Dlaczego Rousseau uciekł z rodzinnej Genewy?
Ten tekst jest fragmentem książki Steve’a Sem-Sandberga „Ocean”.
Kiedy ludzie pytają, dlaczego zdecydował się opuścić rodzinną Genewę, opowiada zawsze jedną i tę samą historię. Był młody i bezmyślny, tłumaczy, ale i tak przeraźliwie bezbożny, jak to tylko młodzi potrafią. Razem z kilkoma kolegami pewnego dnia wybrał się łódką do wioski po drugiej stronie jeziora, podobno nie brakowało tam taniego wina i pełnych życia młodych kobiet. Ich całodziennej zabawie towarzyszyły charakterystyczne dla młodzieńczych lat radość i beztroska. Zbliżał się wieczór, kiedy cała ferajna, rześka i solidnie upojona, wgramoliła się z powrotem na łódkę, nie szło jednak wciągnąć żagla (albo oni nie dawali rady) i musieli wiosłować, a gdy wypłynęli na wodę, oprócz kierunku zgubili parę wioseł. Długo po północy udało im się wreszcie dobić do portu, strażnik zamknął już bramę i odwrotnie, niż to miał w zwyczaju, zdecydował się nie wyjrzeć przez lufcik, choć zawsze w zamian za szlachetny podarunek skłonny był uchylić ciężkie, żelazne wrota. Całą ponurą zgrają łomotali w bramę i krzyczeli. Na nic. Jeden z bardziej uzdolnionych zaintonował nawet melodię, prowadząc za sobą pozostałe głosy ku pięknej, wielobarwnej serenadzie. Nic nie wskórali. Strażnik się nie pokazał. Może zasnął na posterunku? Może miał dość łapówek w tym zgniłym od korupcji mieście i nie obchodziło go już, kto przebywał w jego murach, a kogo nie wpuszczano do środka? Jaki strażnik, takie miasto. Chcę tym samym powiedzieć, tłumaczy Rousseau, że to nie ja zrezygnowałem z mojego rodzinnego miasta, lecz to ono mnie nie chciało więcej znać. Dziś wiem, że ten gburowaty, śpiący albo tylko uczciwy strażnik wyświadczył mi wielką przysługę. Od tego dnia mogłem bowiem sam wytyczać własne ścieżki. Nie musiałem przejmować się cnotami, regułami czy przepisami innymi niż te, które dyktowało mi moje sumienie.
Jednak Sarasin i inni członkowie rady opiekuńczej kalwińskiego duchowieństwa się z tym nie zgadzają. Dla nich Rousseau jest zwykłym zdrajcą stanu, który przedarł się przez granicę do katolickiej Sabaudii i by nasycić swoją próżność, bez zwłoki zaczął się zadawać z obłudnicą, zaś pod jej wpływem zrzekł się słusznej wiary i zmienił wyznanie na przebrzydły rzymski katolicyzm. Tak właśnie postępuje człowiek pełen pychy: gotów porzucić nawet swoją wiarę, żeby zaspokoić bezmierną chuć i zepsucie. Dopuścić kogoś takiego jak Rousseau do ołtarza, tak jak to uczynił Montmollin, to kpina ze wszystkiego, co mieszkańcy państwa bożego mają za święte – nieistotne, jak skruszałym, jak czcigodnym czy pobożnym człowiekiem by się wydawał. Niewielu zostało już orędowników Rousseau, do których mógłby się zwrócić, kiedy teraz także i Francuzi wydalili go po tym, jak dały im się we znaki jego bluźniercze kazania. Długie życie w służbie Słowu (i Porządkowi) nauczyło Sarasina, że ludzie tacy jak Rousseau mają wrodzoną umiejętność strojenia się w cudze szaty. Jeśli wydaje się pobożny i ustępliwy, to dlatego, że pobożne szaty w danym momencie są mu na rękę. Pod przebraniem, którym zwiódł już tak wielu ludzi, planuje kolejne ciosy, kieruje je szczególnie w święty Kościół reformowany, który żywił go od niemowlaka i wobec którego on z niewdzięczności albo nawyku oportunisty, skłaniającego go, żeby stawać zawsze po stronie silniejszych, żywi teraz pogardę.
Sarasin ma się na baczności. Każdego dnia z rosnącą niecierpliwością oczekuje na następne uderzenie wroga. Lecz nawet auditeur Sarasin, najwierniejszy strażnik Słowa, nie mógł przewidzieć, że Rousseau w swoich Lettres écrites de la montagne, które ma czelność pisać w Môtiers, i na dodatek pod opieką naiwnego kapłana Montmollina, zarówno rzuci się na duchowieństwo w swojej rodzinnej Genewie, jak i podważy samą civitas, samo państwo boże oraz sposób, w jaki jest ono zarządzane. Minie niebawem drugie stulecie, od kiedy republika genewska z sukcesem przeciwstawiała się próbom obalenia, niezależnie od tego, czy ciosy zadawali jej zewnętrzni wrogowie, czy też przychodziły one ze środka pod postacią różnorakich rebelii. Republika zwyciężała dzięki swojemu sposobowi rządzenia. Rousseau sam to przyznał: nie ma bardziej przykładnej władzy od tej, która panuje w Genewie. Sarasin podkreśla słowo przykładna! Sprawami i obyczajami miasta zarządza rada strażników zwana le petit conseil, składająca się z wysoko cenionych kapłanów i teologów. Jej członków wybrało większe ciało, le grand conseil, powołane głosami wszystkich obywateli. Wewnętrzna rada strażników działa jak kapłan we właściwie kierowanym zgromadzeniu. Decyduje w sprawie sakramentów wiary i sposobów ich rozporządzania, orzeka, jak należy wymierzać sprawiedliwość, i rozstrzyga o obronności państwa bożego na wypadek ataku obcej siły lub w przypadku, gdy jego dogmaty zostaną podważone. Jednak w swoich pismach Rousseau twierdzi, że le grand conseil, która w przeważającej części składa się z wpływowych patrycjuszy i bogatych handlarzy, żądnych coraz większego autorytetu w mieście, wybiera do le petit conseil własnych przedstawicieli i podwładnych, przez co instytucja pierwotnie pomyślana jako niezależny organ ustawodawczy jest na najlepszej drodze, by stać się narzędziem w rękach bogatych mieszczan, którzy mają przed oczami jedynie zysk. Państwo boże to państwo kramarskie, na dodatek skorumpowane.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Steve’a Sem-Sandberga „Ocean” bezpośrednio pod tym linkiem!
Gdy Sarasin czyta tę nienawistną i do szpiku zakłamaną krytykę, w swojej mocy jako auditeur postanawia, że gniewna napaść Rousseau na radę i radnych miasta musi raz na zawsze ustać. Książkę zawierającą listy z Môtiers skonfiskuje się do ostatniego egzemplarza i spali, nie tylko w Genewie, ale wszędzie tam, gdzie może sięgać wpływ Rousseau. I choć pastor Montmollin ma swoją parafię w Neuchâtel, które pozostaje pod protektoratem zupełnie innego państwa i jest zarządzane wedle innych praw niż te w kalwińskim państwie bożym, Sarasin pisze do Montmollina, że jeśli ten natychmiast nie skończy z tym swoim śmiesznym płaszczeniem się przed swoim protegowanym, jeśli nie zaprzestanie prezentowania swoim wiernym artykułów o cnotach i zaletach tego obłudnika, Sarasin osobiście dopilnuje, żeby pozbawić pastora stanowiska, i nie dopuści, by kiedykolwiek objął jakąś posadę w protestanckiej Szwajcarii, czy to w roli kapłana, czy nauczyciela.
Jeśli bowiem Słowo i Porządek są dwiema stronami tej samej monety, ma ona wytłoczone jedno oblicze, oblicze Władzy. Kolejnej niedzieli Montmollin stoi na ambonie spętany Sarasinowskimi nićmi tak ciasno, że ledwo oddycha. Z przyjaciela i powiernika Rousseau, tego, który go spowiadał i któremu po wielu dyskusjach wreszcie udało się sprowadzić myśli Rousseau na drogę wiary, Montmollin zmienił się we wroga, który występuje teraz przeciwko niemu jako bluźniercy i sykofantowi, przebierańcowi, który udając, że podąża drogą wiary, tak naprawdę służy Diabłu i bierze udział w jego nikczemnych konszachtach, by odwieść od słusznej wiary ludzi oświeconych w duchu. Parafianie przysłuchujący się temu pełnemu namaszczenia kazaniu nie wiedzą, w co mają wierzyć – jednego dnia kapłan jest za, drugiego przeciw – jednak swoimi słowami potępienia Montmollin wetknął w ręce rzucających kamieniami młodzieniaszków z Môtiers dokładnie taką amunicję, jakiej potrzebują.
Z miejsca rozpoznaje motłoch. Przypatrywał się tym twarzom z bliska tyle razy, że dobrze zna każdy najmniejszy szczegół. To zresztą wszystko przyzwoici kupcy i chłopi, uprzejmie kłaniają się jemu albo Thérèse, kiedy idzie po sprawunki, dopytują o zdrowie obojga. Jednak gdy tylko się odwrócą, tworzy się skupisko co najmniej pół tuzina mężczyzn i kobiet, którzy stoją na rogach ulic albo w furtach – i gapią się. Ostatnio zwykli także chodzić za nim, a ponieważ – podobnie jak z pisania i czytania – ani myśli zrezygnować z codziennych przechadzek, nierzadko muszą nadłożyć nie lada dystans. Śledzą go na wzgórzach dokoła Môtiers, wzdłuż żlebów, przez lasy i łąki, których bogatą roślinność zgłębia z umiłowaniem. Motłoch cały czas zachowuje odległość, którą można uznać za stosowną. W każdym razie nie narzucają się, co zauważyła madame Verdelin, kiedy na początku lata przyjechała do Môtiers, żeby razem ze swoją chorą córką spędzić kilka dni w towarzystwie filozofa. I dodała: Przyznam, że nigdy przedtem nie widziałam tak oddanej grupy wielbicieli.
Ku jego niezadowoleniu madame Verdelin poprosiła swoją pokojową, by przeszła się po okolicy i wypytała, co „zwykli” ludzie myślą o sławetnym filozofie, i zorganizowała też spotkanie z przebrzydłym Montmollinem, którego podejrzewała o sprowokowanie całej nagonki, lecz o którym z czasem zaczęła mówić jako o wykształconym i dobrodusznym panu, choć nieco naiwnym. Nigdy się nie dowie, o czym rozmawiali, bez wątpienia jednak madame Verdelin przyjrzała się wszystkiemu, co było do zobaczenia, i wysłuchała wszystkiego, co było do wysłuchania, wyciągając przy tym odpowiednie wnioski. Tymczasem motłoch bynajmniej się nie zraził. Nawet to, że szedł w towarzystwie damy, prawdziwej arystokratki, nie powstrzymywało tłumu przed tłoczeniem się dokoła nich, kiedy wracali do miasta, czy przed rzucaniem pod ich adresem wyzwisk z każdej strony. Madame Verdelin pozostała niewzruszona. Byłoby poniżej jej godności dać po sobie poznać, że doszło do jakiejś niestosowności. Jak gdyby nigdy nic wróciła do rozmowy o Humie i Anglii, i o tym, że powinien rozważyć schronienie się w Londynie, ofertę, którą odrzucił w pełnym dramatyzmu geście. Jest pani zbyt uprzejma, madame Verdelin, ale ani myślę uciekać jak jakiś pies obawiający się kary. Prędzej znajdą mnie tu skąpanego we własnej krwi!
Jednak nawet wtedy nie potrafił sobie wyobrazić, że odważą się zaatakować go we własnym domu. Zastanawia się, ilu było rzucających kamieniami? Cała zgraja czy może ledwie kilku młodych żarliwców, którzy siedząc w La Couronne, tak się podjudzali, że stracili nad sobą panowanie? Wiadomo skądinąd, że gdy w grę wchodzą ludzie nieobliczalni, ledwie garstka może narobić szkód za całe wojsko. Wnioskując po hałasie i triumfalnych wrzaskach, musieli przedostać się na dziedziniec przez furtkę ogrodową, którą ich sąsiadka, madame Martinet, żona baliwa, tak starannie zamyka każdego wieczora. Jednak najbardziej niepokoi go gryzący zapach dymu, który wraz z chłodem nocy dostaje się do środka przez rozbite okna. A gdyby próbowali podpalić cały budynek? Chwyta Thérèse za rękę i kieruje wzrok ku tylnym drzwiom, które wychodzą na ogród. Może tędy uda im się uciec?
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Steve’a Sem-Sandberga „Ocean” bezpośrednio pod tym linkiem!
Równocześnie z krużganka na górze słychać ciężkie kroki, trzy cienie pojawiają się na bielonej kamiennej ścianie. Thérèse wrzeszczy przeraźliwie. Natychmiast zatyka jej usta dłonią i trochę szarpiąc, a trochę wlokąc, ciągnie ją ze sobą z powrotem do środka, gotowy, jeśli zajdzie potrzeba, osłaniać ją własnym ciałem. To jednak tylko monsieur Martinet z dwoma strażnikami, którzy wreszcie przyszli im z odsieczą. Baliw od razu spostrzega, w jakim stanie jest Thérèse, i chwytając ją stanowczo za ramię, prowadzi do sypialni (i pracowni) filozofa, która usytuowana jest w bezpieczniejszym miejscu, jej okna wychodzą na ogród. Monsieur Martinet długo siedzi tam z Thérèse, prawdopodobnie starając się ją uspokoić, w tym czasie dwójka strażników otacza Rousseau niczym przyboczni gwardziści. Krzyki motłochu stają się rzadsze i powoli milkną, i wydaje się, że gdy monsieur Martinet wreszcie wraca, traktuje incydent z ogromną pobłażliwością. Pojawiliśmy się w ostatniej chwili, mówi jakby półżartem. Dziedziniec wygląda jak istny kamieniołom!
Monsieur Martinet oczywiście jedynie udaje spokojnego. Kiedy rekonstruują potem przebieg zdarzeń, okazuje się, że rzeczywiście stał za tym spisek. Strażnicy miejscy, patrolujący zazwyczaj okoliczne ulice, zostali poprzedniego wieczora przeniesieni do innego rewiru, a ci, którzy wydali im taki rozkaz, nigdy się nie ujawnili. Przez kilka wieczorów i nocy Rousseau wraz ze swoją gospodynią byli bez ochrony. Dopytywany potem w tej kwestii komisarz zaprzeczał, że wydano jakikolwiek rozkaz w sprawie zmiany warty. W każdym razie on żadnego nie wydawał. Co wskazywałoby, że cała akcja została zaplanowana na innym szczeblu. Przez samego Montmollina?, pyta Martineta. Gdyby nie kierowana przeciwko niemu nienawiść, którą Montmollin podsycał każdej niedzieli, motłoch nie miałby odwagi poczynać sobie z taką impertynencją i zuchwałością. Jednak Martinet jako baliw zasiada także w lokalnej radzie parafialnej i nie spieszy mu się do obarczania kogokolwiek winą. Być może zdaje sobie sprawę, że gdy nienawiść zostaje puszczona w obieg, nie sposób znaleźć jej źródła, nie da się przypisać jej jakiejś konkretnej osobie albo nawet pojedynczemu, z uporem podtrzymywanemu stanowisku czy przekonaniu. Nienawiść po prostu jest. Jak rozpuszczony w wodzie tusz – choć nie do pochwycenia, zaciemnia jednocześnie rozum i osąd. Poza tym monsieur Martinet wraz z żoną mieszkają tuż obok, z Rousseau i jego gouvernante dzielą ogród i chodzą tą samą kładką, być może Martinet nie chce ryzykować, żeby samemu nie paść ofiarą kamienowania i nie zostać zrujnowanym tylko dlatego, że jego sąsiadowi nie starczyło rozumu, by zawrzeć pokój z klerem.
Jeśli liczyć szaleńczą ucieczkę z Montmorency przed trzema laty, będzie to już drugi raz, gdy zmuszony jest ruszyć w drogę w wielkim pośpiechu. Z każdą wyprawą ma coraz mniej tobołów do taszczenia, co przedstawia jako zaletę swojemu przyjacielowi, pułkownikowi de Pury’emu, kiedy ten następnego ranka po całym zdarzeniu przychodzi ocenić szkody.
Aby oszczędzić mu upokarzającej jazdy przez miasto na oczach wszystkich mieszkańców, zadysponowano dla niego kryty powóz, a także dodatkowy wóz z najniezbędniejszym bagażem. Postanowiono, że Thérèse zostanie w Môtiers do czasu, aż uda jej się pozbierać resztę pakunków i będzie mogła ruszyć za nim. Monsieur Martinet przydzielił jej dwóch żołnierzy straży miejskiej, by pilnowali jej dzień i noc. Co się tyczy bezpieczeństwa filozofa, rozważana jest oferta z sąsiedniego miasta Couvet, gdzie mógłby znaleźć schronienie. Martinet odrzuca ją jednak, twierdząc, że Couvet leży stanowczo zbyt blisko Môtiers. Niech nas ręka boska broni podsycać ten obłęd! Postanawiają zatem, że Rousseau spędzi dzień lub kilka dni u swojego przyjaciela Alexandre’a du Peyrou w Neuchâtel. W Neuchâtel swoją siedzibę ma la vénérable classe. Są oni zaprzysięgłymi wrogami filozofa, więc nie będzie mógł tam długo zostać, ale du Peyrou pozostaje w komitywie z berneńskimi senatorami i z pewnością może wynegocjować rozwiązanie w postaci odprawy lub nawet jakiejś kwatery.
Wydalony z miasta filozof siedzi teraz w krytym powozie – jak ptak, który musiał opuścić swoje gniazdo i zaraz dał się złapać, a teraz trzymają nad nim straż, żeby nie podkusiło go znów do ucieczki. Siedzi w środku ściśnięty między du Peyrou po prawej, a de Purym po lewej stronie. Pułkownik mówi, że ani myśli spuszczać filozofa z oka choćby na moment, dopóki ten nie będzie bezpieczny. To uwłaczające wymknięcie się sprawiło, że Rousseau stał się opryskliwy i gotów do awantury i gdyby mógł, natychmiast wypchnąłby z powozu dwójkę narzucających mu się opiekunów. By zająć czymś uwagę mruka, pułkownik robi, co może, i przypomina o wszystkich przyjemnościach, których, czy tego chce, czy nie, udało im się zażyć w trakcie kilkuletniego pobytu Rousseau w Môtiers. On sam, mówi de Pury, radośnie wspomina botaniczną wyprawę do Creux du Van, a potem na szczyt Le Chasseron, na którą wybrali się zeszłego lata. Z pewnością pan pamięta, monsieur Rousseau? Przetrwali czterodniową wędrówkę w warunkach, o których powiedzieć, że były zmienne, to jak nie powiedzieć nic. Na szczyt prowadzi z Môtiers długa i kręta droga, a obok stromego podejścia rozwidla się na setki drobnych ścieżek, które wydają się biec we wszystkie strony.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Steve’a Sem-Sandberga „Ocean” bezpośrednio pod tym linkiem!
Rousseau wraz ze swoim młodym towarzyszem, studentem filozofii François d’Eschernym, docierają na szczyt jako pierwsi, pozostali są daleko z tyłu, idą doliną i na tle zieleni wyglądają jak porozrzucane plamki. Du Peyrou wlecze się na szarym końcu, lecz to on prowadzi muła objuczonego całym ekwipunkiem. Szczyt Le Chasseron wyznacza podłużna, szeroka ściana skalna. I tam się wdrapują, stawiając potem – tak, gdy teraz de Pury o tym wspomina, Rousseau doskonale pamięta to uczucie! – jedną nogę na ziemi, a drugą pozostawiając wiszącą nad przepaścią. Dokoła nich suną resztki chmur, rzucając cienie o rozmaitych kształtach na porośnięty trawą płaskowyż rozciągający się u samego podnóża góry, tak że nie sposób ocenić dzielącej ich odległości. Gdy zza chmur wychodzi słońce, płaskowyż lśni mieniącym się jak szmaragd światłem. W dole widać białe plamy bydła pasącego się w pojedynkę albo w niewielkich stadach. Pojedyncza krowa dostała się na półkę skalną nieco ponad płaskowyżem. D’Escherny pokazuje Rousseau biedne zwierzę. Półka przewieszona jest nad zboczem, gdzie leżą chyba zwłoki – zwierząt, które źle stanęły i runęły w dół. Zdaniem d’Escherny’ego dla właścicieli bydła to wkalkulowane ryzyko, tutejsze zwierzęta są znacznie tłustsze niż te z dolin.
Reszta wędrowców właśnie dotarła na szczyt, pod osłoną sporego głazu rozkładają posiłek, na którego wspomnienie łzy kręcą się w oczach de Pury’ego. To monsieur Leclerc zaopatrzył nas wtedy w prowiant, przypomina sobie pułkownik, du Peyrou doglądał ekwipunku, młody d’Escherny troszczył się o kawę i rozpalił ognisko, żebyśmy mogli ją zaparzyć, wyszła znakomita, nie sądzicie, monsieur Rousseau, jesteście przecież smakoszem?
Obraca się w jego stronę.
A wy, pułkowniku, jakie było wasze zadanie?, pyta filozof.
Ja, odpowiada de Pury, dzierżyłem kompas, byśmy nie zabłądzili. Jedynie do tego się nadawałem i na niewiele więcej zdam się teraz. Mogę jedynie wyznaczać kierunek.
Tak zaczyna się jego wspomnienie o schodzeniu inną ścieżką, po drugiej stronie szczytu, gdzie kontynuowali botanizowanie. D’Escherny, obdarzony najlepszą ze wszystkich kondycją, poszedł przodem, by znaleźć miejsce na nocleg, wrócił potem po nich i poprowadził do niewielkiej chaty należącej do mleczarza z Fryburga, który na alpejskich zboczach zajmował się produkcją sera gruyère. W obejściu byli sami mężczyźni. Wszyscy rośli i brodaci, mieli krótko ścięte włosy i potężne, spracowane dłonie. Chłopi rozsiodłali muła i zaprowadzili zwierzę do stajni, resztę rzeczy zanieśli do piwnicy. Wędrowcom wskazali wysłużoną drabinę na poddasze, które okazało się rozmiarów stodoły, z wielkim stogiem siana pośrodku. Mogliśmy się umościć, jak się nam podobało, mówi de Pury. Byliśmy wycieńczeni i zasnęliśmy niemal natychmiast, mimo że panował tam ukrop i ledwo dało się oddychać. Jakby spać nad wulkanem. Nasz monsieur Rousseau oznajmił donośnie wszem wobec, że nie myśli spać. Powiedział, że nie sypia wcale, oznajmia de Pury, śmiejąc się i kiwając na Rousseau. Ten siedzi między dwoma mężczyznami, głowa mu opadła, oddycha przeciągle i głęboko do taktu wystukiwanego przez powóz.
Du Peyrou naciskał na baliwa w Nidau, młodego barona Karla Emanuela von Graffenrieda, póki ten nie przydzielił ponownie wygnanemu filozofowi tymczasowego miejsca zamieszkania w starym klasztorze na Wyspie Świętego Piotra. Budynek należał do szpitala w Bernie, cała wyspa formalnie znajdowała się pod jurysdykcją republiki berneńskiej. Wcześniej senat w Bernie nie tylko umieścił jego książki na indeksie, ale i jemu samemu zabronił przebywać na terytorium republiki. Teraz jednak von Graffenried gotów jest uczynić wyjątek pod warunkiem, że filozof da słowo, że nie opuści wyspy. W praktyce będzie to zatem oznaczać areszt domowy. Na szczęście Rousseau dobrze zna Wyspę Świętego Piotra, podobnie jak i von Graffenrieda. Mieszkając jeszcze w Môtiers, Rousseau wraz z du Peyrou mieli w zwyczaju każdego roku spędzać na wyspie kilka letnich dni i botanizować, a gdy byli tam ostatnim razem, von Graffenried gościł na wyspie w delegacji. Wszyscy trzej zostali potem zaproszeni na obiad do komisarza podatkowego wyspy, monsieur Engela, i jego żony Salomé, których Rousseau widział wtedy po raz pierwszy.
Ponieważ du Peyrou miał problemy ze słuchem, choć za nic nie chciał się do tego przyznać, i należało krzyczeć, by móc z nim rozmawiać, nachyliwszy się tuż do jego ucha, Rousseau prowadził w trakcie obiadu długą rozmowę z baronem, który jak wielu berneńczyków był drętwy i nieco skrępowany, choć zdawał się mieć otwartą głowę. Poza tym był ciekawski. Dopytywał o wpływ, jaki miało „poruszenie” wokół Emila, a także wokół pism krytycznych Rousseau na temat genewskiej le petit conseil, chciał wiedzieć, kto „stanął po stronie Rousseau”, a kto ze strachu stał się jego wrogiem i czy Rousseau może wrócić do Genewy, czy też miasto na zawsze zamknęło przed nim swoje bramy?
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Steve’a Sem-Sandberga „Ocean” bezpośrednio pod tym linkiem!
Obcesowy ton barona von Graffenrieda wzbudził w Rousseau podejrzenia, więc szybko zmienił temat rozmowy. Zaczęli mówić o botanice, którą Rousseau uważał za swój ostatni bastion, jedyne zajęcie, jakiemu mógł oddawać się w spokoju i bez nieproszonego dozoru. Choć czasem nawet i zbieranie roślin nie pomagało, zwierzał się von Graffenriedowi. Nie tak dawno temu odwiedził go młody oficer regimentu piechoty w Limousin, niejaki Séguir de Saint-Brisson, który odbył pielgrzymkę aż do Môtiers, wiedziony tak ogromną pasją do Emila, że utożsamiał się z Emilem i pragnął wychowywać się pod okiem Rousseau jako jego syn. Gdy Rousseau przeprosił go, mówiąc, że idzie botanizować, Saint-Brisson wyznał, że i on pała do botaniki gorącym entuzjazmem, i nalegał, by mu towarzyszyć. Chodzili razem cały dzień. Młody Saint-Brisson miał nos utkwiony w koronach drzew, rozwodząc się namiętnie na swój temat tonem, który uderzył filozofa nieznośną pretensjonalnością. By oddać się sztuce botaniki, należy nauczyć się trzymać wzrok blisko ziemi, kierować uwagę na najmniejsze detale. Do tego dochodzi nieco pokory. Krótko mówiąc, trzeba wiedzieć, jak bić pokłony. Wykształcić charakter, mój drogi Saint-Brisson. Wszystkie te nauki Rousseau przytaczał von Graffenriedowi w trakcie obiadu u Engelów z surowym uśmiechem, którym starał się jednocześnie wyrazić dobrotliwość i wzbudzić sympatię.
Oczywiście nie wie, czy udało mu się przekonać von Graffenrieda, by „stanął po jego stronie”. W każdym razie baron zgodził się na pobyt filozofa na wyspie, którą ten wyraźnie uwielbiał, zaś komisarz, monsieur Engel, został poproszony o przygotowanie mu kilku pokoi do dyspozycji w starym budynku klasztoru. Wyruszyli, gdy tylko dotarły do nich te wieści, najpierw powozem z Neuchâtel do Cerlier, a stamtąd łodzią. Gdy łódka zbliża się do nabrzeża, dostrzegają na pomoście sporą grupę ludzi. Przed oczami wyobraźni Rousseau staje podburzony tłum z Môtiers, ale de Pury kładzie mu na ramieniu dłoń, uspokajając go.
Nie martwcie się. Znacie ich przecież. To dobrzy ludzie.
Stado ptaków zrywa się z drzewa, gdy wiosłujący składają wiosła, a łódź dopływa do pomostu siłą bezwładu. Monsieur Engel, jeszcze zanim się pochyli, by chwycić cumę, przyjaźnie kiwa Rousseau na przywitanie. To wciąż młody mężczyzna, niski, ale szeroki w ramionach i klatce piersiowej. Obok niego stoi madame Salomé, ona także uśmiecha się życzliwie, z kolei przy niej stoi dwóch mężczyzn: jeden szczudlasty, w sutannie, najpewniej kapelan domu; drugi wygląda na dość młodego, Rousseau pozna go później jako monsieur Moulina, preceptora.
I pojawia się niesłychanie dużo dzieci. Biegają podekscytowane w tę i we w tę, wpadając co chwilę na łódkarzy, którzy zajęci są wciąganiem na pomost jego waliz z garderobą i innymi nieodzownymi rzeczami. Tutejsi służący zanoszą potem bagaże do klasztoru, na pierwszym piętrze mieszka komisarz wraz z rodziną i resztą domowników. Dla Rousseau przewidziane jest miejsce na kolejnej kondygnacji. Składa się nań spora izba, pomniejszona o potężny kuchenny piec przy wejściu i ułożone pod sufit szczepki, oraz niewielkie pomieszczenie na półpiętrze, w którym oprócz sofy z podłokietnikami jest kilka krzeseł i łóżko otoczone błękitną zasłoną i baldachimem. Thérèse, kiedy już przybędzie, dostanie mniejsze pomieszczenie w głębi na tym samym piętrze, bliżej izb przeznaczonych dla służby. Madame Engel była zdania, że tak będzie praktycznie, zresztą podobnie jak du Peyrou, który zaproponował w anonsującym ich liście podobne rozwiązanie, zwracając uwagę na niewielki rozmiar pomieszczeń, zbliżony do klasztornych cel. Oczywiście jeśli monsieur Rousseau nie ma nic przeciwko.
Monsieur Rousseau nie ma nic przeciwko.
Kiedy służący wnoszą jego pakunki, on idzie do pokoju dziennego, by przyjrzeć się widokowi za oknem. Tak daleko, jak sięga jego wzrok, wokół klasztoru ciągną się pola uprawne i pastwiska, a na trawiastym zboczu tuż pod oknem rosną w równych rzędach drzewa w sadzie i kończą się aż przy jeziorze. Ledwo widać wodę, jest ciemno, chmury okryły cieniem zbocze góry po przeciwnej stronie jeziora, ale gdy jego wzrok pada na skałę, skłębiona pokrywa wisząca nad szczytem rozpierzcha się, a ostre słońce zalewa domy i winnice wczepione w przeciwległe zbocze, tak jak i ścieżki łączące ze sobą gospodarstwa i uprawy. Te ostatnie tworzą wzór podłużnych wyżłobień, który traci intensywność i gęstość wraz ze wznoszącą się powoli stromizną szczytu.
Powinien odczuwać ulgę. Po tym, jak mimo ogromnego cierpienia, którego przysporzyła mu lapidacja, został tak serdecznie ugoszczony. Widok spokoju i dostojnego piękna krajobrazu wywołuje jednak wyłącznie przygnębienie. Wie, że jego dni są policzone, tu, na wyspie, osaczony, że nie ma stąd żadnej ucieczki, jeśli znów będzie do niej zmuszony. A może to właśnie tu, w tym rajskim mirażu, objawi mu się śmierć?