Dziewczyny z Gross-Rosen: 1 września były jeszcze wolnymi ludźmi

opublikowano: 2021-09-08, 18:01
wolna licencja
Gdy wybuchła II wojna światowa, nie mogli kupić jedzenia. Właśnie wrócili do domu z wakacji, które spędzili na wsi. Mama dostała jedynie smakołyki – czekoladki, kawior, chałwę, suszone owoce. Po kilku dniach marzyli już tylko o chlebie.
reklama
Gerda Weissmann Klein podczas ceremonii rozdania Oskarów. Ta grossroseńska dziewczyna powiedziała całemu światu, czym jest wolność, zdjęcie ze zbiorów autorki, prawa zastrzeżone

„To nie był jeszcze głód, to była świadomość, że czegoś brakuje” – mówiła Bella Tovey, wcześniej Jakubowska, opowiadając o chwilach, które sprawiły, że została grossroseńską więźniarką. – „To było przecież niecodzienne jedzenie. A jednak mój brat, który miał 6 lat, marzył wtedy o chlebie. Poprosił mamę o dodatkową kromkę, gdy w końcu ten chleb dostała. Odmówiła. Tak zaczęła się wojna w naszym domu”.

Tak mniej więcej wyglądał początek września we wszystkich polskich domach. Także domach Polaków żydowskiego pochodzenia. Strach, strzały, wejście Niemców, brak jedzenia. Gerda Weissman, dziś Klein też pamięta, jak chodziła z matką szukać chleba, a później stały w długich kolejkach, gdy w końcu uruchomiono piekarnie. Dopiero później weszli do kamienic i zaczęli krzyczeć: „Alle Juden, Raus”. Wtedy już los Polaków żydowskiego pochodzenia był inny. Rutka Berlińska, później Eldar razem z rodziną trafiła bardzo szybko do wydzielonego Litzmannstadt Getta. Miała szczęście, bo w jego granicach był dom dziadków i zgromadziła się tutaj cała ich rodzina. Wtedy bardzo liczna. Ojciec Rutki był na froncie i bronił Polski przed okupantem. Udało mu się przeżyć kampanię wrześniową. Rodzina Gerdy Weissmann, dziś Klein miała mniej szczęścia. Im kazali się wyprowadzić do sutereny, gdzie wcześniej mieszkała ich niemiecka służąca. Ona sama zajęła ich mieszkanie, które tak kochali. Bella Tovey, wtedy Jakubowicz zapamiętała, jak kazali wyjść w ich rodzinnym Sosnowcu wszystkim Żydom na podwórko. Zabrali mężczyzn. Tato miał wtedy 39 lat. Wrócił po 2 tygodniach zupełnie siwy…

Pokonać mur

Bella też trafiła do getta, ale w Sosnowcu. „To getto było nieco inne niż na przykład w Łodzi. Aż do 1942 roku było gettem otwartym. Nie byliśmy otoczeni murem” – wspominała.

Inaczej niż Alize Lipszyc wtedy Kokocińska, później Besser. Ona, by wydostać się z getta w Warszawie, gdzie trafiła z rodziną, musiała pokonać mur. Zrobiła to dla matki, bo wiedziała, że ona nie przeżyje w takim miejscu. Tam został jej mąż i już nigdy się nie zobaczyli. One z matką miały aryjski wygląd, Moszek nie. Więc wróciły do rodzinnej wsi Brzeźnicy. Tam łatwiej było o jedzenie. Liczyły, że uda się im przeżyć. Ale głód i tu szybko się pojawił. Zaczęła obszywać miejscowe elegantki, które przyjechały tutaj za swoimi niemieckimi mężami i jak były zadowolone, to się wywdzięczały.

Dobrze w gettach radziły sobie te rodziny, które jeszcze przed wojną miały więcej. Mogły wyprzedawać przemycone kosztowności. „Oficjalnie jedzenia nie było dużo i było racjonowane” – wspomina Bella Jakubowicz po wojnie Tovey – „ale jeśli miałeś jakieś inne możliwości, na przykład ukrytą biżuterię, mogłeś dostać na czarnym rynku właściwie wszystko, co chciałeś”.

reklama

Bardzo miła pani

Ale to też było złudne. Do mieszkania rodziców Belli w Sosnowcu pewnego dnia zapukało dwóch esesmanów i miła pani, Niemka, powiedziała: „Ich habe gernes. Alles.” – „Podoba mi się. Wszystko” – opowiadała Bella. Kilka dni później przyszli jacyś ludzie i zabrali im wszystkie meble. „Była taką miłą… miłą panią” – wspominała Bella Jakubowicz, dziś Tovey – „Przysłała nam później wszystko, co miała. Stary stół krzesła, łóżko. Pewnie nie była zamożną kobieta. Ale stała się bogata, bo była Niemką”.

Ruth Eldar u schyłku życia. Zdjęcie otrzymane dzięki uprzejmości Karoliny Mints, Polki mieszkającej w Izraelu, która przyjaźniła się w Rutką, w zbiorach autorki, prawa zastrzeżone

Podobnie było w całej III Rzeszy. Pochodząca z Berlina Felice Schragenheim wszystkie rzeczy, które miała, pochowała w depozycie u swoich bliższych i dalszych znajomych. Później stopniowo je odbierała i z ich sprzedaży żyła. Nie wszystko udało się jej odzyskać. Futro stało się przedmiotem pożądania jednej z jej znajomych, która przypadkiem przez wiele miesięcy udawała, że nie wie, o co chodzi, gdy dziewczyna chciała je odzyskać.

Ruth Berlińska, dziś Eldar też musiała dorosnąć. Zaczęła pracę w Szkółce Krawieckiej, która była jednym z oddziałów resortu Wӓsche und Kleider Abteilung mieszczących się w Litzmannstadt Getto. Po latach opowiadała przed pracownikiem Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie: „Więc szyłyśmy, nasza grupa szyła sukienkę dziecinną z materiału pepitko czerwono-czarne. Przez dwa lata ten sam model i ta sama sukienka, to znaczy masa sukien wychodziła, bo trzeba było to robić na akord. My mieliśmy obliczony czas, kiedy to musi być wydane. To była sukienka z białym kołnierzykiem. Ja szyłam rękawy, pamiętam. Rękawy nie były duże, było trudno uszyć z tym mankiecikiem, to nie było proste. (..) Pracowałyśmy więcej niż osiem godzin. Na ósmą trzeba było się stawić, na ósmą rano. Więc musieliśmy pracować więcej. (…) Ja robiłam tę sukienkę. Były takie, które szyły staniki, paski, bo były różne tam oddziały, różnych, różnych rzeczy. Ja pamiętam swoje…”

Pnina poszła za nią

W czwartym kwartale 1940 roku Heinrich Himmler tajnym rozporządzeniem powołał nowy Urząd Specjalnego Pełnomocnika do Spraw Zatrudniania Obcych Narodowości na Górnym Śląsku. Został nim 41-letni Albrecht Schmelt. Jeszcze przed wybuchem wojny człowiek ten był prezydentem policji w Breslau. Organizację, która powstała, od jego nazwiska zaczęto nazywać Organizacją Schmelta. Zajęła się ona organizacją niewolniczego systemu pracy Żydów. Zaczęło się od Górnego Śląska. Początkowo zatrudniano ich w miejscach zamieszkania. Pracować mieli wszyscy. Stopniowo zaczęły się tworzyć obozy powstające przy zakładach. Rok później zdecydowano się po raz pierwszy wdrożyć do systemu kobiety i to na masową skalę. Potrzebne były do pracy w przemyśle włókienniczym.

W 1942 roku Niemcy przyszli też do domu Belli. „Byłam na tej liście, którą mieli ze sobą” – opowiadała już jako dorosła kobieta ciągle pełna tamtych strasznych emocji –– „Mieli mnie zabrać do obozu pracy w Niemczech. Ale nie zabrano nas tam od razu. Najpierw umieszczono nas w dawnym gimnazjum żydowskim w Sosnowcu, gdzie powstał Durchgangslager. Obóz przejściowych. Mieli nas tam trzymać do czasu aż nie przyjechaliby właściciele fabryk, którzy wybierali sobie ludzi do pracy. Ja byłam bardzo młoda. Nie miałam jeszcze 16 lat. Moi rodzice musieli być zdruzgotani”.

reklama
Bella Tovey swoje świadectwo złożyła przez USHMM. Opowiedziała o tragedii, która się przytrafiła jej i jej koleżankom po tym, jak trafiły do obozów pracy Schmelta, potem filii KL Gross-Rosen, skąd doszły do Bergen-Belsen, zdjęcie ze zbiorów autorki, prawa zastrzeżone

I wtedy stało się coś, czego dziewczyna się nie spodziewała. Po kilku dniach rano zobaczyła w oknie twarz ojca, który dał jej znak, że próbują ją stamtąd wydostać. Zaraz potem wyczytano jej imię i kazano zabrać swoje rzeczy i wyjść. „Gdy wychodziłam, zauważyłam, że z innej strony wchodzi do obozu moja siostra” – mówiła Bella – „Ona miała wtedy 13 lat!” Po tygodniowym pobycie w obozie Bella była brudna, głodna, skrajnie zmęczona, chciało się jej spać i miała spowolnione reakcje. Dopiero gdy naprzeciw wejścia do Durchgangslagru zobaczyła rodziców, spytała ich o to, co się stało. I wtedy usłyszała straszną prawdę. Jej siostra Pnina weszła do obozu za nią.

Stał się cud

Wszystko miało wyglądać inaczej. Ich ojciec znalazł biedną rodzinę w getcie, biedniejszą od nich i zapłacił jej za to, by ich 18-letnia córka zastąpiła Bellę w miejscu, gdzie miała być wysłana. Tamta rodzina zgodziła się i wzięła pieniądze. W ostatniej chwili się wycofała. Wtedy 13-letnia siostra Belli postanowiła pójść za siostrę. „Nie rozumiesz” – tłumaczyła ojcu. – „Mam 13 lat, nie zatrzymają mnie. Odeślą zaraz z powrotem. Jestem zbyt młoda. Zrozumieją, że to pomyłka”.

Pnina ruszyła transportem na południe, w Sudety. Tutaj pierwsze żeńskie obozy pracy Schmelta powstawały w okolica Trautenau dzisiejszego Trutowa. Już w 1942 roku pracowało tam 3 tysiące Żydówek. Rezolutna dziewczyna od razu poszła do Lagrführera obozu i powiedziała, ile ma lat i że trafiła do lagru przez pomyłkę. „I stał się cud” – mówiła Bella. Po trzech miesiącach ją odesłali. Wtedy już działało Auschwitz. Nieprzydatnych do pracy tam kierowano. Ją też mogli.

Odtąd nie jesteśmy już ludźmi

Fela Szeps miała mniej szczęścia. W swoim dzienniku w lutym 1943 roku pisała: „I nadszedł dzień, kiedy nasze gniazdo zostało rozbite... sobota... Szybko zerwałam się niewyspana jeszcze z nocnej szychty w szopie i razem z siostrą poszłyśmy tylko zarejestrować się do gminy. Tylko zarejestrować. Miałyśmy przecież legitymację w szopie. Matka błagała nas, prosiła, byśmy nie szły. Ale byłyśmy przecież opancerzone w modlitwy! Uspakajałyśmy matkę, że idziemy się dowiedzieć, co inne robią. Zostawiłyśmy nietknięte śniadanie, a przy nim rozwarte książki i bez pożegnania opuściłyśmy dom, do którego już więcej nie wróciłyśmy... Ojciec z nami poszedł. Długo stałyśmy i radziłyśmy. Wreszcie porwał nas owczy pęd. Poszłyśmy za innymi do gminy. I odtąd nie jesteśmy już więcej ludźmi. Stałyśmy się towarem, bydłem roboczym. Zaczęto nas sortować. Ustawiano nas to z tymi, to z innymi. Z daleka stał ojciec... I taki już nam został w pamięci. Nie umiem określić jego wzroku, ani jego białości. Jeszcze takiej bieli nie widziałam... Wreszcie wyprowadzono nas z gminy. Cóż to był za pochód. Tego ludzkość jeszcze nie widziała. Zapłakane, drżące ze strachu młode dziewczęta, dzieci otoczone milicją, policją, jak najgorszego gatunku złoczyńcy. Wśród świstów, batów, krzyków, płaczu, nawoływań ciągnął się kilkusetny pochód. Nie dopuszczono do nas nikogo. A myśmy też nie chciały, by ktoś z naszych nadszedł i oberwał za chęć pożegnania się, choć tak chciałyśmy zobaczyć ich twarze. Szłam ze spuszczoną głową. Nie wiem dlaczego. Czego się wstydziłam?”

reklama
Halinka Elczewska, a właściwie Helena w swoim warszawskim mieszkaniu, zdjęcie ze zbiorów autorki, prawa zastrzeżone

Trzy i pół marki za kobietę

Gerdę Weismann prosto z Bielska, gdzie się urodziła, ciężarówka zabrała do nieznanego, obcego świata. Po kilku godzinach jazdy znalazła się w Sosnowcu razem z przyjaciółką Ilse. „Znalazłyśmy się w tak zwanym dulagu, co stanowiło skrót od Durchgangslager, czyli „obóz przejściowy” – wspominała Gerda – „W tym przypadku służył jako rezerwuar siły roboczej. Miałyśmy zostać wybrane do pracy w jakiejś gałęzi niemieckiego przemysłu wojennego i przeszkolone przez ludzi, którzy zgłoszą SS zapotrzebowanie na naszą pracę. Później dowiedziałyśmy się, że przemysłowcy płacili SS po trzy i pół marki za robotnika, a także niewielki odsetek normalnej pensji w zależności od tego, jak przydatni okazywali się niewolnicy”.

Gerda podsłuchała, że sprzedano ją do Weberei, czyli tkalni: „Zorientowałyśmy się, że grupek jak nasza stawiło się więcej, w sumie było nas jakieś sto dziewcząt. Po mniej więcej półgodzinnym apelu przez bramę wjechała elegancka limuzyna. Z samochodu wyszło dwóch gigantycznych esesmanów i szykownie odziany cywil. „Achtung!”, zagrzmiał jeden z esesmanów, a my natychmiast stanęłyśmy na baczność. Trzej mężczyźni przystanęli niedaleko nas i rozmawiali. (…) Po chwili cywilowi podano laseczkę. Przechadzał się wzdłuż szeregów i wskazywał na dziewczęta, które miały wystąpić i przejść na drugą stronę dziedzińca. Wskazał i na mnie”.

Tego dnia na wielkim targu niewolników XX wieku wybrano 50 dziewcząt. Większość pochodziła z Bielska. Dzień później 2 lipca 1942 roku obudzono je wczesnym świtem i zaprowadzono na stację kolejową. Ruszyły w podróż na południowy-zachód. Gerda trafiła do obozu pracy Bolkenheim. Fela do Grünberg. A Bella do obozu pracy w Graben.

reklama

To są te Żydówki?

Takich obozów dla kobiet pochodzenia żydowskiego powstało kilkadziesiąt. Niektóre nieco później. Alize Lipszyc później Besser trafiła do Neusalz, Felice Schragenheim do Kurzbach, a Ruth Berlińska później Eldar i Halinka Goldblum później Elczewska do Halbstadt. Każda miała swoją pracę do wykonania. Jedne pracowały na wielkich maszynach włókienniczych, inne przy hodowli lnu czy produkcji zapalników do bomb. Cała produkcja została przestawiona na potrzeby wojny. Felice kopała rowy przeciwlotnicze na obrzeżach Breslau.

„Gdy nas przywieźli do Gräben” – opowiadała Bella. – „to musiałyśmy przejść całe miasteczko. I pamiętam, jak Niemcy stali i się patrzyli zaskoczeni. My byłyśmy młode, wiele było bardzo ładnych, miałyśmy jeszcze swoje ubrania. I Niemcy stali i pytali: «To są te Żydówki? One przecież wyglądają tak normalnie»”.

Poznaj prawdziwe historie kobiet, które przeszły przez piekło na ziemi. Kup książkę Dziewczyny z Gross-Rosen. Zapomniane historie z obozowego piekła.

Agnieszka Dobkiewicz
„Dziewczyny z Gross-Rosen. Zapomniane historie z obozowego piekła”
cena:
44,99 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Znak Horyzont
Rok wydania:
2021 r.
Okładka:
twarda
Liczba stron:
400
Premiera:
01.09.2021
ISBN:
978-83-240-7966-7
EAN:
9788324079667
Jeden z pierwszych przystanków na trasie Marszu Śmierci grossorseńskich więźniarek. W jaromierskim lesie doszło do jednego z pierwszych morderstw 41 kobiet. Na zdjęciu Marek Grzelka i wójt gmin Kargowa Jerzy Fabiś, którzy dbają o pamięć ofiar tragedii, która się w tej okolicy wydarzyła, zdjęcie ze zbiorów autorki, prawa zastrzeżone

Bella trafiła do fabryki lnu. Tak naprawdę życie w poszczególnych obozach pracy niewiele się od siebie różniło. Dziewczyny pracowały po 12 godzin na zmiany. Zastępowały niejednokrotnie mężczyzn, których wysłano już wtedy na front. Tygodniowo dostawały po pół kilo chleba i talerz zupy dziennie. Z czasem racje były coraz mniejsze. Praca była ciężka. Dużo zależało od nadzorczyń i strażników. Bella zapamiętała historię o pięknej kapo Salce Abramik. Dziewczyna miała 23 lata i była zjawisko urodziwa i dobra. Swoje koleżanki traktowała jak najlepiej. Salka miała jeszcze jedną zaletę – pięknie śpiewała, a śpiewu uczyła się w Mediolanie. Więc często umilała im swoim cudnym głosem czas. Pewnego dnia dziewczęta się zapomniały i Salka zaczęła śpiewać zbyt głośno. Usłyszał to esesman, mniej więcej w jej wieku. Dziewczyna go oczarowała, stał znieruchomiały. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, co się stało, ruszył na Salkę i zaczął ja bić. Krzyczał „ty nie masz prawa tak śpiewać. Nie masz prawa tak wyglądać. Ty plugawa Żydówko”.

Święto miłości i flirtu

W 1944 roku obozy Schmelta zostały z dnia na dzień przemianowane na filie KL Gross-Rosen. Dla więźniarek niewiele się zmieniło. „W końcu Pachowa podeszła do SS-manów i zameldowała im, że przekazuje 897 Żydówek” – wspominała Alize Lipszyc później Besser – „Pomyślałam, że zachowywała się tak, jakby sprzedała sztuki bydła. Pachowa dumna z siebie dodała jeszcze, że stoi tu 14 baraków, jest tyle i tyle żywności, a tyle i tyle chorych. Personel też został przekazany nowym „właścicielom”. Gdy żołnierze w czarnych mundurach odeszli, powiedziała wprost, że teraz nazywają się Schutzhӓftlinge i są własnością właśnie SS. Dodała też, że centralą lagru jest teraz Gross-Rosen. Ale Alize niewiele to mówiło.

reklama

Potem na trzy dni zapanował spokój. Wszyscy czekali, co się wydarzy, w obozie nie było żadnej straży. Gdy jeńcy francuscy dowiedzieli się, że nikt nie pilnuje dziewcząt, pojawili się na terenie lagru. Spragnione miłości dziewczęta chętnie pocieszały się w ich ramionach. Alize nazwała ten czas świętem miłości i flirtu.

6 lipca o godzinie 6.00 rano skończyła się pozorna wolność. Krwawa Rywka wygoniła wszystkie dziewczęta na apel. Stały godzinami, nie wiedząc, na co czekają. Wokół krążyły kobiety w mundurach SS i gdy któraś próbowała usiąść, interweniowały. Wśród nich Alize wypatrzyła te, które przyjęły ich w Gründberg. Zniknęły na pewien czas, a teraz zostały Aufseherinkami.

W południe w obozie pojawiły się taksówki. Wysiadło z nich kilku postawnych mężczyzn, a jeden miał na ramieniu białą opaskę. W biurze, na dużej sali ustawiono stoły i krzesła. Przed nimi narysowano kredą koło. Młodzi Niemcy usiedli za stołami, a dziewczętom kazano się rozebrać. Podniósł się tumult. „Rozebrać? Przed mężczyznami?” Protestowały zwłaszcza młode kobiety. Patrzyły bezradne i lekko oszołomione na to, co się dzieje. Alize nagą wepchnięto do sali. Strażniczka pchnęła ją na środek i kazała stanąć w narysowanym kole. „Boże, czy nie jesteśmy już ludźmi, że sprzedają nas i kupują jak było” – myślała. Kazano się jej kręcić dookoła i wiedziała, że musi zrobić to sprawnie i zwinnie. Podskórnie czuła, że od tego zależy jej dalszy los. „Podnieś ręce do góry” – mówią do niej mężczyźni – „Klęknij na kolanach… Wypręż piersi…”

Felice Schragenheim w 1941 roku. Trzy lata przed tym, jak została więźniarką KL Gross-Rosen w filii FAL Kurzbach, zdjęcie ze zbiorów autorki, prawa zastrzeżone

Grzały się od świń

Każdy dzień, który zbliżał świat do końca II wojny światowej, dla wielu grossroseńskich dziewcząt oznaczał, że nieświadome zbliżają się do najtragiczniejszego momentu ich pobytu w niewoli. Wiele z nich zostało skazanych na udział w marszach śmierci. „W styczniu obóz zlikwidowano i kobiety ruszyły do głównej siedziby KL Gross-Rosen” – opowiadała Lora Grunberger, później Cahn, więziona w tym samym obozie, co Felice Schragenheim. – „Po prostu pewnego dnia wróciłyśmy z pracy i już nam nie pozwolono wejść do stodoły”. Lora pamięta, że w obozie zostały chore i słabe kobiety. Nie wie, co się z nimi stało, bo strażnicy ruszyli w drogę razem z nimi. Marsz śmierci był dla niej traumatycznym przeżyciem. Z radością wspomina dzień, gdy nocowały w chlewie. To było jak święto. Mogły się ogrzać od świń, które tam trzymano. Z obozu jej zdaniem wyszło 250-400 kobiet. Do celu podróży dotarła połowa. Po drodze do maszerujących dołączały jeszcze inne grupy kobiet, nie wie, z jakich obozów. „Myślę, że z naszej pierwotnej grupy doszło na miejsce nie więcej niż 20-30 osób” – mówi Lora – „Ten marsz był straszny. Nie dali nam nic do jedzenia. Dostawałyśmy tylko wodę, bo mówili, że jedzenie jest potrzebne dla żołnierzy. Ale wiedziałyśmy już wtedy, że to jest koniec wojny. Czuć było zbliżającą się porażkę Niemców. Myślałam, że nagle dowiemy się po prostu: «To jest koniec»”.

reklama

Zabijali dziewczęta wszędzie

Podobne tragedie zdarzyła się też w innych filiach KL Gross-Rosen. 20 stycznia z filii obozu położonych na terenie dzisiejszego Województwa Lubuskiego ruszył Marsz Śmierci, prawdopodobnie najdłuższy z tych, które znaczyły wtedy tę część Europy. Zaczął się w obozie Schlesiersee, w dzisiejszej Sławie. Tysiąc żydowskich kobiet zostało ewakuowanych z terenów, które należały wtedy do III Rzeszy. Ruszyły w drogę, podczas której patrzyły w oczy śmierci, a piekło miało dla nich kierunek południowo-zachodni. Nie dostały ciepłych ubrań, dobrych butów, były głodne i wycieńczone. Po drodze przechodziły przez inne filie Gross-Rosen i inne obozy, a do tego strasznego marszu, który posuwał się na tle ośnieżonych lasów i pól kilometr po kilometrze, dołączano kolejne więźniarki: „Szłyśmy od wioski do wioski, od miasta do miasta, każdego dnia 25 kilometrów. Tysiące żydowskich kobiet” – mówiła jedna z nich Lea Holits – „Pytałyśmy «dokąd nas zabieracie?» Powiedzieli, że nie ma celu... „Musieliśmy przetrwać niewyobrażalne warunki” – mówiła inna, Valeria Juhasz. „Silny wiatr i zimowy śnieg. I każdego dnia ta grupa była mniejsza i mniejsza” – mówiła kolejna, Helen Finder. „Po drodze dochodziło do morderstw. Oni zabijali dziewczęta w każdym miejscu” – mówiła Hanah Kotlicki. „To było po prostu pole śmierci, po prostu pole śmierci. Ponad 100 dni i ponad 550 mil” – mówiła Herta Zauberman. „W większości przypadków przeżywały te, które były bardziej zdeterminowane” – mówiła Valeria Juhasz. „Chleb zjadłyśmy od razu, a gdy się skończył, został nam śnieg. Schylałyśmy się i jadłyśmy śnieg” – mówiła Herta Goldman. „Nie wszystkie z nas miały buty, niektóre miały drewniane chodaki. To było trudne” – mówiła Lea Holits. „To było trudne, wiesz, nie miałyśmy siły postawić jednej stopy przed drugą” – mówiła Herta Goldman.

5 maja ten straszny pochód po pokonaniu ponad 800 kilometrów doszedł do miejscowości Volary, wtedy niemieckie Wallern w Czechosłowacji, niedaleko granicy z Niemcami i Austrią. Tutaj zakończyło się 106 dni tragicznego brnięcia zniewolonych kobiet przez śnieg. 106 dni przeplatanych głodem, chorobami, upokorzeniami i morderstwami. 106 dni, które już na zawsze naznaczyły te więźniarki. Z około 1300 kobiet, które wyszły w trasę do miejscowości Volary, przeżyło około 350.

reklama

Do końca życia sobie nie wybaczyłam

W marsz śmierci ruszyła też Alize Lipszyc, później Besser. Po tygodniu załadowali je do wagonów po 70 kobiet. Sporadycznie dostawały wodę. Niektóre piły własny mocz, a potem wymiotowały. Zaczynały umierać. Trupów nikt nie zabierał. Wozili je tam i z powrotem. Co chwilę słychać było spadające bomby. 24 marca docierają do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. Ale to nie jest koniec mordęgi. „Pracowały jak u faraona, chodziły żebrać, szukały na śmietniku, spały w klozecie, wożono je jak bydło na rzeź, ale takiego piekła, jak Bergen-Belsen nie było póki świat stoi” – zapisywała w swoim dzienniku pod tą datą Alize. Przeklęty ten i jego pokolenie na wieki wieków, kto stworzył Bergen-Belsen. To już ostatnia ich przystań, tu kończy się świat i nikt stąd nie wyjdzie żywy

Fela Szeps albo przed wybuchem II wojny, albo tuż po jej wybuchu jeszcze jako wolny człowiek, zdjęcie ze zbiorów autorki, prawa zastrzeżone

Do Bergen-Bersen trafia też Bella. „Miałam przyjaciółkę” – wspominała – „Byłyśmy w tym samym obozie w Gräben, a potem w Bergen-Belsen. A miała na imię Hela – Helena, Helena. I była taka delikatna. Była bardzo słodką, uroczą osobą. Była moją obozową siostrą. I ona oczywiście była ze mną przez cały ten czas i była w tym baraku, w tym obozie zagłady. Kiedy udało mi się wydostać na pryczę, którą dzieliłem z inną dziewczyną, ona została w baraku bez pryczy. I pewnego wieczoru przyszła do mnie. Miała gorączkę. Widziałam, że była chora. Ja ledwo pozbyłam się tyfusu. A ona powiedziała do mnie: «Bella, pozwolisz mi spać na twojej pryczy?» Dziewczyna, z którą dzieliłam pryczę, pracowała widocznie na nocną zmianę, bo jej nie było. «Pozwoliłabyś mi dziś spać na twojej pryczy? Jestem taka chora i zmęczona» – powiedziała. Spojrzałam na nią i przestraszyłam się. Ona była chora. Wiedziałam, że jeśli będzie spała ze mną na tej pryczy, znowu zachoruję. Po prostu się bałam. I powiedziałam: «Przepraszam. Jesteś chora, a ja nie. A jutro muszę iść do pracy i się boję». Spojrzała na mnie i była bardzo delikatna i powiedziała: «W porządku, Bello. Rozumiem». I wyszła. I umarła tamtej nocy. Myślę, że może wiedziała, że umiera. Myślę, że chciała umrzeć z odrobiną godności. I nie pozwoliłem jej. Ja.... To zabawne, nigdy sobie nie wybaczyłam. Myślę, że mi wybaczyła. Ale ja nie wybaczyłam sobie”.

Bella Tovey, podobnie jak jej siostra Pnina, wojnę przeżyły. Tylko one z całej rodziny. Podobnie, jak Ruth, która została światowej sławy projektantką, Gerda, która stała się bohaterką oscarowego filmu, Alize, która wybrała życie w Palestynie i zniknęła z kart historii czy Halinka, która jako jedyna świadomie pozostała w Polsce.

Gross-Rosen nie przeżyły Fela, polska Żydówka i Felice, niemiecka Żydówka. Grób tej pierwszej leży w Czechach, ale jest źle opisany. Druga z grossroseńskich dziewcząt ma grób tylko symboliczny. Przez grossroseńskie filie przeszło podczas II wojny światowej 26 tysięcy młodych kobiet.

Poznaj prawdziwe historie kobiet, które przeszły przez piekło na ziemi. Kup książkę Dziewczyny z Gross-Rosen. Zapomniane historie z obozowego piekła.

Agnieszka Dobkiewicz
„Dziewczyny z Gross-Rosen. Zapomniane historie z obozowego piekła”
cena:
44,99 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Znak Horyzont
Rok wydania:
2021 r.
Okładka:
twarda
Liczba stron:
400
Premiera:
01.09.2021
ISBN:
978-83-240-7966-7
EAN:
9788324079667

Bibliografia:

Treści zawarte w materiale pochodzą z książki „Dziewczyny z Gross-Rosen” Agnieszki Dobkiewicz, która ma premierę 1 września w Wydawnictwie Znak Horyzont. Autorka wykorzystała tu także materiały edukacyjne przygotowane przez Yad Vashem, które zamieszczono na specjalnej wystawie. Jest ona oparta na najbardziej aktualnych badaniach dotyczących marszów śmierci, zeznaniach ocalałych i weteranów armii amerykańskiej oraz dokumentacji z procesu dowódcy marszu śmierci Aloisa Dörra. Zeznania kobiet pochodzą także z United States Holocaust Memorial Muzeum i Muzeum byłego obozu KL Gross-Rosen.

O autorce:

Agnieszka Dobkiewicz. Dziennikarka związana z Dolnym Śląskiem. Promuje historię regionu, a szczególnie tematykę byłego obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, którego historia jest ciągle niezbadana do końca, a ludzkie tragedie, do których tam doszło, niedopowiedziane. Z pasji do historii powstała Fundacja Idea, którą kieruje i która zajmuje się właśnie promocją dolnośląskich dziejów. Fundacja tworzy m. in. Świdnicki Portal Historyczny. W 2020 roku w wydawnictwie Znak Horyzont napisała również swoją pierwszą książkę pt. „Mała Norymberga. Historie katów z Gross-Rosen”, która zyskała status bestsellera, miała od tego czasu już dwa wydania i jest tłumaczona na język czeski.

Zarówno „Mała Norymberga. Historie Katów z Gross-Rosen” jak również jej najnowsza książka – „Dziewczyny z Gross-Rosen. Zapomniane historie obozowego piekła” to zbiory reportaży, które oparte są na zachowanych archiwaliach oraz relacjach ofiar i ich rodzin. W „Małej Norymberdze” Agnieszka Dobkiewicz opisała historie kilku katów przez pryzmat tragedii, jakie zgotowali oni swoim ofiarom. Bezmyślna, tępa siła i wszechobecna nienawiść człowieka do człowieka.

Z kolej w „Dziewczynach z Gross-Rosen. Zapomniane historie obozowego piekła” po raz kolejny mierzy się z tragedią ofiar, ale tym razem ukazując losy młodych kobiet, a właściwie dziewczyn, które dostały się w tryby niemieckiego mechanizmu wyniszczania ludności z podbitych terenów. Pokazuje hart ducha i wolę przeżycia, dzięki któremu udało im się ocaleć z marszy śmierci, kiedy były gnane boso w kilkunastostopniowych mrozach w bezsensownych ewakuacjach. Ale pokazuje też dziewczyny, którym nie wystarczyło sił, które nie zdołały wypełnić danej sobie obietnicy i marzenia, że przeżyją i że zjedzą słodkie truskawki…

„Dziewczyny z Gross-Rosen…” pięknie zrecenzował Michał Wójcik, dziennikarz i historyk: „Z zaledwie sześciu nici Agnieszka Dobkiewicz utkała kobierzec, przy którym bledną arrasy wawelskie. To historie kobiet, które trafiły na samo dno człowieczeństwa i albo tam zostały, albo jak Ruth czy Halina żarliwie żyły dalej mimo straszliwego piętna. Wstrząsające”.

Redakcja: Mateusz Balcerkiewicz

reklama
Komentarze
o autorze
Agnieszka Dobkiewicz
Dziennikarka związana z Dolnym Śląskiem. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, gdzie m.in. promuje historię regionu. To właśnie tutaj zajęła się tematyką byłego obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, którego historia jest ciągle jeszcze niezbadana, a ludzkie tragedie, do których tam doszło, niepowiedziane. Z pasji do historii powstała Fundacja Idea, którą kieruje i która zajmuje się właśnie promocją dolnośląskich dziejów. Fundacja tworzy m.in. Świdnicki Portal Historyczny.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone