„Diego” – reż. Asif Kapadia – recenzja i ocena filmu
„Diego” – reż. Asif Kapadia – recenzja i ocena filmu
Zobacz też: Historia piłki nożnej, sukcesy Polaków i futbol a polityka
Maradona to dla twórców filmowych postać wdzięczna, wręcz prosząca się o stworzenie wielogodzinnego materiału. Z jednej strony to człowiek, który w swojej dziedzinie osiągnął absolutny szczyt i maestrię, który jest podziwiany na całym świecie, a w Argentynie czy Neapolu stawia mu się wręcz kapliczki – tak, jakby naprawdę był jakimś rodzajem futbolowego bóstwa.
Z drugiej strony to postać, która nie raz wstrząsnęła światową opinią publiczną. Imprezy, zdrady, narkotyki, doping i powiązania z niezbyt ciekawymi ludźmi dają nam drugi obraz Diego. Niekoniecznie pozytywny, ale równie barwny. Nie może dziwić zatem, że Asif Kapadia, człowiek, który wcześniej już reżyserował m.in. filmy o Ayrtonie Sennie czy Amy Winehouse, wziął na tapet i Argentyńczyka.
Pierwsze minuty „Diego” dosyć mnie zaskoczyły. W zasadzie seria scen, które widziałem, przeplatana czymś w rodzaju samochodowego pościgu, sprawiała wrażenie streszczenia najważniejszych motywów filmu. Pomyślałem, że twórcy „wystrzelają się” tutaj z najciekawszych fragmentów, ale na szczęście byłem w błędzie. Z kolei niby-pościg był dynamiczną przejażdżką na stadion San Paolo, gdzie Diego Armando miał właśnie zostać zaprezentowany kibicom jako nowy gracz Napoli.
Trzeba w tym momencie zaznaczyć jedną rzecz – to nie jest film, który w równym stopniu skupia się na całym życiu piłkarza. Tak naprawdę, to z niemal 60-letniego żywota Maradony wyciągnięto 7 lat, kiedy to grał w Neapolu, czyli okres 1984-1991. Zobaczymy oczywiście i motywy spoza tych czasów, ale klamra kompozycyjna została tu bardzo wyraźnie zaznaczona.
Losy słynnego „El Diez” zaczynamy śledzić więc w momencie, gdy osiąga on, jak się zwykło uznawać, najlepszy wiek dla piłkarza – 24 lata to moment, kiedy młodzieńcza energia łączy się już z pewnym doświadczeniem. Przechodząc do drużyny Napoli Diego miał już na swoim koncie sukcesy zarówno z Boca Juniors w ojczyźnie, jak i z Barceloną w Hiszpanii. Z katalońskiego zespołu odchodził jednak z niezadowoleniem, nękany kontuzjami. W Neapolu witano go jak zbawienie, bo kluby z biedniejszej części Włoch rzadko wówczas sprowadzały gwiazdy tego formatu.
Od początku więc dostajemy to, z czym Maradona musiał się mierzyć latami. Tłumy, zamieszanie, tumult, ogrom emocji, gdy tylko pojawia się na konferencji prasowej i potem na wielkim stadionie. Tu warto wspomnieć o bardzo ciekawie przemyślanym montażu, w którym z wypełnionego po brzegi San Paolo przechodzimy w kolejnej scenie do pustego San Paolo, w trakcie treningu piłkarzy. Kontrast jest wyraźny, ale nie rozprasza, jest to wręcz przyjemne zagranie ze strony twórców – takich zdarzy się zresztą jeszcze trochę. Czasami bywa też tak, że zamieniona jest chronologia scen, np. zdobycie pucharu – spotkanie z rodziną nazajutrz po meczu - świętowanie w szatni tuż po ostatnim gwizdku. Choć może się to wydawać bez sensu, to przynajmniej mnie zaciekawił ten zabieg, a już w najmniejszym stopniu mnie nie zdezorientował.
Z jakimi materiałami filmowymi mamy w ogóle do czynienia? Z samymi archiwalnymi, za to w niesamowitej jakości, w przytłaczającej większości w kolorze. Praca związana z ich zebraniem naprawdę zasługuje na najwyższe uznanie. Fragmenty są różnorodne: obejrzymy prywatne nagrania Diego i jego rodziny, wiele ujęć z piłkarskich meczów, zarówno ligowych, jak i reprezentacyjnych, sceny zarejestrowane przez prasę, wycinki programów telewizyjnych. Co ważne – i bardzo to doceniam – od czasu do czasu pojawiają się też materiały niezwiązane bezpośrednio z piłkarzem, ale ukazujący szerszy kontekst historyczny - np. fragmenty przedstawiające argentyńskie dzielnice biedoty czy walki o Falklandy, w kontekście meczu Argentyna-Anglia.
Jak już wspomniałem, oglądamy wyłącznie archiwalia – nie ma przerywników w postaci „gadających głów”, co skutecznie by wytrącało z całego klimatu „Diego”. Słyszymy za to sporo wypowiedzi, nie tylko Maradony (w zasadzie to zaskakująco mało się wypowiada względem całości), ale też jego bliskich, osobistego trenera, ludzi związanych z drużyną Napoli, dziennikarzy i piłkarskich ekspertów. Fani futbolu z pewnością docenią foniczny występ Ciro Ferrary, którego sam pamiętam z gry dla Juventusu. Natomiast kolejnym elementem objaśniania kontekstu historycznego jest zaproszenie do współpracy Johna Foota (swoją drogą – nazwisko ładnie współgrające z filmem), który omawia niektóre zdarzenia z perspektywy historyka specjalizującego się w dziejach Włoch.
Polecamy e-booka Łukasza Jabłońskiego pt. „Sportowa Warszawa przed I wojną światową”:
Świetnym uzupełnieniem dla przedstawianych scen jest muzyka i udźwiękowienie. Od samego początku udało się widza wprowadzić w klimat lat 80., serwując mu kawałek, który równie dobrze mógłby pasować do serialu pokroju słynnego „Knight Ridera”. Kiedy trzeba, to utwory są dynamiczne, a gdy potrzeba spowolnienia czy refleksji, robią się sentymentalne. Są nawet fragmenty trzymające w napięciu i zagrane np. ciszą, co też sprawia bardzo dobre wrażenie. Gdy na ekranie widzimy grę na boisku, w głośnikach usłyszymy komentatora, a do tego całkiem nieźle dobrane „dźwięki gry” – kopnięcia piłki, wślizgi po trawie, uderzenia w słupek itp. To nawet więcej, niż zwykle słyszymy w telewizji przy prawdziwym meczu, gdzie podobne hałasy zagłuszają trybuny.
„Diego” nie jest jednak po prostu filmem sportowym, zwykłą historią z boiska. To dzieło dające unikalny wgląd w głębię postaci, jaką jest Maradona. Nie można powiedzieć, że to kinematograficzna laurka, bo trudne tematy nie zostały tu pominięte – bardzo szybko przekonujemy się, że Argentyńczyk nie jest zbyt wierny swojej partnerce, doczekuje się nawet nieślubnego syna, którego zresztą przez długi czas nie chce nawet poznać. Imprezuje, czasem upaja się swoją sławą, w końcu wpada w złe towarzystwo neapolitańskiej mafii i uzależnia się od kokainy. Robi się przytłoczony sławą i sukcesami w Napoli i reprezentacji, z którą sięga po mistrzostwo świata. Zawala testy antydopingowe.
Wszystko to jest w filmie pokazane, jednak w sposób dość neutralny, dający odbiorcy furtkę do wyrobienia sobie własnego zdania i oceny zachowań piłkarza. Mimo to wypowiedzi niektórych osób z off-u przekonują od czasu do czasu, że mamy do czynienia z dwoma charakterami w jednym człowieku. „Diego”, ten znany rodzinie, to chłopak do rany przyłóż, nieprzesadnie śmiały. Z kolei „Maradona” znany tłumom na stadionach jest zawadiaką, który przez swoje decyzje kończy źle. Widz nie poczuje się jednak zakłopotany i jeśli ma odrobinę własnego rozumu, to sam będzie widział, co jest godne pochwały, a co nagany.
Samo zakończenie jest na pewno dosyć poruszające, a składa się z kilku scen i wydarzeń, które nastąpiły już po zamknięciu głównego, „neapolitańskiego” etapu filmu. I w zasadzie każdy z tych motywów mógłby być ostatnią kropką scenariuszu, a zmiksowane razem robią jeszcze lepsze wrażenie, pozostawiając w umyśle oglądającego wciąż niejednoznaczny obraz Diego.
Pytaniem otwartym pozostaje, czy decyzja o skupieniu się na wycinku biografii Maradony była dobra. Ale sam film zdaje się odpowiadać na tę zagadkę, gdy jeden z narratorów mówi, że w grze w Napoli zamknęły się wszystkie najważniejsze cechy życia i kariery Argentyńczyka. I tu się zgodzę, bo dostajemy i popularność, i sukcesy, i porażki, i kłopoty. Wielkie wzloty i upadek z wysokości. Miłość i nienawiść tłumów. Całego Diego. Może szkoda trochę, że np. pominięto Mundial w USA (prócz drobnej wstawki), gdy Maradona został ponownie zdyskwalifikowany za doping i opuścił turniej w niesławie – to by było niezłe uzupełnienie jego historii. Mimo wszystko zabieg skupienia się na Neapolu oceniam sam raczej pozytywnie – lepiej się było skupić na tym i wycisnąć wszystkie soki.
„Diego” to naprawdę dobrze zrobiony dokument, z pomysłem, dopracowany, dopieszczony. No i Diego Armando Maradona nie mógł dostarczyć kiepskiego scenariusza. Dla mnie, jako fana piłki nożnej, to idealny wybór na wyjście do kina, oglądanie to czysta przyjemność. Dla osoby, która piłką się nie interesuje, a Maradonę ledwo kojarzy, dalej będą to przyjemnie spędzone ponad dwie godziny. Może nawet ktoś taki dostanie dodatkowy zastrzyk emocji, nie znając wyników niektórych meczów…