zaś przejście od blizn do znaków bardziej abstrakcyjnych „oznacza, zdaniem Anne Juranville, «przewagę ojcowskiej władzy kultury nad erogenną mocą macierzyńskiego ciała, obowiązującą w pierwotnej (mitycznej) jedni»”. Cytat w cytacie służy do udowodnienia tezy, że scena z podpisywaniem gromadzi atrybuty patriarchatu, a Zapolska zaznaczyła w niej swoją sygnaturę „pisarki i feministki zarazem”.
Z tak rozbudowanymi dociekaniami trudno dyskutować, ale Zapolska nie była feministką. O jej stosunku do emancypacji kobiet będzie mowa w dalszych rozdziałach.