Englert o Warszawie: Stare Miasto jak magnes
Jan Aleksander Englert Urodzony 11.05.1943 w Warszawie. Aktor filmowy i teatralny. Występujący na scenach teatrów warszawskich: Polskiego, Współczesnego, Narodowego, reżyser. Dyrektor Artystyczny Teatru Narodowego. Profesor Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Zadebiutował rolą łącznika „Zefira” w filmie Andrzeja Wajdy Kanał. Odtwórca wielu ról przypominających historię stolicy, jak np. Kolumbowie, Akcja pod Arsenałem, Polskie drogi, Dom czy serialu Czas Honoru. Mieszkaniec Warszawy, ze szczególnym zamiłowaniem do obszaru Starego Miasta, zawsze przyciągającego go jak magnes.
Pokój przepełniony przechodzącymi przez chmury i wpadających okiennicami od strony Ogrodu Saskiego promieniami słońca. Zarys postaci eleganckiego mężczyzny, obraz ten przypomina scenę filmową. Może to wyidealizowana wizja wiążąca się z wewnętrznymi tęsknotami, może rzeczywistość, która mnie spotkała. Przechodzę przez próg, na dźwięk moich kroków odwraca się do mnie mój rozmówca, w geście przywitania wyciągając dłoń. Jego twarz znana jest mi z filmów, które cenię, utożsamia bohaterstwo. Jest aktorem, od którego młode pokolenie pretendujące do życia na scenie, może uczyć się znacznie więcej niż jedynie gry aktorskiej. Jan Englert emanuje niewyuczoną klasą, mądrością i doświadczeniem życiowym. Posiadacz jednego z najpiękniejszych polskich głosów ma w sobie pasję do tworzenia, poznawania ludzi. Jego siła wiąże się ze znajomością przeszłości swojej rodziny, wiąże się nierozerwalnie z Warszawą. Z widokiem jednego z najpiękniejszych stołecznych ogrodów za plecami, aurą najznakomitszego teatru stolicy, i rodowitym mieszkańcem Syreniego Grodu, który jest kinowym symbolem bohaterów niezwyciężonego miasta siadamy naprzeciw siebie. Próbuje spojrzeć na miejsca, ludzi i wspomnienia, które połączyły jego los z Południkiem Warszawskim 21°00’
W jakim okresie Englertowie związali swoje losy z Warszawą?
Związki mojej rodziny z miastem, do których docieram pamięcią, sięgają przełomu 1941/42 roku. Wtedy wszyscy członkowie rodziny znaleźli się w Warszawie. Adam Englert – mój kuzyn, był pułkownikiem Wojska Polskiego. Mój stryjeczny dziad był dyrektorem Archiwów Akt Dawnych. Kiedy rozegrała się akcja pod Arsenałem sprawował swój urząd. Cała moja rodzina uczestniczyła także w powstaniu warszawskim. Stołeczne korzenie rodziny Englertów można tak naprawdę zacząć datować od okresu okupacji.
Dorastał Pan w „sercu” Warszawy na Starym Mieście, jakie wspomnienia łączą się z tym czasem?
Dorastałem na Starym Mieście. Zabawy organizowaliśmy sobie wówczas bardzo różnorodne. Począwszy od „testu na męskość”, gdzie zamykano jednego z nas w baraku, w którym mnożyły się niezliczone ilości kotów. Tego strachu nie zapomniałem do dziś, próbę tę jednak pomyślnie przeszedłem. Kolejne punkty rozrywek powojennej młodzieży to włażenie do piwnic, skakanie z okien pierwszego piętra na kupę gruzów, odnajdywanie w ruinach karabinów, hełmów i innych śladów wojny. Tak wyglądała nasza niezwykła codzienność. Kiedy zaczęła się odbudowa Warszawy, naszym pomysłem na spędzanie czasu stanowiła np. zabawa w berka na rusztowaniach i dachach. Był to zupełnie beztroski okres, zarazem specjalne czasy i okoliczności, z których wówczas nie zdawaliśmy sobie sprawy. Gdyby moje dzieci robiły to, co ja wyprawiałem wówczas, to dostałbym zawału. Starówka była dla nas wielkim placem zabaw. Ogólnie bardzo aktywnie spędzaliśmy czas. Różniło się to znacznie od tego, co nazywane jest spędzaniem czasu obecnie. Nie graliśmy w piłkę, ponieważ piłek nie było. Naszą rozrywką była gra w „zośkę” lub tzw. szmaciankę. Pierwszą prawdziwą piłką grałem chyba w 1954 roku.
Czy Pana ojciec Andrzej Englert angażował się w działania Armii Krajowej?
Nie wiem za dużo na temat losów ojca w czasie okupacji. Wydaje mi się, że historia ta była dosyć skomplikowana, niejednoznaczna. Ojciec w okresie okupacji pracował w recepcji hotelu „Bristol”, ponieważ świetnie znał języki. W czasie pogrzebu ojca na cmentarzu podszedł do mnie nieznany mi człowiek, mówiąc: „Nie wiem, czy Pan wie, że Pana ojciec kupił od Niemców ciężarówkę broni dla Armii Krajowej”. Później dowiedziałem się, że był to dowódca ojca z czasów konspiracji. Nigdy nie próbowałem badać losów mojego taty. Ojciec był z całą pewnością bardzo interesującym człowiekiem o wyjątkowej osobowości.
Kiedyś w jednym z programów ukazały się zdjęcia z pogrzebu SS-Brigadeführera i Generalmajora policji Franza Kutschery, zadawano pytanie, kto je zrobił. Wtedy byłem już znanym aktorem. Oglądając z mamą ten program, zastanawiałem się, kto był autorem zdjęć. Moja mama powiedziała wtedy: „Jak to, kto robił te zdjęcia? Twój ojciec, a ja je wywoływałam”. Chciałem zgłosić się z tą informacją. Mama odradziła mi takie działanie, kwitując: „Zostaw tą sprawę, bo tak naprawdę nie wiadomo, o co im chodzi”. Okazało się, że instynkt jej nie mylił. Po trzech tygodniach opublikowano zdjęcie mojego ojca z zapytaniem: „Czy ktokolwiek zna tego człowieka?”. Cała ta sytuacja miała miejsce już po jego śmierci. Historia ojca pozostała w dużej części tajemnicą.
Tekst jest fragmentem książki Justyny Krajewskiej „Warszawa w rozmowach”:
Urodził się Pan w wyjątkowych czasach, rok przed wybuchem powstania warszawskiego. Czy mama opowiadała Panu o losach rodziny w tym okresie?
Wiem, z opowieści, że miałem siostry bliźniaczki, które zmarły, mając niespełna trzy tygodnie. Nie przeżyły okresu powstania. Dla mojej mamy powstanie było tak ogromną traumą, że w ogóle nie chciała na ten temat rozmawiać, niewiele na ten temat mówiła.
Dorastał Pan w etosie bohaterskiego czynu powstańców warszawskich?
Dorastałem w etosie powstania warszawskiego. Dojrzewałem na Starym Mieście, bawiąc się na gruzach i odnajdując pozostałości po wojnie, jak np. broń, nie mogło być zatem inaczej. Historię naszych rodzin spotykaliśmy każdego dnia dokoła nas. Byłem wychowywany w wielkości powstania warszawskiego, bohaterstwie mieszkańców stolicy. Powstanie dla młodych ludzi stanowiło legendę, ofiarę oddana na ołtarzu ojczyzny. Opowiadaliśmy sobie to, co zostało wcześniej usłyszane. Wielokrotnie miałem w myśli pretensję do Pana Boga, że za późno się urodziłem, ponieważ nie miałem szansy zginąć za ojczyznę i walczyć w imię wspaniałych ideałów.
Ktoś na górze jednak wysłuchał tych modlitw.
Moje modlitwy zostały wysłuchane. W 1956 roku, kiedy kręciliśmy film Kanał, miałem okazje przejść kanałami i spróbować odnaleźć się w sytuacji powstańców warszawskich. Nie było to oczywiście to samo, lecz jedynie namiastka. Fakt, że powstanie przez lata było tylko szeptaną legendą, przyczynił się do jej umocnienia. Prawdopodobnie przy naszej polskiej skłonności, gdyby od 1945 roku mówiono jedynie o wspaniałości Armii Krajowej, powstania i tym podobne, to dzisiaj już nikt by się tym nie zajmował. Ponieważ było to zakazane, pielęgnowaliśmy to ze wzmożoną siłą. Wydarzenia z 1944 roku stały się symbolem czegoś, co miało uratować naród przed schizofrenią komunizmu. Legenda w zderzeniu z pokoleniem, które w tej chwili dojrzewa i obiektywizuję historię, nabiera odmiennego znaczenia. Historia wygląda zupełnie inaczej z punktu widzenia tych, którzy ją przeżywają, i tych, którzy później o niej czytają. Dzisiejsze czasy też będą przez naszych następców oceniane zupełnie inaczej, niż nam się teraz wydaje. Będąc w środku wydarzeń, nie możemy wyciągać syntezy, tak się nie da. Nawet przy najbardziej obiektywnych i ścisłych umysłach.
Miał Pan w swoim życiu epizod gry w juniorach Polonii Warszawa.
Polonia była najbliżej Starego Miasta. Przez dziurę w płocie przekradaliśmy się na stadion, aby oglądać mecze. Dziura nie była za duża, nie każdy mógł z niej korzystać, ale dla dziesięcioletniego chłopca wystarczyła. Organizowano dawniej dzikie turnieje piłki nożnej, brałem w nich udział dwa razy, bez sukcesu. Zapisano mnie do juniorów Polonii i tak zaczęła się moja przygoda z piłką nożną. Nie przyjąłem się w drużynie, mimo że byłem bardzo szybki. Zacząłem interesować się czym innym niż moi koledzy, nie piłem, nie paliłem. Większość drużyny składała się wówczas z chłopców, którzy byli sierotami wojennymi. Ich życie rządziło się innymi prawami.
Poza boiskiem i eksploatacją ruin staromiejskich miał Pan czas naukę?
Dostałem dobrą szkołę życia, ponieważ chodziłem do szkoły podstawowej na ulicy Zakroczymskiej, gdzie byłem najmłodszy w klasie. Różnice wieku w mojej klasie były wyraźne, ja miałem np. dziewięć lat, a ktoś inny w grupie trzynaście. Dostawałem baty za każdą piątkę, to nauczyło mnie szybkiego biegania. Większość moich szkolnych kolegów była z domu dziecka. Miałem więc lepsze warunki do nauki, byłem w ich oczach po prostu maminsynkiem i za to między innymi mnie nie lubili. Wszystko się skończyło, kiedy zacząłem grać w piłkę lepiej od nich, nabrali do mnie szacunku.
Sport był kiedyś ważnym elementem tożsamości młodzieży?
Były to czasy, w których jeśli się nie uprawiało jakiegokolwiek sportu, to nie miało się szans u żadnej dziewczyny. W czasach licealnych organizowaliśmy na ulicy Zakroczymskiej zawody, rzucaliśmy dyskiem, skakaliśmy w dal, graliśmy w piłkę. Kiedy kończyły się lekcje, z tornistrów robiliśmy bramki i graliśmy aż do zmroku. Po powrocie szybkie odrobienie lekcji, byle tylko coś zrobić i sen. Nie było zbyt wielu możliwości spędzania czasu, można było próbować iść do kina, stanąć w długiej kolejce i zobaczyć jakiś rosyjski czy czeski film. Do dziś pamiętam film Strażnica w górach, na którym byłem chyba cztery razy. Był to film o szpiegach amerykańskich, w którym występował także koń o imieniu „Orlik”. Pamiętam scenę, w której dzielny radziecki żołnierz przywiązuje do konia amerykańskiego szpiega i mówi do konia: „Orlik domoj”, po czym koń dostarcza sam szpiega do bazy.
Tekst jest fragmentem książki Justyny Krajewskiej „Warszawa w rozmowach”:
Kino jak i świat dostosowało się do narzuconych norm?
Każdy czas ma swoje prawa. Jeżeli chodzi o Warszawę, to jest to utrata mieszkańców, a w szczególności elity intelektualnej w powstaniu warszawskim. Do miasta przyjechali ludzie z głębokiej prowincji lub ze wsi i stali się mieszkańcami Warszawy. W tej chwili warszawskich rodzin jest niewiele, znaczna większość to ludność napływowa, generacja, która wrosła w Warszawę i zakorzeniła się tu.
Być warszawiakiem znaczy…
Nie mam definicji określenia „warszawiak”. W tej chwili to się wymieszało. Było dawniej coś takiego jak mentalność warszawiaka. „Nie masz cwaniaka nad warszawiaka” nie było bezpodstawnym powiedzeniem, to specyficzna forma sposobu bycia. Z opowiadań o przedwojennej Warszawie moich starszych kolegów, a więc wojennej artystycznej inteligencji, stolica w nadwiślańskim kraju była „Paryżem Północy”. Nie chodziło jedynie o architekturę, lecz też o klimat. Jak każde miasto Warszawa miała swoje obrzeża i biedniejsze dzielnice. Nawet złodzieje w tamtych czasach mieli swój kodeks. Była to pewna, ustalona hierarchia, tak, jak działa to w każdym porządnym organizmie. Hierarchia ta została zdemolowana najpierw przez wojnę, następnie przez wymieszanie wartości i przede wszystkim zniszczenie elit, które nie sprzyjały nowemu reżimowi. Utworzyły się nowe grupy partyjne, koteryjne, przy władzy. Funkcjonowało słynne powiedzenie „Są równi i równiejsi”, ono było zgodne z rzeczywistością. Przy tym wszystkim działała niezmiennie jak przed wojną jedna grupa, a mianowicie artyści. Nowa władza kokietowała artystów. Artyści byli rozpieszczani w tym systemie, stali się uprzywilejowaną grupą. W związku z tym mogli pozwolić sobie na więcej i tak też się działo.
Miasto ilekroć otrzymuje cios, potrafi się odrodzić, co jest czynnikiem wskrzeszenia?
Jest coś takiego w Warszawie, że mimo wielu cmentarzy i zapalanych zniczy to miasto żyje. Jest jak smok, któremu odrąbuje się głowę, ale wyrasta mu druga. Być może gorsza, nie taka efektowna, ale ciągle wyrasta, a smok się odradza. Dlatego można powiedzieć, że Warszawa jest niezniszczalna. Tu pojawia się także odpowiedź na pytanie o słuszność wybuchu powstania. Może był to idiotyzm, ogólnie rzecz biorąc, ale jest jednym z tych elementów, który powoduje, że to miasto ma swoje drugie życie. Transcendencja Warszawy jest niezwykła. Wyjątkowy jest po prostu duch tego miasta. Nie da się tego udowodnić ani zmierzyć, to trzeba czuć. Dla kogoś z zewnątrz może być to śmieszne, ale ktoś, kto jest ze „środka”, wie dokładnie, że największą siłą Warszawy jest coś, czego nie da się zmierzyć. To nie jedynie budowle, ulice, ale coś, co unosi się w powietrzu. Siedzimy tutaj z w pokoju z widokiem na Ogród Saski. W Kolumbach grałem scenę, która w pewnym sensie była legendą mojej rodziny. To tutaj przecież grupa żołnierzy podziemia, udając niemiecki oddział, przeszła przez jedno z najbardziej strzeżonych miejsc stolicy niezauważenie. To wszystko działo się tu, niemal na wyciągnięcie ręki, dwieście metrów od miejsca, w którym jesteśmy. Mamy przykład, że jak się czegoś dotknie, to są to reminiscencje typowo polskiej szarży, pozornie pozbawionej sensu. Mało tego ta grupa śmiałków została ostrzelana przez „swoich” na ulicy Królewskiej, ponieważ nikt nie podejrzewał, że podobne szaleństwo mogło być rzeczywistością. Z takich tromtadracji jesteśmy złożeni. Wolę te tromtadracje niż tą szarą lepką masę, która w tej chwili jest normą, a dodatkowo pomaga temu Internet. Wszyscy stają się jednolitym stadem. Wolałbym, aby miało ono od czasu do czasu jakąś fantazje. Niekoniecznie fantazję dania komuś w mordę, np. w ramach meczu Legia – Polonia, lecz zebrania się i zrobienia czegoś niezwykłego.
Tekst jest fragmentem książki Justyny Krajewskiej „Warszawa w rozmowach”:
Pana część miasta, to jaki obszar Warszawy?
Rynek Starego Miasta jest dla mnie rodzajem jakiegoś magnesu. Ile razy wyprowadziłem się gdzieś dalej, w sekundę rzucało mnie w tę samą stronę. Wyprowadziłem się na ulicę Czerniakowską, za chwile los rzucił mnie do Szkoły Teatralnej na ulicy Miodowej, więc znowu na plac Krasińskich i w te okolice. Później prace zacząłem w Teatrze Polskim, w tej chwili siedzimy w gabinecie znowu w rejonie Starego Miasta. Zawsze tu wracam. Obszar ten nazywam miejscem włazu do kanału. To wszystko jest na mój użytek, nie lubię strasznie akademii, uroczystości, przemówień, spektakli okolicznościowych. Są takie rzeczy, które przeżywa się w milczeniu. Czasem im głośniej się o czymś krzyczy, tym bardziej daną kwestię to umniejsza. Przychodzi mi na myśl wydarzenie, które miało miejsce ponad dwadzieścia lat temu. Zaproponowano mi udział w akademii uświetniającej rocznicę powstania, miała się odbyć na placu Krasińskich. W tym dniu spacerowałem po mieście z moją narzeczoną, opowiadając jej o powstaniu, tak dotarliśmy na Cmentarz Wojskowy. Tam przy grobie batalionu „Zośki” stał człowiek, dokoła niego zebrał się tłum słuchających ludzi. Mężczyzna ten opowiadał o dziewczynach z powstania, które zginęły, a których ciała po wojnie były odnajdywane w różnych miejscach. Czuło się, że musi on opowiedzieć to sam dla siebie, nie dla ludzi. W jego opowieści było coś niezwykle dramatycznego, wszyscy zebrani w milczeniu słuchali każdego słowa. Całe wcześniejsze opowiadanie historii powstania, które wygłosiłem mojej narzeczonej, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Nagle stanęliśmy przed czymś nieprawdopodobnie autentycznym. W tej skromnej relacji człowieka, który przeprowadza apel poległych sam dla siebie, opowiada sam dla siebie, było coś niebywale autentycznego. Sądzę, że tu jest cała tajemnica mojej niechęci. To jest tak, jak w przypadku Kanału, Kolumbów czy Katynia. Często pytają mnie: „Jak się panu grało?”. Ja w żadnym z tych filmów nie grałem, było to spełnienie powinności, po prostu w tym uczestniczyłem, byłem. Nie miałem w ogóle poczucia, że coś gram. Po premierze Katynia pytano mnie „Czy podobał mi się film?”. Ja nie wiem, czy mi się podobał, jakie to ma znaczenie dla mnie, czy to było dobre, czy nie bardzo. Wziąłem udział w czymś, co jest przynajmniej w założeniu szlachetne. Nawet kiedy widzę głupotę w tej szlachetności, to dalej jest szlachetność.
Jak postrzega Pan współczesną Warszawę?
Miasto coraz bardziej mnie denerwuje, bo nie jest już tym, do którego przywykłem. Ludzie bardzo się zmienili, sposób bycia także. Warszawa stała się centrum protestu ogólnonarodowego. Denerwuje mnie, kiedy widzę, co dzieje się z drogami, inżynier komunikacji w Warszawie to człowiek, którego nie zrozumiem. Co chwila pojawia się kolejny pomysł, który zamiast usprawnić ruch miejski, paraliżuje go. W swoim czasie złożyłem w mieście projekt oddania we wrześniu konkretnych miejsc stolicy studentom szkół artystycznych z całej Europy. Niestety nie udało mi się tego wcielić w życie, pozostałością tego projektu jest Festiwal Studentów Szkół Teatralnych. Władze nie widziały w tym interesu. Była to szansa poprowadzenia Warszawy na szerokie wody. Wszyscy ci młodzi ludzie dorastają, ale nie zapominają o doświadczeniach, które im dano. Nie tak dawno spotkałem zwycięzcę pierwszego konkursu z 2002 roku. Jest on gwiazdą teatru w Petersburgu i z sentymentem wspominał Festiwal Warszawski, miasto i historię, które wówczas poznał. Teraz modna stała się gonitwa za tym, co doraźne. Nie umiemy wyzwolić się z tego myślenia „dalej niż do poniedziałku”.
Warszawa zmienia się, pędzi do przodu – czy widzi Pan w tym jakieś plusy?
Powstają nowe miejsca, które mnie przyciągają, np. zagłębia restauracyjne. To jest trochę bajka dla człowieka będącego w moim wieku. Pamiętam czasy, kiedy było sześć restauracji i we wszystkich sześciu nie było wolnego stolika, pomimo że w restauracji brakowało jedzenia. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Nie jestem człowiekiem resentymentu.
Czy wyobraża Pan sobie, że mógłby żyć pod inną szerokością geograficzną?
Nie jest o łatwe pytanie. Wydaje mi się, że nie mógłbym żyć gdzieś indziej. Chodź czasem myślę sobie, że mam już dość i może dobrym rozwiązaniem byłby np. wyjazd na Florydę. Myśli te nie wynikają z mojego stosunku do miasta, ale bardziej ze względu na społeczeństwo, w którym się teraz obracamy. Miasto jest przestrzenią, gorzej z tymi, którzy ją wypełniają. Nie chce też generalizować, ale nie odpowiada mi sposób funkcjonowania społeczeństwa, stosunki międzyludzkie, ilość oszustwa, kłamstw, bezczelności.
Warszawa niestety nie ma centrum. Pałac Kultury okala wielki plac. Wszystkie miasta zbudowane przez Stalina powstawały w ramach jednego pomysłu – miały nie mieć „Down Townu”, miejsca, w którym ludzie mogliby się gromadzić. Skutki tego odczuwamy do dziś. Pałac Kultury i plac Defilad to jest coś, co w normalnym zachodnim mieście nie ma racji bytu. Próby powstawania centrum były, ale ciągle się zmieniają. Z ulicy Mazowieckiej, na plac Trzech Krzyży, plac Zbawiciela – są to wędrujące wulkany. Brak jednego dużego gejzeru. Być może odbudowanie ratusza i uruchomienie okolicy placu Piłsudskiego spowodowałoby powstanie centrum spotkań.
Wyobraża Pan sobie, że za oknem pokoju, w którym się znajdujemy, wyłania się widok Pałacu Saskiego?
Jak najbardziej potrafię sobie wyobrazić stojący za moim oknem Pałac Saski. Były jednak dosyć nieudolne próby zrobienia czegoś z Pałacem Saskim. Skończyło się tak, jak zwykle u nas, coś odkopujemy i nie można tego ruszyć. Wizja odbudowy pałacu to wspaniały pomysł, chciałbym, aby stał się rzeczywistością. Zetknąłem się kilkakrotnie z pseudo ochroną zabytków, nie wiele ma to wspólnego z poczuciem misji i chęcią zrobienia czegoś dla miasta. Odkopanie piwnic Pałacu Saskiego i zakopanie ich powtórnie, z czego nic nie wynikło, to absurd. Można było na tych piwnicach coś zbudować i zostawić przeszklone dwie czy trzy dla oczu ludzkich. Tak robi się na świecie. Podobnie było z parkiem Krasińskich, tam też pojawiło się takie „bredzenia” o prześwitach w drzewach, które czemuś mają służyć. Teraz ponownie odkopano tam jakieś ruiny i nie wiadomo, co z tym fantem zrobić. Cały czas w coś bezsensownie brniemy, to taka polska metoda posuwania się do przodu. Dwa kroki naprzód, jeden do tyłu. Na szczęście trochę się przesuwamy, ale bardzo powoli.
Warszawa to dla mnie…
Moje miasto rodzinne.