„Czułem, że jedziemy do piekła”. Wspomnienia polskiego strażaka z 11 września 2001 roku

opublikowano: 2021-09-10, 17:54
wszelkie prawa zastrzeżone
W drodze do płonących wież strażak Stanley Trojanowski odebrał telefon od syna: „Tato, kocham cię, uważaj na siebie”. Stanley nie wiedział, czy wróci żywy. Do rodziny odezwał się dobę później. Dwadzieścia cztery godziny pracy w apokaliptycznej scenerii pełnej pyłu, kurzu i toksycznego powietrza zniszczyły mu płuca. Pluł krwią. Do pracy już nie wrócił. „Każdego kolejnego dnia, niemal w każdej sekundzie zdrowie przypomina mi o tym, co się stało. 11 września już na zawsze we mnie zostanie”.
reklama

Ten tekst jest fragmentem książki Kamila Tureckiego „Przerwane milczenie. Na gruzach World Trade Center. Polskie historie”.

Kamil Turecki: Jakie miał pan plany na 11 września?

Stanley Trojanowski: Dzień zapowiadał się spokojnie. To był piękny, słoneczny wtorek. Do jednostki Engine 238 na Greenpoincie przyjechałem jak zwykle około ósmej, czyli godzinę przed rozpoczęciem pracy. Odbyłem rutynowe rozmowy z kolegami, którzy właśnie kończyli swoje zmiany, o tym, co działo się w nocy, na co zwrócić uwagę i co będzie dziś do roboty. Sprawdzaliśmy też wozy i sprzęt. O dziewiątej zwykle rozpoczynało się spotkanie z oficerem, który wyznaczał nam zadania. Przed godziną dziewiątą sprawdzałem swój wóz strażacki. W pobliżu, w pokoju wypoczynkowym mieliśmy telewizor ustawiony na lokalny kanał informacyjny. Nagle kolega, który tam odpoczywał, krzyknął przerażony, byśmy wszyscy przybiegli i zobaczyli, co się dzieje. Pamiętam dokładnie, że była ósma pięćdziesiąt dwa, bo spojrzałem wtedy na zegarek. Widziałem, że zaraz zacznie się odprawa, a tu jeszcze mam coś w telewizji oglądać. Tymczasem na ekranie widać było północną wieżę World Trade Center w kłębach dymu. Kolega powiedział, że uderzył w nią samolot. Na początku nie dowierzaliśmy. Myśleliśmy, że to fragment jakiegoś filmu, bo to, co zobaczyliśmy, było wręcz niewiarygodne.

Zdjęcie lotnicze zniszczonego World Trade Center, 23 września 2001 roku (fot. NOAA; domena publiczna)

Kiedy zdaliście sobie sprawę, że to jednak nie błąd pilota, nie wypadek awionetki, a zamach terrorystyczny?

Gdy drugi samolot uderzył, tym razem w południową wieżę, wiedzieliśmy, że to nie może być przypadek i że czeka nas ciężki dzień. Nikomu nie przyszło wtedy w ogóle do głowy, że wieże mogłyby się zawalić. W lutym 1993 roku pod wieżą północną kompleksu WTC eksplodowała ciężarówka wypełniona mniej więcej siedmiuset kilogramami azotanu amonu. Kilka pięter przestało wtedy istnieć. Wyrwa miała średnicę kilkudziesięciu metrów, a mimo to budynek się nie zawalił. Uważaliśmy, że skoro wtedy się to terrorystom nie udało, a teraz, po wbiciu się samolotów, wieże też się nie zawaliły, to nic już złego nie może się stać. Zostaną wyremontowane i nadal będą mogły funkcjonować. Tymczasem wieże wytrzymały uderzenie samolotów, ale maszyny były pełne paliwa. Ściekając po ścianach, ciesz, która uległa zapaleniu, topiła metal. W ten sposób doszło do zawalenia i, jak się później okazało, zostaliśmy w Strefie Zero nie dzień, a wiele dni, a tak naprawdę tygodni i miesięcy.

reklama

Już wtedy, gdy zobaczyliście pierwsze obrazki dymiącej się wieży północnej, wiedzieliście, że wszystkie oddziały nowojorskiej straży zostaną postawione na nogi?

Wiedzieliśmy, że my na pewno będziemy wezwani, ponieważ jako jedyni dysponowaliśmy wozem o pojemności dwunastu tysięcy litrów do gaszenia pianą. Skoro uderzył samolot, to paliła się między innymi benzyna. Wówczas pomóc może tylko piana.

Długo musieliście czekać na wezwanie?

Tuż po godzinie dziewiątej otrzymaliśmy informację, że jesteśmy potrzebni. Porucznik Glenn Wilkinson wydał komendę: „Do wozu”. Wtedy jeszcze nie wyjechaliśmy wozem z pianą, ale szef zadzwonił po drugiego szofera, żeby był w gotowości. Pamiętam, jak mówił mi, bym uważał po drodze i, choć zwykle do wież WTC najszybciej dojeżdża się mostem Brooklińskim, tym razem polecił mi jechać przez most Manhattan, bo uważał, że tamten będzie już zakorkowany. Z budynku straży wyjechaliśmy najszybciej, jak się dało. Włączyłem syrenę i światła i ruszyliśmy w drogę.

Jakie myśli panu towarzyszyły?

Czułem, że jedziemy do piekła. Potwierdziło się to, gdy radio podało informację o drugim uderzeniu − w wieżę południową. Wtedy zadzwoniła komórka. To był jeden z moich synów. „Jedziecie już? Tato, kocham cię, uważaj na siebie. Życzę ci dużo szczęścia” − powiedział. W oczach pojawiły mi się łzy, ale nie chciałem, by wiedział o moim wzruszeniu, więc twardo odpowiedziałem: „Będzie dobrze”, choć tak naprawdę nie wiedziałem, co nas czeka.

I co pan zobaczył na miejscu?

Dotarliśmy na miejsce już po kilkunastu minutach. Trochę dzięki temu, że bardzo dobrze znałem topografię Nowego Jorku i jechałem na skróty. Nie mogliśmy już jednak zbliżyć się do miejsca, w którym wydawano rozkazy, więc komunikowaliśmy się przez cały czas przez radio. Stanęliśmy na rogu Barclay Street i West Street. Tam znalazłem hydrant. Chłopaki wzięli po wężu i ruszyli w stronę siedemdziesiątego trzeciego piętra wieży północnej, bo tam według rozkazu mieliśmy dotrzeć. Pamiętam, jak Glenn Wilkinson uściskał jeszcze każdego z nich, życzył powodzenia i by wrócili cało i zdrowo. Ja sam całowałem każdego w głowę. Po powrocie oni zawsze robili to samo z moją głową jako szofera. To nasza tradycja. Wilkinson pobiegł z nimi. Nie zdążyłem go ucałować, a nie chciałem go gonić. Krzyknąłem tylko: „Całuję, Glenn!”.

reklama
Jeden ze strażaków w trakcie akcji ratunkowej, wrzesień 2001 roku (fot. Preston Keres, U.S. Navy; domena publiczna)

Co się działo potem?

Uratowała nas kuriozalna sytuacja. Kolega z jednostki musiał skorzystać… z toalety i dlatego nasza grupa weszła do budynku nieco później. Po drodze schodzący na dół pracownicy biur w WTC mówili nam, że idziemy na śmierć. Nie zdążyliśmy wejść wysoko, kiedy otrzymaliśmy informację, że wieża południowa zaczyna się walić i mamy się natychmiast ewakuować. Miałem wrażenie, że wyleciały wszystkie szyby z budynku. Ekipa z jednostki Engine 212 była wtedy kilkanaście do kilkudziesięciu pięter ponad nami i mieli już trudniej. Gdy wieża południowa się waliła, wytworzyła tak silny i gorący przeciąg, że naszych kolegów w jednym momencie zmiotło. Uderzali bezradnie o ściany w okolicach wind, a przecież nasze wyposażenie ważyło kilkadziesiąt kilogramów. Mieliśmy ze sobą nawet butle tlenowe. Te ciężary nie pomagały również przy schodzeniu. Była godzina dziewiąta pięćdziesiąt dziewięć. Zdążyliśmy uciec przed najgorszym. O dziesiątej dwadzieścia sześć runęła wieża, w której się znajdowaliśmy.

Nie zdążył za to podporucznik Glenn Wilkinson…

Nie zdążył, ponieważ gdy wyszliśmy z wieży, okazało się, że brakowało jednego z naszych kolegów, który w dodatku nie miał ze sobą radia. Glenn i szef jednostki 212 wzięli butle z tlenem i ruszyli na poszukiwania. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Nie zdążył wrócić, bo dwadzieścia minut później budynek runął.

reklama

Czy w takiej apokaliptycznej atmosferze wiedzieliście, co dalej robić?

Jeszcze przed zawaleniem którejkolwiek z wież widoczność była bardzo słaba. Gdy spoglądałem czasem w górę, myślałem, że to zagubione ptaki nie wiedzą, dokąd lecieć. To jednak byli zdesperowani ludzie, którzy woleli wyskoczyć z wysokiego piętra płonącej wieży, niż czekać na nieuniknioną śmierć w budynku. Później nie było widać już nic. Wokół tylko kurz, pył, azbest i cement. Odnosiło się wrażenie, że jest się w jakiejś burzowej chmurze. Po zawaleniu się pierwszej wieży miałem niskie ciśnienie w hydrancie, dlatego nie mogłem gasić żadnego pożaru. Stworzyłem fontannę wody, w której zakurzeni ludzie mogli się obmyć. Warstwy pyłu na ciałach były tak grube, że nie było nawet widać krwi, która albo parowała pod wpływem gorąca, albo okrył ją kurz. Wokół był straszny huk. Z góry zlatywali nie tylko ludzie, lecz także sprzęty oraz kamienie. W ten sposób zginął mój kolega, strażak Danny Suhr. Spadła na niego lecąca z dziewięćdziesiątego piętra kobieta, łamiąc mu kręgosłup. To jedna z pierwszych wśród strażaków ofiar ataków na WTC.

Pomagaliśmy też wnosić ludzi do ambulansów, w tym strażaka. Był tak grubo okryty pyłem, że nie zauważyłem, że to jeden z moich kolegów. Dobrze go znałem, a w trakcie akcji był często tuż obok mnie. Uderzył go spadający głaz… Widziałem zdeformowane twarze ludzi, buty i ciała oplecione resztkami kabli komputerowych. To wszystko były straszne obrazki, a warunki nie pozwalały na adekwatną pomoc. Nieraz spadające przedmioty przecinały węże z wodą. Musieliśmy w kilka osób je ściskać, żeby gasić mniejsze pożary. Później to już w ogóle brakowało odpowiedniego ciśnienia wody. Pompowaliśmy ją ze statku pływającego po rzece Hudson. To też nie było łatwe, bo wiele wozów strażackich zasypał gruz.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Kamila Tureckiego „Przerwane milczenie. Na gruzach World Trade Center. Polskie historie” bezpośrednio pod tym linkiem!

Kamil Turecki
„Przerwane milczenie. Na gruzach World Trade Center. Polskie historie”
cena:
44,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.
Rok wydania:
2021
Okładka:
miękka
Liczba stron:
304
Premiera:
1 września 2021
ISBN:
978-83-8250-080-6
EAN:
9788382500806

Ten tekst jest fragmentem książki Kamila Tureckiego „Przerwane milczenie. Na gruzach World Trade Center. Polskie historie”.

Skoro niczego nie było widać, skąd wiedzieliście, gdzie szukać Glenna Wilkinsona?

reklama

Glenn pobiegł w kierunku West Street, dlatego to był nasz pierwszy trop. Powiedziałem kolegom: „Chłopaki, albo go znajdziemy, albo tu padniemy”. Ciało szefa znaleźliśmy około siedemdziesięciu metrów od wieży północnej po wielu godzinach przeszukiwania ruin wysokich nawet na trzy piętra. W rumowisku zauważyliśmy strażaka, a w zasadzie wystającą butlę tlenową. Po odgarnięciu pyłu można było zobaczyć jej numer. W ten sposób rozpoznaliśmy, że to człowiek z naszej jednostki. Wszyscy inni byli żywi. Czyli chodziło o Glenna.

Strażacy w czasie akcji ratunkowej, 11 września 2001 roku (fot. Mike Goad; domena publiczna)

Która była godzina? Co zrobiliście?

Przed dwudziestą drugą. Pobiegliśmy szybko po niezbędny sprzęt − kilofy, młoty, piły tarczowe do cięcia metalu, rozpieracze hydrauliczne i podnośniki. Piły szybko się nagrzewały i pękały. Żaden z nas jednak nie chciał odpuścić. Choć nie było żadnej iskierki nadziei, że Wilkinson żyje, wiedzieliśmy, że nie możemy go tam zostawić. Każdy z nas mówił do niego jak do żywego: „Glenn, nie zostawimy cię tutaj”. Po północy przyszli zarządzający akcją ratunkową, by odesłać nas do domu na odpoczynek. Mówiliśmy, że tu, pod gruzami, jest nasz dowódca i nie zostawimy go. Oni się upierali, że będziemy potrzebni następnego dnia. Nie odpuściliśmy jednak i pozwolili nam zostać. Dostaliśmy też krótkofalówki, żeby w razie konieczności móc się skontaktować z dowództwem. Do Glenna dotarliśmy o godzinie siódmej rano. Ten widok był tak przygnębiający, że nigdy go nie zapomnę. Chcieliśmy zawieźć go od razu do kostnicy, ale ciało przejęły służby medyczne. W ogóle naszej jednostce nie udało się odnaleźć nikogo żywego…

Skąd zatem znaleźliście w sobie tyle sił?

reklama

Do dziś się nad tym zastanawiam. Praca na pewno była męcząca, ale nikt o zmęczeniu nie myślał. Adrenalina przestała buzować dopiero nad ranem, gdy pożegnaliśmy się z Glennem. Wróciliśmy do jednostki na Greenpoincie. Z Bostonu przyjechał do nas brat naszego szefa. Opowiedzieliśmy mu szczegółowo, co się stało. To było bardzo trudne dla nas wszystkich. Z kolegami pojechaliśmy do szpitala, żeby sprawdzić, czy wszystko z naszym zdrowiem jest w porządku. Mocno ucierpiały ścięgna, mieliśmy dużo otarć, a lecące z góry odłamki uderzały w głowy. Mimo że mieliśmy kaski, nieraz bardzo bolało. Nikt z nas nie wziął jednak chorobowego. Każdy z nas wrócił do domu, ale tylko na chwilę. Na chwilę? Tak. Daliśmy znać bliskim, że żyjemy. Nikt z nas wcześniej o tym nie pomyślał. Wróciliśmy do budynku straży i tam odpoczywaliśmy. Trzeba było też jeździć do innych pożarów i awarii, a każdą wolną chwilę między tym a odpoczynkiem spędzaliśmy w Strefie Zero. Do domu wracało się co kilka dni, żeby powiedzieć „cześć” i przytulić najbliższych. Tak funkcjonowaliśmy przez kilka tygodni…

…i wszyscy zapłaciliście wysoką cenę.

Pozrywane ścięgna i ogólne potłuczenia to jedno. Z tego się wylizałem. Drugie to uporczywy kaszel, który słyszy pan do teraz. Plułem krwią. Trudno było oddychać. Badania w szpitalu wykazały, że moje płuca są tak zniszczone, że nie ma szans na powrót do straży. Miałem wtedy nieco ponad czterdzieści lat, a tu nagle okazało się, że jestem niezdolny do pracy. Do służby wróciłem, bo chciałem, ale, jak się później okazało, tylko na miesiąc. W styczniu 2002 roku kilkakrotnie zemdlałem. Tak przestałem być strażakiem. To mnie bardzo przygnębiło. Z tego wszystkiego zrzuciłem od piętnastu do dwudziestu kilogramów. Mało jadłem i niewiele spałem. Gdy tylko zamknąłem oczy, od razu wracały wspomnienia. Okazało się, że ucierpiało nie tylko moje ciało, ale także głowa. Wie pan, jaki prezent otrzymałem na Dzień Ojca? Córka mnie zaskoczyła.

Jaki?

Terapię psychiatryczną.

I jaka była pana reakcja?

Początkowo się opierałem. Typowa męska duma i udawanie, że wszystko jest w porządku. Ja mam problem? To niemożliwe. Ja nie mam przecież żadnego problemu. W końcu jednak uznałem, że nie da się tak dalej żyć. Trzeba coś ze sobą zrobić.

Ruiny World Trade Center, 17 września 2001 roku (fot. Eric J. Tilfor, U.S. Navy; domena publiczna)

Kiedy to było?

W czerwcu 2003 roku, jeśli mnie pamięć nie myli. Nie pomagały też liczne pogrzeby kolegów, niektórych bardzo dobrze znałem. Do tego doszedł problem z alkoholem. Liczyłem, że picie pomoże mi zapomnieć.

O traumie z 11 września nie sposób zapomnieć, ale czy są takie dni, kiedy wydarzenia sprzed dwudziestu lat nie spędzają snu z powiek?

(kaszel) Jak pan widzi, każdego kolejnego dnia, niemal w każdej sekundzie zdrowie przypomina mi o tym, co się stało. 11 września już na zawsze we mnie zostanie.

Czuje się pan bohaterem?

Nie.

Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Kamila Tureckiego „Przerwane milczenie. Na gruzach World Trade Center. Polskie historie” bezpośrednio pod tym linkiem!

Kamil Turecki
„Przerwane milczenie. Na gruzach World Trade Center. Polskie historie”
cena:
44,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.
Rok wydania:
2021
Okładka:
miękka
Liczba stron:
304
Premiera:
1 września 2021
ISBN:
978-83-8250-080-6
EAN:
9788382500806
reklama
Komentarze
o autorze
Kamil Turecki
Z wykształcenia amerykanista, dziennikarz od dekady związany z Onetem. Zajmuje się sprawami międzynarodowymi. Absolwent International Visitor Leadership Program organizowanego przez Departament Stanu USA. Rozmawiał między innymi z komandosem, który zabił Osamę bin Ladena, byłym szefem CIA, uciekinierką z Korei Północnej, czy synem barona narkotykowego Pabla Escobara. Jest autorem serii artykułów, po których grupa Polaków otrzymała w sumie ponad 1 mln dolarów odszkodowania za pracę w toksycznych warunkach przy oczyszczaniu terenów kompleksu WTC. Prywatnie fan motoryzacji, żużla, amerykańskiej Drogi 66 i rock n’rolla.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone