Daisy chce na front, lecz poznaje Polaka
Ten tekst jest fragmentem książki Daisy Ferrein „Księżniczki z Kriwokolennej”.
Rok 1915, drugi po wybuchu pierwszej wojny światowej. Po rozpoczęciu działań wojennych przedsiębiorstwo Dziadka (z nim na czele, bo jego wkład był największy) ufundowało duży szpital wojenny, a w kosztach uczestniczyli wszyscy pracownicy firmy. Prócz tego szpitala Dziadek założył jeszcze inny, o wiele mniejszy, prywatny, i wszystkie wydatki pokrywał sam. Składał się ten szpital z czterech sal dla niezbyt ciężko rannych, z sali operacyjnej oraz małego laboratorium. Lili była już wtedy młodą mężatką i miała małą córeczkę. Pielęgniarkami w tym szpitalu byłyśmy ja i Lina – po przejściu odpowiedniego przeszkolenia.
Przewodniczyła nam Polka, pani Róża, którą Dziadkowi ktoś polecił. Była to już niemłoda, ale przemiła osoba, z którą łączyły nas więcej niż przyjazne stosunki. Miała córki nieco starsze od nas i bardzo nas polubiła. Prócz szpitala chodziłam, a przynajmniej powinna była chodzić, na uniwersytet, co jednak w tamtym czasie bardzo zaniedbałam.
Jesienią Mama, Karol i Mania pojechaliśmy na Krym. Początkowo spędziliśmy jakiś czas w Jałcie, gdzie Dziadek (zanim nabył pałacyk Włodarskiego) wynajmował dużą willę przy ulicy Emira Buchary (przyjeżdżał podobno prawie co roku do Jałty, przywożąc ze sobą całe stado baranów, którymi się żywił wraz ze swą świtą).
Mama zamierzała jechać na Kaukaz, do Soczi, dokąd nas usilnie zapraszali kuzyni, w końcu jednak przeważyły względy przemawiające za Krymem, a miejscem wybranym na dłuższy pobyt był Nowy Simeiz i pensjonat Aleksandrowej Dolnik.
Lili z nami nie pojechała, gdyż wtedy była już mężatką. Wyszła za mąż za naszego kuzyna Jegora Stutzera, którego matka, Emilia z Avenariusów, była bratanicą naszej Babci, a siostrą bardzo kochanego przez nas stryja Saszy, ojca Fiedii (Fieodora) Avenariusa […]. Stryj miał dziewięcioletnią córeczkę, której Lili nadała imię Gefün, i która zmarła na dziwną i rzadką chorobę krwi.
Rodzina Stutzerów była wyznania prawosławnego i ślub Lili odbył się w rosyjskiej cerkwi, był bardzo uroczysty i piękny. Ja i Lina zawsze lubiłyśmy cerkiew, nabożeństwa prawosławne i piękne męskie chóry cerkiewne, ikony i złoty ikonostas, i mocny zapach kadzidła, i popów w bogatych ryzach.
Nad głowami młodej pary drużbowie trzymali wielkie i bardzo ciężkie złote korony. Nabożeństwo trwało długo. Stałam z Liną bezpośrednio za nimi i widziałam, jak trzęsły im się ręce od straszliwego wysiłku. Ucieszyłam się za nich, gdy mogli nareszcie opuścić korony, bo cierpiałam wraz z nimi i nie mogłam się doczekać, kiedy nadejdzie ta chwila wybawienia. A jeśli nie wytrzymają i odłożą korony albo za wcześnie założą je nowożeńcom? – zastanawiałam się z niepokojem.
Mąż Lili nie mógł wtedy wyjechać z Moskwy, więc Lili z nim została wraz z małą córeczką Olą. Karol i Mania niedługo bawili z nami na Krymie – musieli wracać do Moskwy, ponieważ zaczynał się nowy rok szkolny. Rodzina pojechała zatem do Nowego Simeizu. Tam zacznie się nowy, piękny rozdział w moim życiu, tak bardzo odmienny od planów, które snułam w swej niespokojnej głowie […].
Pojechałam na Krym, aby ostatecznie skrystalizować plany wyjazdu na front. Miałam wrażenie, że tam, na terenie walk, wstrząsów i mocnych przeżyć psychicznych nareszcie siebie poznam, zrozumiem, kim jestem, kim chcę być, jakie cele sobie w życiu postawić. Bo w moim sercu i mózgu stale szalały burza i niepewność, nie wiedziałam, jaki kierunek w życiu obrać. Już od dawna prosiłam ojczyma, kiedyś zabrał mnie ze sobą na front, dokąd często wyjeżdżał (w jakim charakterze, niestety już nie pamiętam… może z materiałami opatrunkowymi i medycznymi od Dziadka?). Byłam pewna, że w końcu Ojczyma Wołodię przekonam. On był taki dobry i wyrozumiały.
Wydałam sto rubli złotem, aby zdobyć mundur wojskowy, o którym nie wątpiłam, że niedługo go włożę. Na pewno grubo przepłaciłam (jeden z dawnych rannych w szpitalu mi to załatwił), lecz się tym nie przejęłam, miałam dosyć pieniędzy. Już widziałam siebie tam, gdzie toczą się walki… Ale w jakim charakterze? To się wszystko już niedługo miało wyjaśnić.
Snułam się zamyślona po plaży, przepływałam do wystającej z wody skały. Wchodziłam na sam jej szczyt i stamtąd patrzyłam w dal, w powiewach wiatru i promieniach gorącego słońca. A na brzegu czekał na mnie cierpliwie nie taki zupełnie młody, ale bardzo oddany mi pan, który zawsze, gdy się spotykaliśmy, tyle rzeczy mi opowiadał, nieraz nawet ciekawych, ale które mnie nic a nic nie obchodziły, bo snułam w głowie szerokie, acz jeszcze nie bardzo sprecyzowane plany.
Pensjonat, pięknie położony, oddzielał od morza tylko bujny ogród, do którego prowadziły z tarasu szerokie, białe, marmurowe schody. Na tarasie, w ogrodzie i na plaży zawsze panował ruch.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Daisy Ferrein „Księżniczki z Kriwokolennej” bezpośrednio pod tym linkiem!
W tamtych dniach zjechało z Polski wielu gości i język polski dominował nad językiem rosyjskim. Dla mnie brzmiał jak muzyka, jak poezja, tak bardzo przypadł mi do gustu. Szczególnie zachwycałam się szczebiotem polskich dzieci, które wołały „Mamusiu, patrz, jaki ten kwiatek jest piękny!” i „Popatrz, jaki śliczny piesek!”. Cieszyłam się, że trochę rozumiem tę mowę – wszak zacząwszy pracować w prywatnym szpitalu Dziadka, do którego prowadzenia zaangażowana była niejaka pani Koźmińska, Polka, kupiłam sobie polski samouczek i w wolnych chwilach pilnie studiowałam.
Ich [Polaków] mowa miała dla mnie brzmienie muzyki. Patrzyłam i słuchałam zafascynowana. Już na tyle ją poznałam, że rozumiałam wiele z ich rozmów, lecz nie znałam do tej pory nikogo [z Polski], przebywałam tylko w towarzystwie Rosjan.
Po alejach i wzdłuż plaży przechadzał się równym, spokojnym krokiem piękny wysoki starzec o siwej brodzie (bardzo podobny do Lwa Tołstoja, lecz o wiele przystojniejszy) i ruchach dziwnie młodzieńczych oraz młoda dziewczyna o delikatnej białoróżowej cerze, prawie taka wysoka jak on. Miała na głowie słomkowy kapelusz z dużym rondem, który rzucał cień na jej wielkie piwne oczy świecące dobrocią. W uszach długie kolczyki, w których jej tak bardzo do twarzy, a na drobnych ustach pogodny uśmiech. Ta niecodzienna para zwracała ogólną uwagę – powiedziałabym więcej – zachwyt. To byli Dziadek i Lina.
Zauważył ich i odczuł do nich ogromną sympatię i młody Polak, który dopiero co przybył na Krym i także zatrzymał się w pensjonacie Aleksandrowej Dolnik, chociaż i on planował właściwie pobyt w Soczi, jak to było zamiarem i naszej Mamy. Tym Polakiem był Józef Wagner.
Przyjechał na Krym z Petersburga, na krótki odpoczynek z przyjaciółmi Rosjanami – kolegą z Ministerstwa Komunikacji i jego żoną – przed wyjazdem na kilkumiesięczny pobyt we Władywostoku. Tam na zlecenie Ministerstwa Komunikacji miał nadzorować odbiór jakichś materiałów wysyłanych z USA dla rosyjskiej armii. Przeniósł się do Petersburga wraz z braćmi – Antonim i Wiktorem (tak samo inżynierami) – z Warszawy, gdy do polskiej stolicy zbliżały się wojska niemieckie. W Warszawie pracował na linii kolei warszawsko-wiedeńskiej.
W gwarze polskiego towarzystwa od razu rozróżniłam nowy głos – dźwięczny, świeży i wibrujący niczym struna. Odnalazłam wzrokiem tego, kto mówił. Uderzyła mnie elegancka sylwetka młodego Polaka, który z ożywieniem – i najwidoczniej dowcipnie – opowiadał coś gronu otaczających go kołem i serdecznie śmiejących się kobiet. Zapewne mój wzrok go przyciągnął, spojrzał bowiem na mnie przelotnie i znów zwrócił się do swoich towarzyszek. Wydał mi się tak piękny, tak inny od wszystkich. Coś nieznanego ukłuło mnie w serce.
Gwar mi przeszkadza. Wychodzę z salonu, chcę być sama z tym nowym dla mnie wrażeniem. Nie mogę oderwać myśli od tego nieznanego Polaka. Wciąż widzę jego aksamitne oczy, pięknie zarysowane usta, zgrabną postać, słyszę miękki, wibrujący głos. To przeszkadza mi snuć plany, lecz nic na to poradzić nie mogę, nie potrafię przestać o nim myśleć.
Widziałam, jakie miał szalone powodzenie. Kobiety go nie odstępowały. Mężczyźni patrzyli na niego z zazdrością. Zaczęłam go ukradkiem obserwować. Wydawało mi się, że mimo uprzejmości, jaką wszystkim okazywał, był niezależny i wolny jak ptak.
Nie, to już więcej niż uprzejmość i dobre wychowanie, to stanowczo przesadna grzeczność, nadskakiwanie kobietom, gdy pomagał im narzucić na plecy szal czy pelerynkę, gdy podchodził lekkim krokiem, by którejś z nich podać parasolkę czy torebkę. Zanadto był usłużny, zbyt ugrzeczniony. To nie po męsku, zdecydowałam z żalem w sercu.
Gdzie słychać najbardziej ożywione rozmowy, skąd dochodzi najbardziej wesoły śmiech – tam na pewno był on. Tylko on potrafił stworzyć taki nastrój beztroski, wzbudzić takie zaciekawienie u wszystkich.
Jest wieczór taneczny. Drzwi i okna salonu szeroko otwarte. Światło księżyca dosłownie leje się do salonu i gasi swym blaskiem mrok. Wszyscy się bawią. Panie – bardzo dyskretnie – ale walczą o możliwość tańca z uroczym Józefem. Ja to widzę, lecz widzę także, że on, mimo pozorów, jest niezależny, że traktuje wszystkie jednakowo i lekko.
Jaki on mi się wydał odmienny od innych – jakby emanujący specjalnym magnetyzmem, zgrabny i piękny. Oczy głęboko osadzone, ocienione gęstymi brwiami, oczy przenikliwe, a jednocześnie łagodne i pieszczotliwe. Klasycznie skrojone usta, zdecydowany podbródek, wysokie, myślące czoło. Chód lekki i elastyczny, przypominający ruchy młodego lwa lub pantery… A głos dziwnie melodyjny – ni to żartobliwy, ni to radosny. Wszystko mi się w nim podobało. Byłam zauroczona.