Dlaczego rodacy Asteriksa współpracowali z Rzymianami?
Ten tekst jest fragmentem książki Piotra M. Majewskiego „Brzydkie słowo na „k”. Rzecz o kolaboracji”.
Jest rok 50 przed naszą erą. Cała Galia została podbita przez Rzymian… Cała? Nie! Jest taka osada, gdzie nieugięci Galowie wciąż stawiają opór najeźdźcy. A legioniści rzymscy stacjonujący w warownych obozach Rabarbarum, Akwarium, Relanium i Delirium nie mają łatwego życia.
Od ponad sześćdziesięciu lat każdy czytelnik komiksów o przygodach Asteriksa wie, że Cezar nie zdołał ujarzmić dzielnych Galów. Dopóki broni się choćby jedna wioska, nie ma mowy o kapitulacji, a co dopiero mówić o współpracy z Rzymianami! W niektórych zeszytach pojawiają się wprawdzie postaci Galów wysługujących się okupantom, ale są to bez wyjątku odpychające indywidua. Porządni Galowie nie kolaborują, podobnie jak prawdziwi Polacy. Komiks autorstwa René Goscinnego i Alberta Uderzo ma z pewnością znacznie większy wpływ na to, co przeciętny Francuz myśli dziś o podboju Galii, niż Komentarze Juliusza Cezara plus wszystkie muzea poświęcone cywilizacji gallo-rzymskiej razem wzięte. W 1999 roku Przygody Gala Asteriksa uplasowały się na dwudziestym trzecim miejscu w rankingu stu najważniejszych książek XX wieku zorganizowanym przez dziennik „Le Monde”.
Niestety albo stety, historyczna rzeczywistość miała niewiele wspólnego z obrazem Galii odmalowanym w komiksie. Goscinny i Uderzo nie odnieśliby zapewne tak oszałamiającego sukcesu, gdyby pokazali prozaiczną prawdę. Wyobraźmy sobie, jak współcześni Francuzi przyjęliby scenę, w której Asparanoiks, dumny wódz wioski Asteriksa, zwołuje starszyznę plemienia, aby jej oznajmić, że właśnie powrócił ze spotkania z Cezarem. „W imię honoru Galów zdecydowałem się wejść na drogę współpracy z Rzymianami i współtworzyć z nimi nowy porządek świata!” – gardłuje, stojąc na tarczy niesionej przez dwóch wojowników. „Udałem się do kwatery wielkiego Cezara z własnej woli i zostałem przez niego potraktowany z największą uprzejmością. Oferta zwycięzcy była wspaniałomyślna, więc nasze plemię będzie odtąd lojalnie uznawało rzymską zwierzchność. Nasza współpraca musi być szczera. Jedyne czego musimy się obawiać, to żeby niebo nie spadło nam na głowę!”
Cokolwiek Galowie myśleli o rzymskim podboju, późniejsze wydarzenia dowodzą, że skwapliwie przyjęli ofertę Cezara. Ich opór wygasł w każdym razie równie bezpowrotnie jak prehistoryczne wulkany w kraju Arwernów, malowniczej ojczyźnie Wercyngentoryksa. W ciągu kilkudziesięciu lat od najazdu Rzymian pogodzili się z pax romana, a na dodatek ochoczo włączyli się w budowanie nowego ładu: podejmowali służbę w armii rzymskiej, coraz częściej mówili po łacinie, ubierali się jak Rzymianie i naśladowali ich styl życia. W tym czasie doszło wprawdzie w Galii do dwóch dużych buntów, stały za nimi jednak wybujałe ambicje lokalnych, do szpiku kości zromanizowanych wielmożów. Oba zostały sprawnie stłumione przez legiony stacjonujące nad Renem i nie przerodziły się w wielkie ogólnokrajowe powstania. Galia na dobre i na złe przyłączyła się do rzymskiego świata.
Nie byłoby to z pewnością możliwe, gdyby nie lojalna współpraca miejscowej ludności z okupantem. Dzisiaj bez wahania nazwalibyśmy ją kolaboracją, lecz wtedy nikt jej tak nie postrzegał. Nawet jeśli jakaś część Galów uważała innych Galów za zdrajców, bo zbyt ochoczo przeszli na stronę Rzymian, szybko straciło to jakiekolwiek znaczenie. Zwolennicy współpracy zdobyli decydującą przewagę nad nieprzejednanymi obrońcami niepodległości i to oni napisali nowy rozdział historii swojego kraju. Dwa tysiące lat później francuski intelektualista Louis-Ferdinand Céline będzie przestrzegał rodaków, że jeśli zdecydują się podjąć walkę z nazistowskimi Niemcami, podzielą los Galów: po nich zaś zostało „ledwie ze dwadzieścia słów z języka, którym mówili”. Céline uciekł się nie tylko do taniej demagogii; zwyczajnie odwracał kota ogonem. W rzeczywistości dawni mieszkańcy jego ojczyzny zniknęli z kart historii nie dlatego, że zostali wycięci w pień przez najeźdźców; sprawiła to ich powszechna współpraca z Rzymianami.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Piotra M. Majewskiego „Brzydkie słowo na „k”. Rzecz o kolaboracji” bezpośrednio pod tym linkiem!
Podobny los spotkał wiele ludów. Nie ginęły one jednak, wbrew temu, co napisał Zbigniew Herbert w pięknym wierszu Przemiany Liwiusza, „starte przez Rzymian na proch i pochowane bez chwały”. Było dokładnie na odwrót: gubiła je łatwość, z jaką wchodziły na ścieżkę współpracy z najeźdźcami. Zanim się spostrzegły, ulegały asymilacji i rozpływały się w wielkim imperialnym tyglu. Poddawały się rzymskiemu zwierzchnictwu, bo zwycięzcy – tak jak Juliusz Cezar w Galii – wspaniałomyślnie pozwalali zachować władzę miejscowym elitom, a w czasach cesarstwa oferowali im różne przywileje. Reszty podbitych społeczności nikt nie pytał o zdanie. Było im poza tym najczęściej wszystko jedno, czy ich wodzowie ukorzą się przed Rzymem, czy nie. W życiu poddanych hołd taki zazwyczaj niewiele zmieniał.
Współpraca między zwycięzcami a zwyciężonymi miała na przestrzeni dziejów tak powszechny charakter, że aż do II wojny światowej nikomu nie przyszło do głowy, aby piętnować ją jakimś pejoratywnym określeniem. Inaczej rozumiano zresztą lojalność wobec własnej wspólnoty. Elity w starożytnej Grecji ze zrozumieniem przyjmowały na przykład, że znani wodzowie i politycy podejmowali służbę u wroga po tym, jak opuścili ojczyznę dobrowolnie albo zostali z niej wygnani. Temistokles, pogromca perskiej floty spod Salaminy, jakiś czas po tym zwycięstwie musiał uciekać z Aten w obawie przed przeciwnikami politycznymi, własnymi rodakami. Schronienie znalazł w Azji Mniejszej, na terenach należących do Persów. Król królów przyjął go z otwartymi ramionami, powierzył mu nawet w zarząd trzy tamtejsze miasta.
Kilkadziesiąt lat później ateński wódz Alkibiades został skazany w rodzinnym mieście na karę śmierci za profanację religijną. Oskarżono go o to, że po jednej z suto zakrapianych imprez wraz z kilkoma kompanami poobtłukiwał w całym mieście członki i twarze z posągów bogów. On również salwował się ucieczką. Przyjęła go Sparta; Ateny toczyły z nią wtedy przewlekłą, wyniszczającą wojnę peloponeską. Alkibiades doradzał Lacedemończykom, jak pokonać własną ojczyznę, mimo to po kilku latach Ateńczycy zdjęli z niego klątwę i przekazali mu naczelne dowództwo. Ani jego, ani Temistoklesa greckie elity nie uznały za zdrajców lub kolaborantów, chociaż prawdopodobnie myślała tak o nich część współobywateli. Większe wzburzenie wywołała wśród Greków współpraca militarna niektórych poleis z najeźdźcami podczas perskiej inwazji na Peloponez w 480 roku p.n.e. W pierwszym odruchu oburzenia pozostali Hellenowie zamierzali za karę sprzedać mieszkańców tych państw w niewolę, a jedną dziesiątą uzyskanych środków złożyć jako ofiarę przebłagalną bogom. Po zwycięstwie nad Persami sprawa rozeszła się po kościach.
Podobna sytuacja wydarzyła się w Rzeczypospolitej szlacheckiej podczas najazdu szwedzkiego w 1655 roku. Najpierw dowódcy pospolitego ruszenia z Wielkopolski, później hetman wielki litewski, obaj hetmani koronni, wielu innych dygnitarzy, a wraz z nimi cała rzesza pomniejszej szlachty, zamiast bronić kraju przed wrogiem, wypowiedzieli posłuszeństwo prawowitemu władcy Janowi Kazimierzowi i przyjęli protekcję szwedzkiego króla Karola Gustawa. Nawet jeśli nie wszyscy z nich kierowali się wyłącznie egoistycznymi pobudkami, ich postępek nosił wszelkie znamiona zdrady stanu. Ci, którzy jej się dopuścili, doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Z dzisiejszej perspektywy ich współpracę ze Szwedami bez wątpienia uznalibyśmy za kolaborację. Gdy po ciężkich walkach udało się wyprzeć z kraju najeźdźców, od ukarania zdrajców jednak wielkodusznie odstąpiono. Sejm, który zebrał się w lipcu 1658 roku w Warszawie, uchwalił powszechną amnestię dla kolaborantów.
Nie było w tym w sumie nic dziwnego, skoro ze Szwedami współpracowała wcześniej przytłaczająca większość szlachty. Żaden ze zdrajców nie miał ochoty podkładać głowy pod topór, więc nawzajem udzielili sobie rozgrzeszenia. Wybaczenie nie objęło jedynie braci polskich, zwanych też arianami, religijnych dysydentów, którzy zaprzeczali istnieniu Trójcy Świętej, potępiali wszelkie wojny i głosili inne wywrotowe hasła w rodzaju równouprawnienia kobiet. Do rozprawy ze znienawidzoną sektą głośno nawoływał kler katolicki; zarzucał jej, że kolaboruje z luterańskimi okupantami z powodów religijnych, czyli – jak byśmy dziś powiedzieli – ideologicznych. Krwawe pogromy arian rozpoczęły się jeszcze w czasie walk ze Szwedami. Po zakończeniu wojny postanowiono rozprawić się z nimi w sposób ostateczny. Na tym samym sejmie, który udzielił amnestii ogółowi szlachty, uchwalono, że nielubiani dysydenci zostaną wypędzeni z kraju i pozbawieni majątków, o ile w ciągu trzech lat nie przejdą na katolicyzm. Opornym zagrożono karą śmierci.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Piotra M. Majewskiego „Brzydkie słowo na „k”. Rzecz o kolaboracji” bezpośrednio pod tym linkiem!
Bezwzględność, z jaką potraktowano po potopie braci polskich, daje wiele do myślenia w kwestii postrzegania kolaboracji. To prawda, że liczni członkowie tej sekty przeszli na stronę okupantów, ale to samo można powiedzieć o szlachcie protestanckiej i katolickiej. Z powodu powszechnego uwikłania we współpracę ze Szwedami sejmową uchwałę formalnie uzasadniono koniecznością zwalczania niebezpiecznej herezji. Nie przeszkadzało to nadal potępiać arian za zdradę kraju. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ukarano właśnie ich, bo już wcześniej wypadli poza nawias szlacheckiej społeczności. „Arianie mieli odpokutować za winy całej szlachty i ponieść karę za wyznawaną religię” – uznał Janusz Tazbir. „Jak zwykle w dziejach, tak i tym razem na najsłabszą liczebnie i najmniej wpływową grupę miały spaść najdotkliwsze ciosy. Nie bardzo miał kto w obronie arian wystąpić, nienawidzono ich zaś gorąco i od dawna”. Warto zapamiętać tę obserwację. Także w późniejszych wiekach różne grupy społeczne obsadzane będą bowiem mniej lub bardziej arbitralnie w roli kozła ofiarnego rozliczeń z kolaboracją.
Innym, którzy współpracowali ze Szwedami podczas potopu, nie spadł włos z głowy. Wystarczyło, że zdążyli w odpowiednim momencie zmienić front i pokornie wrócić pod sztandary Jana Kazimierza. Najlepszym przykładem takiej postawy był ówczesny starosta jaworowski Jan Sobieski – jako jeden z pierwszych polskich magnatów przeszedł na stronę najeźdźców, a potem długo i ofiarnie walczył po stronie Karola Gustawa. Nie tylko nie spotkała go żadna kara ze strony Rzeczypospolitej, ale jego kariera od tego czasu niezwykle przyspieszyła, a dwadzieścia lat później została uwieńczona koronacją – najwyższym zaszczytem, jaki mógł spotkać polskiego szlachcica. Wprawdzie od czasu do czasu ten czy ów wypominał po cichu niechlubny epizod z życia późniejszego króla, ale nigdy nie oskarżono Sobieskiego o zdradę. Kolaboracja ze Szwedami budziła wśród szlachty znacznie mniejsze zgorszenie niż jego głośny romans z żoną innego magnata, a wcześniej damą dworu królowej, Marią Kazimierą d’Arquien, zdrobniale nazywaną Marysieńką. Zdrada małżeńska była najwidoczniej większą przewiną niż zdrada stanu.
Niezwykła jak na dzisiejsze standardy pobłażliwość wobec dawnych kolaborantów wynikała z kilku przyczyn. Przede wszystkim trudno było mieć pretensje, że pokonani podporządkowywali się zwycięzcom, jeśli nie mieli innego wyjścia, tak zaś zdarzało się najczęściej. Władca, który przegrywał wojnę z zaborczym sąsiadem, tracił część prowincji, a w skrajnym przypadku również tron, jego poddani byli narażeni na znacznie gorsze niebezpieczeństwa: najeźdźcy mogli pozbawić ich majątku, wolności osobistej, a nawet życia. Ci, którzy kapitulowali, całkowicie zdawali się na łaskę i niełaskę wrogów. Starożytnych nie krępowały międzynarodowe konwencje ani prawa człowieka, a bezlitośni bogowie nie mieli zwykle nic przeciwko temu, aby potraktować pokonanych z wymyślnym okrucieństwem. Cezarowi nie opłacało się wprawdzie wymordować zbyt wielu Galów, ale też nie ograniczało go w tym względzie nic poza chłodną kalkulacją. Mógł rozkazać, aby wziętym do niewoli obcięto ręce, wyłupiono oczy albo ich ukrzyżowano; mógł ich sprzedać wraz z całymi rodzinami w niewolę albo deportować. Zwyciężeni nie mieli co liczyć na miłosierdzie zwycięzcy, chyba że leżało to w jego w interesie. Wszyscy mieli świadomość, jakie są reguły gry, wiedzieli więc, ile może kosztować pochopne odrzucenie oferty współpracy.
Chrześcijaństwo poprawiło sytuację pokonanych głównie w teorii. Od czasów średniowiecza Kościół katolicki próbował nieco ucywilizować zasady prowadzenia wojen, ale brutalne obchodzenie się z przegranymi pozostało w Europie normą co najmniej do epoki napoleońskiej. W 1631 roku, dwadzieścia kilka lat przed szwedzkim najazdem na Rzeczpospolitą, wojska katolickiego cesarza wymordowały podczas wojny trzydziestoletniej dwadzieścia tysięcy protestanckich mieszkańców Magdeburga. Była to rzeź najgłośniejsza, ale bynajmniej niejedyna w okrutnej epoce nowożytnej. Również w tamtych czasach zwycięzcy nie mieli wprawdzie interesu, aby zabijać zbyt wielu pokonanych, najwyraźniej jednak nie potrafili odmówić sobie niekiedy tej przyjemności.