Esbeckie gry operacyjne

opublikowano: 2019-03-19 16:26
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Komunistyczna Służba Bezpieczeństwa prowadziła niekiedy skomplikowane gry operacyjne. Ich celem było zniszczenie życiorysów niewygodnych osób… Tak jak w przypadku ks. Floriana Kniotka.
REKLAMA

Przewodniczący miejskiej rady narodowej docent Jerzy Kotlarczyk nerwowo bębnił palcami w blat biurka. Czarny telefon po prawej stronie nieustannie dzwonił. Czerwony, po lewej, uporczywie milczał. Dwa powody do zmartwienia i bólu głowy. Miał jeszcze godzinę na podjęcie decyzji, czy odwołać planowane na czternastą posiedzenie rady, czy nadać mu uroczysty, żałobny charakter w związku z poniedziałkowym wypadkiem autobusu miejskiego. Zginęły dwie osoby – starszy mężczyzna, przewieziony do szpitala z rozległym zawałem serca, i kierowca, którego zabiła chaotyczna, amatorska akcja ratownicza trzech harcerzy ze Śródmieścia. Poza tym mnóstwo rannych ze złamaniami i stłuczeniami, pełno pretensji o złą organizację pracy Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego i wielka dziura w kamienicy tuż obok siedziby Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Zarząd komunalny ledwie nadążał z łataniem sypiącej się tkanki miejskiej, a tu jeszcze to.

Na korytarzu kłębili się ludzie. Rodziny ofiar chciały się dowiedzieć, kiedy otrzymają obiecaną przez prezydenta miasta pomoc. Ten bowiem nieopatrznie zapewnił dziennikarza popołudniówki, że „miasto nie zostawi, miasto pamięta, miasto rozliczy winnych, miasto przekaże doraźną pomoc”. No to przyszli po pomoc i sprawiedliwość z zakupami, z dzieciakami, z problemami lokalowymi, natrętni, w przepoconych koszulach i sandałach na skórogumie. Polacy drugiej połowy XX wieku. Gotowi stać w kolejkach, pchać przez bufet kolegów, rodzinę, szukać znajomości i dawać łapówki, gdy normalnie załatwić się nie dało. Na maszynach w miejscach pracy zdążyli już nieporadnie wystukać podania z prośbą o pomoc wsparte koślawymi uzasadnieniami. Każdy chciał przy okazji wymienić mieszkanie na większe, przenieść dziecko do innego przedszkola, dostać darmowy bilet, licencję na wygrywanie przaśnych melodyjek na akordeonie u drzwi Pałacu Ślubów. A nuż się uda? Rodziny ofiar wypadku zdominowali ponadczasowi kombinatorzy, próbujący ugrać coś dla siebie na cudzym nieszczęściu.

„Zomowskie budy” na ulicy Marszałkowskiej w Warszawie w latach osiemdziesiątych (aut. Jarek Tuszyński / CC-BY-SA-3.0 & GDFL)

Czarny telefon dzwonił nieustannie. To kolejni urzędnicy z przyzwyczajenia informowali przewodniczącego o swych działaniach związanych z poniedziałkowym wydarzeniem nadzwyczajnym. Ten cierpliwie wysłuchiwał raportów i dziękował za informacje, które nie były mu do niczego potrzebne. Zajmował gabinet byłego przewodniczącego prezydium rady, będącego przez wiele, wiele lat Polski Ludowej kimś w rodzaju prezydenta. W pięćdziesiątym roku zlikwidowano urzędy prezydentów, bo nazwa ta kojarzyła się władzy z sanacją. Ale teraz szły nowe czasy, co jednak nie wpłynęło na przyzwyczajenia szeregowych pracowników. Ostatni przewodniczący prezydium rady, były ubek, nie należał do najprzyjemniejszych przedstawicieli władzy. Chciał wiedzieć wszystko i wiedział, bo tak wytresował podwładnych, że dzwonili w sprawie najmniejszego drobiazgu. Konsekwencje tego ponosił teraz Kotlarczyk, przewodniczący na miarę nowych czasów, szef już nie prezydium, lecz całej rady, niczym marszałek Sejmu. Niby miał władzę, niewiele jednak mógł. A i tak bał się tej władzy. Bardzo.

REKLAMA

Chciał, by zadzwonił czerwony telefon z komitetu. Żeby mu powiedzieli, co ma teraz zrobić. Ale ci w partii też nie wiedzieli co zrobić. Dwa trupy w wypadku komunikacji miejskiej? Właściwie jeden, bo zawał się nie liczył? Więc o co to halo, co rusz ktoś umierał na zawał. Atak serca był w PRL-u jak grypa. Przychodziłeś na wykład Uniwersytetu Marksizmu-Leninizmu, po wykładzie za dużo wypijałeś i serce nie wytrzymywało. Normalna sprawa. Śmierć kierowcy? To by nawet można było wykorzystać propagandowo. Funkcjonariusz służb miejskich poniósł śmierć na posterunku. Człowiek dobrej roboty. Oddał życie, wykonując rzetelnie codzienne obowiązki. Gdyby tak każdy postępował jak on, Polska Ludowa szybciej podniosłaby się z chaosu wywołanego przez nieodpowiedzialnych prowokatorów z palcami rozczapierzonymi w kształcie litery, na którą – jak mawiał generał Jaruzelski – nie zaczyna się żadne polskie słowo. Tyle że z zakładu komunikacyjnego był już telefon, że to żaden sumienny człowiek pracy, tylko pijak znęcający się nad żoną i dziećmi. Zaś autobus miał hamulce zdarte jak zelówki listonosza. Były wymieniane, ale ponieważ brakowało części, wstawiono tarcze wyciągnięte z innego ikarusa. A do tego innego ikarusa włożyli inne zużyte tarcze z jeszcze innego ikarusa. Tak się domykało niedającą się całkowicie domknąć gospodarkę lat osiemdziesiątych.

Gdyby ranny kierowca rzucił się na pomoc innym potrzebującym, gdyby ratował kobiety oraz dzieci i umarł, niosąc na rękach niemowlę bądź staruszkę, to co innego. Byłby jakiś punkt zaczepienia. Ale nic z tego. Zaistniała sytuacja – jak mawiano na zebraniach i pisano w okólnikach – była beznadziejna. Szarego człowieka walczącego o przetrwanie miała dobić wiadomość, że nawet w autobusie nie może czuć się bezpiecznie.

W drzwiach gabinetu stanął Stasio.

– To będzie to posiedzenie, czy nie będzie, panie przewodniczący?

– Będzie, będzie, Stasiu! – dobrodusznie zawołał Kotlarczyk. Musiał podnieść głos, gdyż gabinet był długi, a dodatkowo wygłuszały go ciężki dywan i grube zakurzone zasłony koloru nijakiego.

– Bo trzeba by do radnych zadzwonić albo wysłać kierowcę do każdego, żeby powiedział im co i jak.

Czołgi na ulicach w stanie wojennym (domena publiczna)

Starszy referent Stasio wpakował się nieproszony do gabinetu. Był prawą ręką docenta, lecz niezbyt pomocną. Właściwie łapą. Takiego psa, który rano trąca nosem pana, domagając się wyprowadzenia. Teraz pies referent kroczył po miękkim dywanie wielkiego gabinetu z dystynkcją przedstawiciela średniej warstwy urzędniczej. Nawykły celebrować kawkę i papieroska, muskał powierzchnię dywanową wypastowanymi rano przez żonę czarnymi pantoflami, których nie było w asortymencie Domu Towarowego Okrąglak. Dyrektor placówki wprawdzie zapewniał reporterów wydań porannych i popołudniówek, że przyszedł duży transport porządnych francuskich butów i przed 1 września zasilą ofertę handlową, ale nikt w to nie wierzył. Buty znikały, by zmaterializować się na stopach takich Stasiów.

REKLAMA

Referent stawiał nogi jak koń. Kolana unosił wysoko, stopy skierowane w dół stawiał najpierw na palcach, a później na pięcie. Za nogą szła reszta ciała. „Komediant” – pomyślał docent.

Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Świątkowskiego „Sprawa Floriana Kniotka":

Piotr Świątkowski
Sprawa Floriana Kniotka
cena:
29,90 zł
Wydawca:
Vesper
Rok wydania:
2019
Okładka:
miękka
Format:
145x205 mm
EAN:
9788377313022

Tymczasem jego totumfacki dotarł do biurka, siadł na zawłaszczonym z muzeum miejskiego zabytkowym krześle i oparł dłonie na blacie. Miał minę, jakby chciał zdradzić jakąś ważną tajemnicę i prosił, by go o tę tajemnicę zapytano.

– I co Stasiu? Ten ikarus to był złom, a kierowca pijak? – rzucił niedbale przewodniczący i ostentacyjnie zanurzył się w papierach. Niby wertował, szukał, układał, porównywał, sprawdzał. Był ciekawy wieści Stasia, ale nie chciał sprawiać wrażenia, że go to specjalnie interesuje. Chciał wiedzieć, co się mówi w mieście, w gabinetach, na korytarzach, a jego piesek referent umiał to wywęszyć. Wieści z telefonu to jedno, ale Stasio to coś zupełnie innego. Jak Pewex na tle sklepów miejskiej sieci zaopatrzenia.

– Wolna Europa mówiła, że w ikarusie znaleziono torbę ulotek Solidarności i aresztowano jednego takiego. Słyszał pan przewodniczący?

Brama nr 2 Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku (domena publiczna)

Jerzy Kotlarczyk zbladł i by nie dać poznać po sobie zaskoczenia, podniósł słuchawkę czarnego telefonu, który dzięki Bogu nieustannie dzwonił. Wysłuchał tego anonimowego, bezkształtnego kogoś, kto miał coś niezwykle ważnego do powiedzenia, a co nie zmieniało nic. Zebrał myśli, odłożył słuchawkę i kontynuował pogawędkę. Od dawna mówiło się, że Stasio to wtyczka SB w urzędzie. Kotlarczyk nie był dzieckiem i podejrzewał, że będą go mieli na oku. Czy to już? Czy wykryli jego małą tajemnicę?

– I co jeszcze mówili w Wolnej Europie, Stasiu? A Radia Solidarność też słuchasz? – Kotlarczyk odbił piłeczkę.

– Co pan, panie przewodniczący – otrząsnął się referent. – Ile można słuchać o Andersie i Katyniu? Ja to na pamięć znam, do wyrzygania. Solidarność ciągle w tym grzebie. Dajcie ludziom żyć – zaapelował nie wiedzieć do kogo.

– Grzebie, bo nikt oficjalnie tego nie opowiada.

– Nie uczycie o Katyniu na uniwersytecie? – Referent dziwacznie zatarł dłonie.

Docent poczuł, jak krew uderza mu do głowy i wypełza na policzki. Był człowiekiem kulturalnym i dobrze wychowanym. W konfrontacji z chamstwem tracił kontrolę nad mięśniami twarzy. Bał się Stasia, tego małego, wrednego szczurka, bardziej niż wezwania przed komisję kontroli partyjnej. Towarzysze mogli pokrzyżować ścieżki jego kariery, byli jednak ludźmi na jakim takim poziomie. Krzywda wyrządzona przez nich była cywilizowana, można było się z nią oswoić. Krzywda doznana od szpicla-referenta-chama była… nieestetyczna. Nie chciał, by Staś widział jego purpurowe policzki, ale Staś widział i myślał: „Frajer, mógłby tu się urządzić jak wszyscy, a się nie urządza”.

– Na uniwersytecie nie ma czasu na Katyń, Stasiu – rzucił zdawkowo docent, szukając ratunku w dokumentach.

REKLAMA

– To mądry ten uniwersytet – skomentował referent i znów począł wybijać miarowy puls na płaszczyźnie biurka. Przewodniczący pomyślał, że to scena jak z Barańczaka. Stasio pasowałby do poematu o Bogu, który jest niemy i tylko syrenami fabryk daje znać, że świat jeszcze istnieje. Ale zaraz pomyślał też o podsłuchu. Widział oczami wyobraźni sprytnie zakamuflowane kable i mikrofoniki. Nie wiedział, rzecz jasna, czy jest podsłuchiwany. Zakładał, że nie. Był członkiem egzekutywy wojewódzkiej, kolegował się z tym i owym, a jeden z owych kolegował się znów z innym owym, który narzekał, że w SB brak etatów, więc nie są w stanie wszystkich rozpracować. Docent uspokajał się, że partyjnych nie ruszają. Może dla niego zrobili wyjątek? Nie, to niemożliwe. I gdy już był spokojniejszy, znów przypominał sobie o współpracy sprzed trzydziestu lat. Pewnie mają to w teczce. Czy Stasio o tym wie?

Myśli Kotlarczyka galopowały, przyspieszane pukaniem Stasiowych paluchów w blat masywnego biurka, pod którym człowiek mógłby spokojnie przeczekać bombardowanie Wielunia.

– A więc nie słucha pan ani tych, ani tamtych? – po chwili niezręcznej ciszy skonstatował referent.

– Słucham naszych, Stasiu. Polskie Radio program pierwszy, program drugi…

– …program trzeci – wszedł mu w słowo podwładny, który gołym okiem widział, jak przewodniczący jest zdenerwowany. Postanowił podgrzać atmosferę i ściszonym głosem oznajmił, że w urzędzie jest informator Wolnej Europy. Bo skąd by wiedzieli, że w autobusie były ulotki?

– Od milicjantów? – strzelił w desperacji docent.

– Myśli pan? Może od lekarzy pogotowia?

– No chyba nie ode mnie! – roześmiał się z wysiłkiem Kotlarczyk, poluzowując krawat.

– Ależ skąd, panie przewodniczący, nie żartujmy sobie w ten sposób! Gdzie tam! Taki naukowiec jak wy, znawca literatury powojennej, członek partii!

Generał Wojciech Jaruzelski (domena publiczna)

Stasio rozłożył ręce, jakby chciał przeskoczyć biurko i objąć przewodniczącego, utulić. Kotlarczyk pomyślał, że ten średniego szczebla urzędas za dużo sobie pozwala z tymi rozłożonymi teatralnie łapami. Wyglądał jak rozradowany Jezus na krzyżu albo jak Łomnicki na scenie. Był zbyt pewny siebie, i to z domieszką złośliwej uciechy. Dobroduszna pewność siebie różni się od zwykłej, prymitywnej pewności. A czym się różni? By to zrozumieć, trzeba by stanąć obok nich, w gabinecie, tonąc po kostki w miękkim dywanie. I byłoby z tego obrazu mistrzowskie dzieło w sam raz na ścianę galerii miejskiej, gdyby nie fakt, że Stasio zaczął teraz dłubać paznokciem w zębach. Tak, tym samym, którym drażnił lwa, tym wybijającym rytm na blacie lakierowanego biurka. Przewodniczącego zemdlił ten pokaz nonszalanckiego chamstwa. A może to celowe działanie? Próba wyprowadzenia go z równowagi? Gra operacyjna?

– Opozycja ma wszędzie wtyki. Dowiedzieli się i tyle. – Kotlarczyk wzruszył ramionami. – Kto w urzędzie miejskim miałby wiedzieć o ulotkach w ikarusie? Co urzędnika obchodzi, że tam były jakieś ulotki? Ulotki są w wielu miejscach. Młodzież się bawi, zamiast uczyć. Dosyć tego!

REKLAMA

– Ale drugi etap reformy zacznie działać i odbijemy się od dna. – Stasio wszedł mu w słowo, nawiązując do głośnego artykułu docenta w „Głosie”.

– Co ty, Stasiu, opowiadasz? Jakiego dna? Zobacz, jak wygląda miasto. Ludzie żyją, chodzą do pracy, biorą pożyczki, kredyty, budują się. Ciągle ktoś do mnie przychodzi i opowiada, czego to nie przywiózł z Zachodu. Samochody, ciuchy, wakacje. Od wojny cały czas się rozwijamy. Nie mieliśmy tak dobrze jak Francuzi czy Brytyjczycy. Nikt nam nie sypnął dolarami. A jednak daliśmy radę. Nie ma żadnego dna.

Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Świątkowskiego „Sprawa Floriana Kniotka":

Piotr Świątkowski
Sprawa Floriana Kniotka
cena:
29,90 zł
Wydawca:
Vesper
Rok wydania:
2019
Okładka:
miękka
Format:
145x205 mm
EAN:
9788377313022

Nie zauważał śmieszności swych słów. Jakiż to byłby ironiczny wiersz, gdyby je spisać. Poeta docent nie miał już konkurencji. Razem z kolegami polonistami i SB wykopali Barańczaka do Stanów Zjednoczonych, bo słowa poematów tamtego raniły bardziej niż kule.

– Wystarczy iść rano na dworzec kolejowy i zobaczyć te tłumy. – Docent przeszedł z fazy poetyckiej do wykładu. – Stomil robi opony, Cegielski lokomotywy, browar piwo, Polfa leki.

Plakat Pomarańczowej Alternatywy z 1987 roku (domena publiczna)

Wykładowca rozkręcił się na dobre. Nazywał miasto grodem Przemysława, grodem nad Wartą. Sięgał daleko wstecz, do czasów biskupa Lubrańskiego, który otoczył Ostrów Tumski murem, a później przywołał postać Przemysława. Ów Przemysław lokował miasto na drugim brzegu rzeki, aby odciąć się od biskupa, i to – zdaniem Kotlarczyka – było początkiem walki klas. I dał Polsce białego orła.

– Z koroną czy bez? – zainteresował się referent.

– Masz, Stasiu, jeszcze jakieś pytania?

– Tylko jedno. Naprawdę wierzy pan w to, co mówi?

Przewodniczący się nie obraził. Stasio zaczynał być wyzwaniem intelektualnym.

– Chodzi ci o to, czy sprowadzenie osadników z Bambergu pomogło rozwinąć gospodarkę Wielkopolski, czy o rolę organiczników w walce o odzyskanie niepodległości?

– Przecież pan wie, o co mi chodzi. Czy to wszystko da się uratować?

Tak, już wiedział, z kim kojarzy mu się referent. Toż to, wypisz wymaluj, Stańczyk.

– Nawet Jaruzelski nie wie, skąd się wziął drugi etap reformy – Stańczyk dorzucił do pieca. – A poza tym niech pan przewodniczący zechce podejść tu do okna.

Nawet nie zauważył, kiedy referent tam stanął. Gapił się teraz przez szybę na marsz ubranych w jaskrawe przebrania młodziaków. Szła Pomarańczowa Alternatywa.

– Popatrzcie na tych młodych. To jest gwóźdź do trumny – stwierdził.

– To jest młodzież akademicka! – fuknął przewodniczący.

– Oni się śmieją.

– No i co z tego? – zapytał docent.

– Wyśmiewają system – podsunął mu Stasio.

– Zaraz, zaraz – uspokajał Kotlarczyk. – Spokojnie. ZOMO na nich czeka.

– Następnym razem przebiorą się za ZOMO i ZOMO pęknie ze śmiechu.

– I myślisz, że śmiechem coś wskórają?

– Już nas rozłożyli. Przebierają się za krasnale, śpiewają w kabaretach wredne piosenki…

– O Gomułce też śpiewali.

– Ale nigdy nie szli tak pewnie. Pałki bolą, lecz jednocześnie ich usztywniają.

Zamienili się rolami. Teraz perorował Stasio, a słuchał Kotlarczyk. W oczach Stasia śmiech był największym zagrożeniem, najgroźniejszą bronią opozycji. Przewodniczący opozycją w ogóle się nie przejmował. Widział możliwość reformowania kraju. Nie systemu czy ustroju, ale kraju właśnie. W duchu patriotyzmu, pojednania, zgody narodowej. Stasio zdawał sobie sprawę, że pałowanie śmiechu nic nie da. Można zamknąć studentów, nie da się jednak zamknąć ich śmiechu. Kolejne inicjatywy partyjno-rządowe tylko umacniały ten śmiech. Wzmagało go zaklinanie rzeczywistości słowami, że „Polska jest wiarygodnym partnerem krajów Europy”. Podobnie jak ci „spekulanci, nad którymi nie należy się rozczulać, bo żądają kilku tysięcy złotych za buciki kupione w państwowym sklepie za czwartą część żądanej przez siebie ceny”.

REKLAMA
Generał Czesław Kiszczak (domena publiczna)

To byli spekulanci? To była najzdrowsza i najprawdziwsza tkanka narodu. Ludzie przewidujący, odważni, biorący sprawy w swoje ręce. Im było ich więcej, tym bardziej władza zmieniała się w kabaret.

– Nie ma innej drogi niż socjalizm – szepnął docent.

– No nie ma, nie ma, panie przewodniczący. Chyba że droga wewnętrzna. Ta, którą pan podąża… – uśmiechnął się diabolicznie Stasio.

Polonista spojrzał głęboko w oczy swojego urzędowego pomagiera.

– Uważam, że należy reformować kraj, przecież wiesz – powiedział poważnie. Zabrzmiało to tak, jakby chciał powiedzieć Stasiowi, żeby się od niego odwalił. – Jestem w PRON-ie – rzucił jeszcze, bo czuł, że tamtemu nie wystarczy jego członkostwo w partii.

– I ceni pan generała Jaruzelskiego? Pan? Pacyfista?

– A cenię, Stasiu, cenię. A co to w ogóle jest? – Kotlarczyk nagle wybałuszył oczy, stojąc w oknie gabinetu.

– Jak to, nie poznaje pan przewodniczący? To pochód pierwszomajowy.

– W sierpniu?

– To jest pochód z 1 maja 1983 roku. A właściwie ten drugi, bo idą dwa. – Referent zajrzał głęboko w oczy Kotlarczyka, który nie wiedząc, co się dzieje, oparł się o parapet i zaczerpnął głęboko tchu. Nie miał sił, słońce waliło prosto w twarz. Było mu słabo, duszno.

– A gdzie ten drugi? Ten drugi pochód?

– Nie pamięta pan? Idzie pan w nim. Skulony, w tej swojej za dużej jasnej marynarce. W bocznych uliczkach czuwa milicja, żebyście się nie połączyli z drugim marszem. Tym, co idzie przed nami. Nielegalnym. Bo to jest nielegalne zgromadzenie – wyjaśnił referent Stasio, jeszcze bardziej upodabniając się do Stańczyka z obrazu Matejki. Przewodniczący kochał ten obraz i fascynował się opowiadaną w nim przez Matejkę historią. Smoleńsk stracony, lecz zabawa trwa.

– Jak to możliwe, Stasiu? Jakim cudem to widzimy?

– Wszystko jest możliwe – szepnął referent. – Trzeba tylko wierzyć.

Szum tłumu stawał się nie do zniesienia, przyprawiał o ból głowy. Pochód młodych zamienił się w szaleńczy bieg, ucieczkę przed ZOMO, które z armatek wodnych strzelało zabarwionym płynem, aby później można było rozpoznać uczestników demonstracji i ich zatrzymać.

– Muszę powiadomić Wolną Europę – wydyszał przewodniczący miejskiej rady narodowej, nie bacząc na obecność Stasia kapusia. – To są ważne wydarzenia.

REKLAMA

Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Świątkowskiego „Sprawa Floriana Kniotka":

Piotr Świątkowski
Sprawa Floriana Kniotka
cena:
29,90 zł
Wydawca:
Vesper
Rok wydania:
2019
Okładka:
miękka
Format:
145x205 mm
EAN:
9788377313022

Zrobiło mu się słabo. Miał wrażenie, że traci przytomność, że to wszystko jest majakiem. W oczach wirowały mu gwiazdy, ściany to przybliżały się, to oddalały. Jerzy Kotlarczyk chorował na serce, o czym nie wiedział. Niedotleniony mózg wariował.

Pod urząd miejski zajechała milicyjna nysa, z której wyskoczył ważny funkcjonariusz. Wszedł do gabinetu, zasalutował, zdjął czapkę i rozsiadł się wygodnie bez zaproszenia. Przerażony przewodniczący przyłożył palce do nadgarstka, by zmierzyć rozszalały puls, nalał trzęsącymi się dłońmi wody mineralnej do szklanki, zakrztusił się, zachlapał dywan. Nie odrywał oczu od milicjanta, który uśmiechał się spokojnie, dobrotliwie, jak Święty Mikołaj. – Niech pan nikogo nie powiadamia, panie przewodniczący. Tak będzie lepiej, panie Jurku.

– Pan mnie zna?

– Czytam wasz tekst od samego rana. Dobrze pan pisze.

Przewodniczącemu wyłączyła się samokontrola.

– Jak możecie pałować te dzieciaki?! – wykrzyknął, nie poznając własnego głosu. Bał się protestu studentów za oknem. Bał się wszelkich zamieszek, rozrób, zajść. Wysapał coś o potrzebie porozumienia narodowego.

– Wszyscy na nas plują, a my tylko pilnujemy porządku – rozżalił się przybysz, przygładzając czuprynę. – A kto jeździ do bitych żon? Kto przeprowadza staruszki przez jezdnie?

– Może jeszcze zdejmujecie koty z drzew? – zadrwił Stasio, który siadł wygodnie za biurkiem przewodniczącego i teraz przeglądał jego papiery.

– A żeby pan wiedział – zaperzył się milicjant. – Wynosimy dzieci z pożarów, ratujemy życie pijakom i od czasu do czasu rozpędzamy nielegalne zgromadzenia. Chciałby pan, żeby w naszym kraju, w naszym mieście, zapanowała anarchia?

Stasio wstał od biurka, wrócił do okna i wychylił się tak mocno, że zawisł głową w dół, trzymając się parapetu noskami butów. Chciał być jak najbliżej tłumu, wdychać jego oddech, czuć jego wściekłość. Może czegoś się dowie?

– Wracajcie do nauki! – krzyczał. – Pisarze do piór, robotnicy do fabryk, urzędnicy do urzędu!

Jedna z licznych karykatur wyśmiewających PRON (domena publiczna)

Kapitan wyciągnął z kabury pistolet, zarepetował i położył na stole. Po czym, milcząc, zasiadł nieruchomo niczym woskowa figura. Wyparował dobry milicjant, a pojawił się zły, nieprzewidywalny, po którym można się było spodziewać najgorszego. Zrobiło się groźnie. Przewodniczący zamarł z przerażenia. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw.

– Muszę od razu zaznaczyć, że ja nie należę do partii – nieoczekiwanie wycedził tamten. – Jest nas trzech takich na komendzie.

Stasio zwisał z okna zauroczony zamieszkami i nie widział, co się dzieje w gabinecie. Na ulicy było nienaturalnie głośno, aż Kotlarczyk miał ochotę zatkać sobie uszy, nie chciał jednak zostać posądzony o ostentacyjne dystansowanie się od sytuacji polityczno-społecznej przed, co prawda niepartyjnym, niemniej przecież milicjantem. Broń leżąca przed milczącym funkcjonariuszem przerażała.

REKLAMA

– A po co wam ten pistolet? – ostrożnie zapytał przewodniczący.

Tamten milczał. Docent dramatycznie potrzebował pomocy opluwanego wcześniej w myślach Stasia, który nagle stał się kimś bliskim. Przewodniczący nie spuszczał milicjanta z oka. Chciał krzyknąć do Stasia, ale obawiał się, że krzyk przestraszy funkcjonariusza, który chwyci za pistolet i zacznie strzelać. A może strzeli do siebie? I zapaskudzi dywan…

Kotlarczyk nie wiedział dlaczego, ale przyszła mu do głowy myśl, że dywan musiał być prezentem dla jego poprzednika, eksubeka, od jakiejś delegacji tureckiej. Później pomyślał, że milicjant zastrzeli jego i Stasia i zawinie ich zwłoki w ten dywan. Usiadł za biurkiem i zaczął przerzucać przejrzane przed chwilą przez Stasia papiery, zerkając na kapitana i zastanawiając się, co zrobić. Krzyknąć do podwładnego przy oknie? Prosić go o pomoc? I kiedy już zdecydował się krzyknąć, ktoś nim potrząsnął. Otworzył oczy i zobaczył referenta.

– Przepraszam, panie przewodniczący, ale czas na zebranie u prezydenta…

Okno było zamknięte i na dodatek zasłonięte ciężką zasłoną. Na biurku nie leżała żadna broń, nie było też milicjanta. Przewodniczący zasnął tak głęboko, że koszmar wydawał się hiperrealistyczny. Szybko zerwał się z leżanki, na której lubił czasem odpocząć. Nigdy nie zdarzyło mu się tak głęboko zasnąć w gabinecie. Należał do ludzi niepotrzebujących wiele snu. Nie wiedział, że choroba wieńcowa zżera jego serce i obniża ciśnienie. Zawał był kwestią czasu.

Teczka personalna tajnego współpracownika (aut. Leszek Jańczuk, CC BY-SA 4.0)

Na korytarzach urzędu tłoczyły się rodziny rannych w wypadku ikarusa. Nie brakowało oszustów, którzy przy okazji chcieli coś załatwić, na przykład większe mieszkanie. Od gabinetu do gabinetu łaził dziwaczny jegomość, który domagał się przyznania paszportu. Nie ten urząd i nie ten kaliber załatwianych spraw, lecz do nachalnego petenta nie docierało, że musi iść do innego urzędu, do wydziału spraw paszportowych urzędu wojewódzkiego, że w urzędzie miejskim takiej sprawy nie załatwi. Wysłuchiwał tłumaczeń, po czym opowiadał historię swojego tragicznego życia. Był naukowcem, chemikiem. Jego żona uciekła z kochankiem do zachodnich Niemiec albo też do Francji. Chciał ją odnaleźć i namówić do powrotu, a bez paszportu było to niemożliwe. W końcu pojawił się w drzwiach gabinetu przewodniczącego miejskiej rady narodowej, i to w chwili, gdy ten oglądał miejsce, w którym jeszcze przed chwilą – we śnie – siedział złowrogi milicjant. Chemik nie zdążył na dobre się rozkręcić, gdy referent, niczym wierny pies, chwycił go za ramię i wyrzucił na korytarz. Potem wsadził głowę do gabinetu i zapytał, czy wszystko w porządku.

– Tak, Stasiu. Dziękuję. Wszystko w najlepszym porządku.

Słowo „najlepszym” Jerzy Kotlarczyk wyraźnie zaakcentował, co, rzecz jasna, zwróciło uwagę Stasia. Był uważny. Odnotowywał w pamięci każdy przejaw nienormalnego zachowania szefa. Takie było jego zadanie. Figurował w aktach jako kontakt obywatelski ps. „Mały”.

Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Świątkowskiego „Sprawa Floriana Kniotka":

Piotr Świątkowski
Sprawa Floriana Kniotka
cena:
29,90 zł
Wydawca:
Vesper
Rok wydania:
2019
Okładka:
miękka
Format:
145x205 mm
EAN:
9788377313022
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Piotr Świątkowski
Dziennikarz Regionalnej Rozgłośni Polskiego Radia w Poznaniu - Radia Merkury. Autor audycji z cyklu "Historia jakiej nie znacie" i "Procesy jakich nie znacie". Współpracownik dominikańskiego miesięcznika "W Drodze".

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone