Dorota Karaś, Marek Sterlingow – „Walentynowicz. Anna szuka raju” – recenzja i ocena
Dorota Karaś, Marek Sterlingow – „Walentynowicz. Anna szuka raju” – recenzja i ocena
Dotychczasowe publikacje na jej temat były jednak albo jednostronne, tzn. oparte na wypowiedziach samej Walentynowicz i nie konfrontowane z innymi źródłami, albo pisane w sposób mało obiektywny, by nie powiedzieć – pod z góry założoną tezę, albo przyczynkowe, tzn. skupiające się wyłącznie na wybranych fragmentach jej życiorysu.
Autorzy książki „Walentynowicz. Anna szuka raju” to dwoje trójmiejskich dziennikarzy związanych z „Gazetą Wyborczą”. Dorota Karaś wydała niedawno biografię Zbigniewa Cybulskiego, a Marek Sterlingow to m.in. współautor popularnonaukowej publikacji dotyczącej powstania „Solidarności”. Ich najnowsza książka łączy w sobie dziennikarskie zacięcie z gruntowną znajomością tematu i dobrym warsztatem pisarskim.
Książka ma charakter popularnonaukowy, a przypisy w tekście ograniczają się do niezbędnego minimum, tzn. do cytatów z dokumentów i niektórych szczególnie ważnych informacji zapożyczonych z literatury przedmiotu. W niczym nie deprecjonuje to jednak recenzowanej publikacji, którą uważam za przykład popularyzacji historii na wysokim poziomie. Praca opiera się na bogatym materiale źródłowym, obejmującym zarówno obfitą literaturę przedmiotu, dokumentację archiwalną zgromadzoną w sześciu archiwach, jak i wywiady przeprowadzone przez autorów z blisko pięćdziesięcioma rozmówcami.
Dorota Karaś i Marek Sterlingow już na pierwszych stronach książki opisują swój niedawny wyjazd na Ukrainę i spotkanie z żyjącymi tam krewnymi Anny Walentynowicz. Wątek ten jest kluczowy dla zrozumienia skomplikowanych losów bohaterki recenzowanej publikacji, toteż warto poświęcić mu nieco więcej uwagi. Okazuje się, że przytaczana we wszystkich wcześniejszych biografiach oficjalna wersja jej życiorysu została po prostu sfałszowana. Sama Walentynowicz twierdziła, że przyszła na świat w Równem na Wołyniu w polskiej katolickiej rodzinie. Jej ojciec Jan miał zginąć we wrześniu 1939 r., matka Aleksandra umrzeć wkrótce potem, starszy brat Andrzej, jako polski patriota, miał zaś zostać zesłany przez Sowietów na Syberię.
W rzeczywistości Anna Lubczyk (bo tak brzmiało jej panieńskie nazwisko) urodziła się w 1929 r. we wsi Sienne (obecnie Sadowe), która leży około trzydziestu kilometrów od Równego. Jej rodzicami byli Nazar i Pryśka Lubczykowie. Oboje byli Ukraińcami wyznania protestanckiego (tzw. sztundystami), a sama Anna – jak ustalili autorzy książki na podstawie ksiąg parafialnych kościoła Najświętszego Serca Jezusowego w Gdańsku-Wrzeszczu – przyjęła chrzest dopiero wiosną 1964 r., czyli tuż przed ślubem z Kazimierzem Walentynowiczem. Anna faktycznie miała starszego (przyrodniego) brata, lecz nosił on imię Iwan, a nie Andrzej. Miała też dalsze rodzeństwo: Olhę, Petra, Katerynę, Nadię (zmarła w dzieciństwie) i Wasyla. W 1952 r. na świat przyszła jej najmłodsza, tym razem przyrodnia, siostra Anna, z którą jednak poznała się dopiero w latach dziewięćdziesiątych.
Dociekliwi autorzy dotarli do dokumentów Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, z których wynika, że starszy przyrodni brat Anny Iwan Suszczuk rzeczywiście został wywieziony na Syberię. Powodem wywózki nie był jednak jego polski patriotyzm lecz przynależność do... Ukraińskiej Powstańczej Armii. Wstąpił do niej ochotniczo latem 1943 r. O tym, że w tej zbrodniczej (odpowiedzialnej za śmierć od 100 tys. do 185 tys. Polaków z Wołynia i Małopolski Wschodniej) organizacji nie znalazł się przypadkowo, najlepiej świadczy fakt, że zajmował się w niej szkoleniem wojskowym dwudziestoosobowego oddziału złożonego z mieszkających w okolicy młodych mężczyzn. Aresztowany w 1944 r. przez żołnierzy Armii Czerwonej, szczegółowo opisał swoją działalność podczas przesłuchania. Za odmowę wstąpienia do sowieckiego wojska został skazany na 15 lat łagru.
Wbrew opowieściom Anny Walentynowicz jej rodzice nie zginęli we wrześniu 1939 r. Matka zmarła dwa lata wcześniej, a ojciec niebawem ożenił się ponownie, przeżył II wojnę światową, a nawet dożył do 1995 r. Trudna sytuacja finansowa zmusiła go w 1941 r. do oddania dwunastoletniej Anny na służbę do polskich sąsiadów, zamożnej rodziny Teleśnickich. W 1943 r. Teleśniccy zabrali cały swój ruchomy dobytek i wyjechali do Polski, w porę uciekając przed mordującymi Polaków banderowcami. Zabrali ze sobą Annę, która od tego momentu na ponad pół wieku straciła jakikolwiek kontakt z mieszkającą na Wołyniu rodziną. Bardzo prawdopodobne, że faktycznie uwierzyła w to, iż wszyscy jej bliscy zginęli w wojennej pożodze.
Dopiero w latach dziewięćdziesiątych poszukiwania zaginionej siostry rozpoczęła najmłodsza z rodzeństwa Lubczyków, Anna Kurbanowa. To ona nadała w lokalnym radiu apel informujący o tym, że poszukuje zaginionej w 1943 r. siostry, która wyjechała do Polski. Audycję usłyszał miejscowy historyk Jefrem Hasaj, który skojarzył fakt, że znana polska opozycjonistka Anna Walentynowicz pochodzi z Wołynia, a jej panieńskie nazwisko to Lubczyk. Napisał więc do niej list i w ten sposób nawiązał kontakt.
Pod koniec 1996 r. Anna Walentynowicz przyjechała w rodzinne strony i spotkała się z krewnymi. Po powrocie do Polski opowiedziała o wszystkim Henryce Krzywonos, wyraźnie wstydząc się przynależności starszego brata do UPA. Poprosiła ją jednak o dyskrecję. Od tej pory spotykała się z ukraińskimi krewnymi niemal co roku. Nigdy nie opowiedziała jednak prawdziwej historii swojej rodziny synowi Januszowi, ani też piszącym na jej temat dziennikarzom i historykom.
Życie Anny Walentynowicz nie było łatwe: dojmująca bieda i wieloletnia rozłąka z rodziną, ciężka służba u Teleśnickich, wyniszczająca praca w stoczni, zatargi z kierownictwem zakładu, bolesny zawód miłosny, samotne macierzyństwo, wreszcie przedwczesna śmierć ukochanego mężczyzny i wieloletnia inwigilacja przez komunistyczną bezpiekę. Z drugiej strony autorzy książki nie przemilczają faktu, że Walentynowicz przez lata z zapałem budowała Polskę Ludową i wierzyła kolejnym komunistycznym przywódcom: najpierw Bolesławowi Bierutowi, potem Władysławowi Gomułce, a następnie Edwardowi Gierkowi, którego zresztą radośnie witała w Gdańsku w styczniu 1971 r. Była też aktywistką reżimowego Związku Młodzieży Polskiej i Ligi Kobiet oraz wykorzystywaną propagandowo przodownicą pracy. W pewnym momencie o mały włos nie zatrudniła się zaś jako sprzątaczka w... Urzędzie Bezpieczeństwa.
Trzeba też przyznać, że władzy komunistycznej zawdzięczała niemało. Jako osoba słabo wykształcona (zaledwie cztery klasy szkoły powszechnej) dostała odpowiedzialną pracę w jednym z czołowych zakładów przemysłowych kraju. Po napisaniu dramatycznego listu do Bieruta otrzymała najpierw skromny pokoik, a potem własne nowe mieszkanie. Nic dziwnego, że władze stoczni kreowały ją na modelową robotnicę z awansu społecznego, a jej uśmiechniętą twarz wykorzystywano na propagandowych zdjęciach i plakatach.
Pomimo skrupulatnego podejścia do tematu autorom książki nie udało się uniknąć pomyłek:
– na s. 18 Generalne Gubernatorstwo kolokwialnie nazywają Generalną Gubernią;
– na s. 111 zaniżają liczbę ofiar Poznańskiego Czerwca 1956 r. (nie 58, a co najmniej 73 osoby zostały wówczas zabite);
– w opisie fotografii ze s. 171 błędnie datują spotkanie Gierka z gdańskimi robotnikami na 24 stycznia 1971 r. (w rzeczywistości miało ono miejsce dzień później);
– na s. 143 wspominają o „miejskiej komisji kontroli partii” (w rzeczywistości była to Miejska Komisja Kontroli Partyjnej);
– na s. 160 piszą o „kilku” pochodach z drzwiami i zabitym chłopakiem na ulicach Gdyni 17 grudnia 1970 r. O ile mi wiadomo, odbył się tylko jeden taki pochód. Oczywiście ulicami Gdyni przeszło tego dnia kilka innych pochodów, ale już bez drzwi i ciała zabitego chłopca;
– na s. 191 piszą, że premier Piotr Jaroszewicz ogłosił podwyżkę cen żywności w niedzielę 24 czerwca 1976 r. (w rzeczywistości ogłosił ją w czwartek);
– na s. 210 określają Edwina Myszka mianem „założyciela” WZZ Wybrzeża. Był on, co prawda, członkiem Komitetu Założycielskiego, ale trudno nazwać go „założycielem” tej opozycyjnej organizacji;
– I sekretarzem KW PZPR w Katowicach był Andrzej Żabiński, a nie Żabczyński (s. 300);
– „Solidarność” nie mogła liczyć w końcu 1980 r. 9 mln członków, gdyż w listopadzie 1980 r. miała ich „zaledwie” 4,4 mln, a w marcu 1981 r. – 8 mln (s. 301);
– nocą z 12/13 grudnia 1981 r. większość członków Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” nocowała w gdańskim „Monopolu” i sopockim „Grand Hotelu”, pozostali nocowali we własnych mieszkaniach lub rozjechali się do regionów tuż po zakończeniu obrad. Nie nocowali natomiast w gdańskim „Heveliusie” (s. 336).
Nie bardzo też rozumiem, dlaczego autorzy często przeplatają swoją narrację drobiazgowymi opisami zamieszczonych w publikacji fotografii. Czyżby chodziło o próbę pobudzenia wyobraźni czytelników? Zabieg ten wydaje się zbędny i nie wnosi nic do treści książki.
Biorąc pod uwagę, że recenzowana publikacja liczy ponad 500 stron, wypada stwierdzić, że wymienione wyżej (skądinąd drobne) potknięcia nie są zbyt liczne. W niczym też nie zmieniają mojej jednoznacznie pozytywnej oceny książki, którą uważam za rzetelnie przygotowaną i – co równie ważne – dobrze napisaną.
Zasługą autorów jest przywrócenie właściwych proporcji oficjalnemu portretowi Anny Walentynowicz. Choć Dorota Karaś i Marek Sterlingow obalają szereg mitów narosłych wokół postaci słynnej suwnicowej, to nie oceniają jej, a jedynie starają się ją zrozumieć. Nie czynią z niej też postaci spiżowej. Po lekturze recenzowanej publikacji mogę stwierdzić, że stanowi ona najlepszą znaną mi książkę o Annie Walentynowicz i będzie z pewnością interesującą lekturą dla wszystkich tych czytelników, którzy od dobrej biografii oczekują czegoś więcej niż przesłodzonej, okolicznościowej laurki.