Dlaczego polscy robotnicy krzyczeli: „Niech żyje Thatcher!”?
Ten tekst jest fragmentem książki „Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty”.
W długiej rozmowie z Witoldem Beresiem i Krzysztofem Burnetką mówi pan, że ambasador RFN-u w Warszawie wezwał pana do pokoju tajnych rozmów. Ale nie opowiedział pan w tamtym wywiadzie, o czym z ambasadorem rozmawialiście.
O pomocy dla „Solidarności” ‒ czego potrzebujemy i jaka jest sytuacja w kraju. To był chyba 1983 rok, jeszcze formalnie trwał stan wojenny. W ambasadzie mieli w podziemiu specjalny pokój, wszystkie ściany z pleksiglasu, na nóżkach, żeby drgania się nie przenosiły. Ambasador chciał mi powiedzieć, jak bardzo nas popiera, i dał mi swoje pieniądze. Kilkaset marek. To nie była wtedy dla „Solidarności” mała kwota.
Zrobił to w tajnym pokoju, bo obawiał się, że w innych jest podsłuch. Gdyby to wyszło na jaw, skompromitowałoby go jako ambasadora.
Jak w warunkach konspiracji „rozliczało” się takie darowane pieniądze?
Na ogół w jakimś piśmie podziemnym, najczęściej w „Tygodniku Mazowsze” ukazywało się potwierdzenie, oczywiście zakodowane, bo nie można było pisać, od kogo i kto pieniądze odebrał.
W latach 80. był pan nie tylko rzecznikiem, lecz także nieformalnym ministrem spraw zagranicznych.
Trochę tak funkcjonowałem. Pamiętam spotkanie z Genscherem w 1985 roku albo 1986. Zależało mi, żeby Niemcy uznały pakt Ribbentrop–Mołotow za nieważny od samego początku. Żeby nie był punktem wyjścia do jakichkolwiek dyskusji.
A był?
Rosjanie cały czas to podnosili, a granice ustalone w tym pakcie uważali za uzasadnione prawnie. Mam atlas historyczny dla szkół w ZSRR z 1986 roku. Jest tam mapa o zmianach terytorialnych w Europie po zakończeniu II wojny. Wschodnie granice Polski to nie te z 1937 roku, ale z paktu Ribbentrop–Mołotow, a z atlasu wynika, że Polska to jedyny kraj, który odniósł korzyści terytorialne kosztem ZSRR, bo uzyskał Białostocczyznę, którą w 1939 zajęli Sowieci.
No więc przed spotkaniem z Genscherem powiedziałem Lechowi Wałęsie, że trzeba podnieść tę sprawę, ale w czasie rozmów Lech się rozgadał, groziło nam, że nic z tego nie wyjdzie. Musiałem dość obcesowo Lechowi przerwać i wyłożyć sprawę. Genscher jednak nie podjął tematu, powiedział, że pakt i tak jest całkowicie zdezaktualizowany, nieważny i nie ma potrzeby, by do sprawy wracać.
Chyba w 1986 pod pseudonimem Janusz Białołęcki napisałem dla „Tygodnika Mazowsze” artykuł o polityce wschodniej SPD. To odpowiedź na tekst opublikowany wcześniej w tej gazecie przez Kazimierza Dziewanowskiego, który politykę niemiecką chwalił. Teza mojego artykułu sprowadzała się do takiej myśli: Niemcy, wprowadzając swoją Ostpolitik, bardzo wiele spraw posunęli naprzód, poprawili sytuację w Niemczech wschodnich, podpisali traktat uznający nasze zachodnie granice. Ale koncepcja, żeby doprowadzić do zjednoczenia Niemiec poprzez zbliżenie ze Związkiem Radzieckim, ocieplanie tych stosunków – co działo się wtedy – i pilnowanie, żeby nikt tego procesu nie naruszał, a w szczególności, żeby w Polsce nie stało się coś, co może całą tę politykę naruszyć – jest po prostu drogą donikąd. Ostpolitik wyczerpała swoje możliwości i myślenie, że da się doprowadzić do zjednoczenia Niemiec poprzez bufet w Moskwie, jest zupełnie fikcyjne. Jedynym sposobem na zjednoczenie Niemiec jest właśnie niezabieganie, by Polska stała się drugim NRD, czyli stosunkowo zamożnym krajem, w którym ludzie nie mają szczególnie powodu do buntu i akceptują status quo. Przeciwnie, Niemcy powinny zabiegać, żeby zamienić NRD w drugą Polskę, gdzie jest ogromne ciśnienie społeczne na zmianę. Że bez tego nacisku od dołu, społecznego ciśnienia i fermentu, do zjednoczenia Niemiec w ogóle nie dojdzie.
Pokazywałem dwadzieścia lat później ten artykuł w Niemczech, gdy była dyskusja o Ostpolitik. Przyznali mi rację.
Proszę pamiętać, jaki był kontekst tych naszych poczynań w sprawach zagranicznych.
Kiedy Jaruzelski wprowadził stan wojenny, na Zachodzie ukazywały się także artykuły przychylne jego decyzji. Przecież 13 grudnia 1981 w Berlinie wschodnim przebywa kanclerz RFN-u Helmut Schmidt. Był u Honeckera. Na konferencji prasowej pytają, co sądzi o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Odpowiada: „Jestem tak samo przerażony jak pan Honecker, że to było konieczne”.
Później, w lutym 1982, przyjeżdża do Polski Herbert Wehner, wybitny polityk SPD, spotyka się z Jaruzelskim i przyjmuje polskie odznaczenie. W 1985 jest w Polsce były kanclerz i noblista Willy Brandt, ale odmawia spotkania z Wałęsą, też już noblistą. To było bolesne.
Kiedy w 1985 roku pisze pan w podziemnym „Tygodniku Mazowsze” o Ostpolitik, to dyskutuje się już u nas o zjednoczeniu Niemiec?
Tak, liczono, że taka zmiana jest szansą na fundamentalną zmianę także w Polsce. W moich rozmowach z Niemcami nieraz to tłumaczyłem ‒ że dla nas to frustrujące, bo wydaje się, że mamy wspólnotę interesów: wam i nam powinno zależeć na niemieckim zjednoczeniu, ale wy do tego podchodzicie tak, że macie to zapisane w swoim traktacie podstawowym, tylko że nikt tego na serio nie bierze. A jest niesłychanie istotne postawienie sprawy, że Niemcy zachodnie uznają polskie granice. I potwierdzenie, że zjednoczone Niemcy też tę granicę uznają. Bo fakt, że nasza granica jest nieuznana, wykorzystują komuniści w Polsce i tłumaczą, że potrzebujemy sojuszu z ZSRR, by tych granic bronić.
Więc faktycznie w latach 80. byłem trochę jak minister spraw zagranicznych. Zostało to potem nieformalnie zinstytucjonalizowane, po przyjeździe do Polski Malcolma Rifkinda, pełnił wtedy funkcję Minister of State at the Foreign Office – przekładając na polski: wiceministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. To było po zabójstwie Popiełuszki. Rifkind zrobił rzecz wtedy niebywałą – i chwała mu za to – w sposób demonstracyjny złożył kwiaty na grobie Popiełuszki, spotkał się z Glempem i z naszą trojką, czyli Geremkiem, mną i Krzyśkiem Śliwińskim. I potem wszyscy musieli się jakoś do tego precedensu odnosić.
A nie z Wałęsą?
Nie, Wałęsa był w Gdańsku, my w Warszawie. To jeszcze nie ten czas, na spotkanie z Wałęsą trzeba było trochę poczekać. Przewalczył je najpierw zastępca sekretarza stanu USA John Whitehead w styczniu 1987 roku. A w październiku powtórzył to wiceprezydent Bush. Brandt mógłby, ale nie chciał.
I potem do tego standardu dostosowywali się inni. Ciągle chodziłem na spotkania w towarzystwie albo Geremka, albo Krzyśka Śliwińskiego, czasem Mazowieckiego. Mazowiecki rzadziej brał udział, bo nie znał angielskiego.
Na tej fali było też moje spotkanie z ministrem spraw zagranicznych Hiszpanii. Miałem się z nim spotkać chyba o piątej po południu, a o drugiej mnie zamknęli. Zwinęli z domu, niby na przesłuchanie. Zawracanie głowy, bo żadnego przesłuchania nie mogło być, przecież zawsze odmawiałem odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale trzymali. Wypuścili, jak zrobiło się wpół do szóstej. Dzwonię do Joasi, że tym razem nie zatrzymali mnie na trzy miesiące i że jadę do domu. A Joasia: „Nie, minister czeka na ciebie w ambasadzie hiszpańskiej”. Więc w dżinsach i T-shircie, tak, jak mnie zgarnęli, jadę do ambasady, pod którą czeka już grupa zachodnich dziennikarzy. Bo jak mnie zwinęli, to żona zadzwoniła do ambasady, że nie przyjdę, bo mnie aresztowano. Na co minister, zresztą socjalista z czasów opozycji przeciwko Franco, czyli fachowiec wiedzący jak działać, oświadczył: jeżeli Onyszkiewicz będzie przetrzymywany, to on przyjedzie do Joanny i będzie na mnie czekał w domu dotrzymując towarzystwa mojej żonie.
Zaczęliśmy rozmowę z ambasadorem. Ktoś podszedł do niego i szepcze mu na ucho, na co ambasador: „Niech czeka!”. Okazało się, że miał spotkanie z ministrem kultury, a potem przedstawienie w operze. Wszystko się opóźniło, bo on czekał na mnie.
Miesiąc czy dwa później przyjechał do Polski minister spraw zagranicznych Kanady. Miałem się z nim spotkać o dziesiątej, ale o dziewiątej znowu zdjęli mnie z domu i zabrali na Rakowiecką. Mówię, że mam umówione spotkanie z ministrem Kanady. Oni: „To pański problem”. „Nie, to jest wasz problem, mówię, lepiej zadzwońcie”. Jeden z nich wybiegł, wraca, mówi: „Samochód już czeka”.
Zbigniew Janas pamięta, jak szedł z panem przez Tatry na spotkanie z czeską opozycją, z ludźmi z Karty 77.
Zbyszek to zorganizował. Wykorzystywał pociągi jadące za granicę, podkładał tajne informacje w toaletach, a po tamtej stronie ktoś to przejmował.
Janas się martwił, że za panem nie zdąży w górach. „Ale Onyszkiewicz szedł wolno, jak normalny człowiek!”
(Śmiech) Spotykaliśmy się z Czechami po ich stronie, ale przy granicy, w miejscu, gdzie szlaki bardzo się zbliżały – zawsze można było powiedzieć, że przypadkiem zboczyliśmy. Wieźliśmy dla nich różne rzeczy, bo opozycja czeska była niesłychanie biedna. Mało ich było. W porównaniu z nimi my jako „Solidarność” to potęga.
Ale moment był dla nas trudny. Właśnie aresztowali Bujaka. To cios psychologiczny. I propagandowy, bo złapali najbardziej chyba poszukiwanego człowieka w Europie. Śpiewało się: „Dał nam przykład Zbyszek Bujak, jak zwyciężać mamy”. Ukrywał się od 13 grudnia 1981, a złapali go w maju 1986 roku. Namierzono go po badaniu śmieci, jak pamiętam. Zdradziły go puszki w śmietniku po zagranicznych konserwach. Zebraliśmy się w jakimś mieszkaniu na Woli. Myśleliśmy, że wszystko się wysypało, zaraz nas wyłapią. A z drugiej strony ta myśl: trzeba pokazać, że jesteśmy, że podziemie działa. Więc pojechaliśmy na spotkanie z Czechami.
Zresztą tego by się nie dało zwinąć, zatrzymać ‒ podziemnej działalności, wydawnictw drugiego obiegu. To wszystko było tak zdecentralizowane, tyle inicjatyw konspiracyjnych, lokalnych pomysłów, różnych inicjatyw oświatowych, kulturalnych podpiętych pod ruch podziemnej „Solidarności”, że tego nie można po prostu nagle zakończyć, wstrzymać.
Tym bardziej, że były też inicjatywy konkurencyjne dla TKK, czyli Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej, na przykład „Solidarność Walcząca”, oni faktycznie gotowi byli pójść z bombami. Wtedy myśleliśmy, że szkodzą sprawie, bo rozbijają jedność podziemia, ale są też zbyt marginalni, żeby to wszystko popsuć. Wśród minusów był pewien plus ‒ dzięki radykalizmowi „Solidarności Walczącej” TKK w opinii zachodniej postrzegano jako bardziej centrową, rozsądną linię, którą warto też wspierać z zewnątrz.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę „Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki „Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty”.
Znał pan księdza Popiełuszkę?
Byłem u niego w domu nawet. Na początku widziałem w nim po prostu sympatycznego młodego księdza, kapelana Huty Warszawa. Potem zaczął nabierać większego kalibru wraz z kazaniami za ojczyznę, bardzo dobrymi. To nie były przemówienia polityczne, ale właśnie kazania, z takim jasnym moralnym przekazem wolnościowym, opartym o prawa pracownicze. Popiełuszko trzymał się jednak przekazu Jana Pawła II. Episkopat miał pretensje do niego, że za ostro działa. Nawet chcieli go wysłać do Rzymu. On nie chciał.
Odwiedził nas kiedyś, gdy kąpałem dzieci. I przy tej kąpieli odbywaliśmy rozmowę, chyba o tym, jak konkretnie pomóc ludziom, którzy byli wówczas w tarapatach. Dzieci krzyczały w wannie. Ale wielkich politycznych dysput z nim nie prowadziłem. Chyba w ogóle z księżmi takich dysput nie prowadziliśmy, może z wyjątkiem kilku, takich jak Orszulik.
Jak pan się dowiedział?
O śmierci? Ktoś przyszedł do nas i powiedział, że zaginął Popiełuszko. Natychmiast pojechałem do kościoła, tam zorganizowaliśmy komitet, zostałem jego rzecznikiem prasowym, nawiązaliśmy kontakty z prasą, właściwie stamtąd nie wychodziłem. Docierały różne wieści. Przyszedł na przykład jakiś człowiek, twierdził, że wie od księdza, któremu ktoś wyznał na spowiedzi, że Popiełuszkę porwali Rosjanie i przetrzymują w rosyjskiej jednostce na Pomorzu. Takich fantastycznych opowieści pojawiało się sporo. Nie puszczałem ich dalej. Cały czas były spekulacje, kto to zrobił. I one do dzisiaj się tlą. Myślę, że o tym Kiszczak jednak nic nie wiedział. Było trochę jak z Watergate, gdy tamci myśleli, że robią dobrze dla Nixona. Ci byli mocno indoktrynowani przez Urbana, który odsądzał Popiełuszkę od czci i wiary, rozpuszczając fałszywe wiadomości. Na przykład że ksiądz miał w domu broń, bo zrobili rewizję i znaleźli. Atmosferę nienawiści do Popiełuszki w tym aparacie cały czas budowano. To mogło dojść wyżej, do generała Płatka, który zajmował się Kościołem, ale jeszcze wyżej już nie. To o tyle prawdopodobne, że sprawa Popiełuszki w końcu bardzo uderzyła i w Jaruzelskiego, i w Kiszczaka.
Można było przewidzieć, że uderzy.
Można, ale tamci nie przewidywali. Myśleli, że ludzie trochę pokrzyczą i koniec. A reakcja była potężna. Myśmy się bali, że podczas pogrzebu dojdzie do wybuchu społecznego. Wiedzieliśmy, że przyjdzie mnóstwo ludzi, nie będzie sposobu, by nad tym zapanować, stać może się wszystko. Kościół to tonował. Pamiętam też te wszystkie dyskusje, gdzie pochować Popiełuszkę. Nawet pomysł, by leżał na Wawelu, szaleńczy trochę.
Dla Joasi to był czas bardzo trudny. Ostatnie dni ciąży, ze Stasiem. Absolutna panika, że mnie też porwą, zamordują. Miała koszmary, śniła, że leżę w kałuży krwi.
A po zaginięciu Popiełuszki pan myślał, że to tak się skończy?
Po dwóch dniach już byłem przekonany. Po co mieliby go trzymać. A jak kierowca uciekł, to już wiadomo. On przyjechał prosto do kościoła. Zawieźli go do Episkopatu.
A pana relacja z Urbanem? On był rzecznikiem tamtej strony, pan tej.
Wszedłem z nim w bezpośredni konflikt później, w czasie rozmów prowadzących do Okrągłego Stołu, i potem przed wyborami. A tak to miałem z nim dyskusję trochę na zasadzie dwóch nastawionych na różne programy telewizorów. Pamiętam, że dziennikarze bawili się z Urbanem w taką grę, kto bardziej go skonfunduje swoim pytaniem. Mierzyli czas stoperem, ile zajmie Urbanowi zastanawianie się nad odpowiedzią.
Kto zwyciężył?
Chyba Kevin Ruane… Miała być jakaś wielka międzynarodowa konferencja w Warszawie. Pomyśleliśmy, żeby do uczestników wysłać list. Chcieliśmy ich zniechęcić do udziału. Żeby udziałem nie legitymizowali komunistycznej władzy. Rozmawialiśmy o tym z Jackiem Kuroniem u mnie w domu, mając świadomość, że wszystko jest na podsłuchu. I taki list został wysłany. Po czym mnie zamknęli. I Urbana na konferencji prasowej zapytano, dlaczego nas zamknął. On: „Bo prowadzili podburzające działania, podpisali list…”. Wtedy Kevin Ruane zwrócił uwagę, że sygnatariuszy listu było wielu, ale nazwisk Kuronia i Onyszkiewicza akurat nie ma pod listem. Urban zaczął nerwowo przeglądać podpisy, co zajęło mu sporo czasu. „No tak, nie podpisali. Ale wiadomo, co oni myślą!”
A pan z Urbanem potem rozmawiał?
Tak, wielokrotnie przed Okrągłym Stołem, w trakcie i potem. Później organizowano już rozmaite spotkania na temat stanu wojennego, Okrągłego Stołu, na które zapraszano Urbana i mnie. Nawet ostatnio była dyskusja między nami na temat wyborów 4 czerwca.
Niedawno przypomniało mi się, jak córka Urbana w marcu 1984 wychodziła za mąż za tajnego drukarza. Przyszli wszyscy tajni drukarze z NOWEJ. A z boku stał Urban ze znajomymi. To było chyba w Pałacu Ślubów na placu Zamkowym.
Urban wiedział, za kogo wychodzi córka?
Myślę, że wiedział.
Był pan tam?
Nie, znam z opowieści, słyszałem, że zachodnie telewizje to zwietrzyły i filmowały.
A pół roku później ginie Popiełuszko.
No tak, właśnie.
Urban to człowiek niesłychanie inteligentny, błyskotliwy, ale stuprocentowo cyniczny. Doskonały rzecznik prasowy – mówi to, co władza chciała, żeby było powiedziane, a czego władza sama nie chciała albo nie umiała zgrabnie powiedzieć.
Jak mnie kiedyś zapytano, jak oceniam rzeczniczkę prasową Waldemara Pawlaka Ewę Wachowicz, byłą Miss Polonia, licząc, że będę krytyczny, stwierdziłem: „Jest świetna. Bo premier Pawlak chce, żeby rzecznik nic nie powiedział – i ona z tego się wywiązuje doskonale”.
Nie miał pan oporów, by siedzieć teraz obok Urbana i dyskutować o stanie wojennym?
Nie. On był absolutnie przekorny. Zapisał się do PZPR-u pod sam koniec istnienia partii. Trzeba też pamiętać, że kiedyś miał okresy zakazu druku, był dziennikarzem niepokornym, jednym z filarów „Polityki” Rakowskiego, która jednak odróżniała się od wszystkich pism tamtego czasu trochę większym otwarciem i trochę większą rzetelnością. Szczególnie w 1968 roku, ale i potem. Później tylko Rakowski się zupełnie przestawił – na zasadzie ogromnego rozgoryczenia do „Solidarności”. Bo uważał, że chciał dobrze, a „Solidarność” nie skorzystała z tej dużej szansy, jaką on mógł dla niej być.
Jest słynny tekst filozofa Leszka Nowaka Anty-Rakowski, czyli o tym, co wygwizdali wicepremierowi robotnicy, komentujący spotkanie Rakowskiego ze stoczniowcami w Gdańsku w sierpniu 1983 roku. Pokazuje zupełne nierozpoznanie sytuacji przez władzę.
Istotnie, władza nie rozpoznała sytuacji. Rakowski zresztą do samego końca chciał budować jakieś porozumienie, ale bez „Solidarności”. I właściwie gwóźdź do trumny tym nadziejom wbiła pani Thatcher. Bo jeszcze jesienią 1988 roku, kiedy już widać było, że strona partyjna zmierza do formuły Okrągłego Stołu, to pojawiło się pytanie, kto przy tym stole ma zasiąść. I cały czas nęcili Episkopat, żeby utworzył coś nowego, nawet z Wałęsą, ale żeby to się nie nazywało „Solidarnością”.
Episkopat miał taką rolę odegrać?
Tak. Według tych nadziei, które tliły się jeszcze w obozie władzy, Zachód miał uznać, że „Solidarność” nie jest już reprezentantem dążących do zmian Polaków. Na to liczył Rakowski. Przecież dlatego zlikwidował stocznię, czekając jak zareaguje „Solidarność”.
Ale wizyta Margaret Thatcher w listopadzie 1988 roku ‒ cały jej program łącznie z demonstracyjnym spotkaniem w Gdańsku z Lechem Wałęsą pod pomnikiem stoczniowców ‒ stała się gwoździem do trumny tych nadziei, że władzy uda się wymanewrować „Solidarność” z rozmów.
Pan tłumaczy tę rozmowę Thatcher z Wałęsą.
Tak. No, tłumaczę… Twórczo.
O, to ciekawe, niech pan opowie.
Tego już nie powiem, nie mogę.
Tyle lat minęło, niech pan powie.
Chodziło o to, żeby Thatcher dostała taki przekaz, jaki powinna, a nie taki, jaki Wałęsa przypadkiem mógł wyprodukować. Dlatego ja byłem tłumaczem, a nie zawodowy tłumacz.
Jaki przekaz miała dostać?
Że jesteśmy racjonalni, nie chcemy podpalić Europy, wywołać III wojny światowej, chcemy – zachowując własny profil światopoglądowy – rozmawiać z władzą.
Thatcher ‒ ze swoim neoliberalizmem, walcząca u siebie ze związkami zawodowymi ‒ przyjeżdża, spotyka się z polskimi związkowcami, a robotnicy wiwatują: „Niech żyje Thatcher!”.
Garton Ash napisał ciekawą rzecz w The Polish Revolution: Solidarity. To się ukazało w 1983 w Nowym Jorku, a fragment W oczach Zachodu opublikowaliśmy w pierwszym numerze redagowanego przeze mnie nielegalnego pisma „Poglądy”. On tam pisze, że „Solidarność” była fenomenem, który popierali wszyscy ‒ i prawica, i lewica, tyle że zawsze mieli kłopot, żeby wyjaśnić, z jakich pozycji popierają. Prawica popierała, bo to szansa na zwalczenie komunizmu, lewica, bo to autentyczny robotniczy ruch związkowy. I „Solidarność” była nadzieją dla całego ruchu związkowego dlatego, że on w latach 70. właściwie siadał na Zachodzie. Specjalnych sukcesów nie odnotowywali, a tu raptem pojawia się „Solidarność”. Jakby związkowy Nowy Testament ktoś nagle ogłosił. Wszyscy związkowcy do nas ze świata przyjeżdżali. To było dla nich coś niebywale ożywczego.
To jak związkowcy na Zachodzie pojmowali, że robotnicy „Solidarności” krzyczą: „Niech żyje Thatcher”?
Bardziej kłopotliwe dla zachodniej lewicy było to, że ci nasi związkowcy codziennie proszą o mszę i księdza. Nawet chadeckie związki zawodowe na zachodzie nie szły aż tak daleko.
A pan musiał to objaśniać?
Były takie sytuacje. Pamiętam spotkanie w Szwecji z Olofem Palmem. Dziwił się, co robotnicy w Polsce robią z tym Kościołem. A do tego mieliśmy duże wsparcie w AFL-CIO – amerykańskiej centrali związkowej, którą szwedzcy socjaliści traktowali podejrzliwie, niemalże jako układ mafijny, niejasny, proimperialistyczny. Tłumaczyłem, że u nas nie sprawdzają się zachodnie kalki. Olof Palme jednak poparł „Solidarność”, co było dla naszych władz niesłychanie bolesne, bo bardzo liczyli, że Palme jako polityk, który zawsze starał się być pomiędzy obozem komunistycznym i obozem Zachodu zdominowanym przez Stany Zjednoczone, zdystansuje się do „Solidarności”. Ale nie.