Czesław Miłosz – „Rosja. Widzenia transoceaniczne”, tom II – recenzja i ocena
W przeciwieństwie do tomu pierwszego, poświęconego przede wszystkim filozofii i literaturze rosyjskiej (Dostojewskiemu, Szestowowi, Rozanowowi), tom drugi to zbiór wypowiedzi Miłosza na temat Rosji jako zjawiska kulturalno-geopolitycznego. Temat szeroki, więc i materiału niemało – po raz kolejny trzeba chylić czoła przed mrówczą pracą redakcji „Zeszytów Literackich”, dzięki której dostaje się jak na tacy odpowiednie wyimki z listów, poematów, wywiadów… Jeżeli można cokolwiek zarzucić, to chyba tylko niepotrzebne włączanie do tomu fragmentów z dzieł dobrze znanych i bardzo łatwo dostępnych, jak Rodzinna Europa czy Zniewolony Umysł. Z punktu widzenia osoby nieco już z dorobkiem Miłosza zaznajomionej dużo bardziej atrakcyjna jest lektura zawartych w tomie pism rozproszonych, jak artykuły z „Kultury” czy różne odczyty.
Trochę też dziwi przyjęta przez redaktorów rozpiętość tematyczna. Przykładowo, wydawca utworzył osobny rozdział złożony z pism Miłosza na temat „nowej wiary”, tak jakby rozumiało się samo przez się, że nie można mówić o Rosji, nie mówiąc o marksizmie. Taki skrót myślowy (skoro marksizm to komunizm, skoro komunizm to ZSRR, skoro ZSRR to Rosja) być może byłby zrozumiały w latach 80., ale z dzisiejszej perspektywy wydaje się nieco anachroniczny. Tym bardziej, że w zawartych we wspomnianym rozdziale analizach Miłosza tematyki rosyjskiej nie ma wcale: jest raczej dobrze znana szarpanina poety z „koniecznością historyczną”, Ketmanem, „pojednaniem z rzeczywistością”… Wybór źródeł jest oczywiście znakomity – od publicystyki z lat 30., poprzez słynny artykuł Nie, napisany po ucieczce, aż po genialny wiersz Na śmierć Tadeusza Borowskiego, wyrażający dramat chyba całej postępowej inteligencji polskiej ([I śmiech się zerwał w murach Ciemnogrodu]). Ale włączanie go do tomu poświęconego Rosji (!) sprawia, że analizy Miłosza tracą swój uniwersalny charakter. A przecież opisany przezeń schemat mentalnego „jednania z rzeczywistością” czy uznania „konieczności dziejowej” stosuje się do przeróżnych skończonych i deterministycznych systemów, dość wskazać choćby doktrynę o dogmatycznej nazwie There Is No Alternative.
Lektura zebranych tekstów wyostrza bardzo jeden (chciałoby się napisać: „wyjątkowo polski”) aspekt poglądów Miłosza, zazwyczaj nieco uchodzący uwagi w zalewie wszystkich jasności promienistych czy innych manichejskich trucizn – poczucie odrzucenia przez mityczny „Zachód”, przede wszystkim Francję. Dość to zaskakujące, biorąc pod uwagę, jak ostro krytykował Miłosz (w [Autoportrecie przekornym]) „lechickość” i rzekome narodowe self-pity Norwida… Tymczasem w wielu tekstach z tomu pojawia się jako lejtmotyw tematyka „niezrozumienia środkowoeuropejskiego inteligenta przez jego zachodnich kolegów po piórze, gdy opowiada im o komunizmie”. Celność niektórych uwag nie zaciera niestety wrażenia resentymentu.
Kończąc już ten wątek, trudno się jeszcze oprzeć zdziwieniu, jak płasko Miłosz rozumiał marksizm – on, który miał wszelkie predyspozycje, by właśnie takiego operowania komunałami uniknąć. Okazuje się jednak, że można napisać książkę o Stanisławie Brzozowskim i nadal utożsamiać marksizm, jeden z najbardziej antropocentrycznych prądów filozoficznych, z jakąś bezduszną „koniecznością dziejową”. Że można żyć na Zachodzie w latach od lat 50. aż po 80. i nie sięgnąć po Gramsciego, przeoczyć Althussera czy Foucaulta, za ucieleśnienie filozofii zachodniej mieć tylko Sartre’a – i wypowiadać się o „zachodnich kołach postępowych”.
Te zgryźliwości pod adresem inteligencji zachodniej zdradzają jednak, jak dla Miłosza istotne było środowisko i jego akceptacja, jak ważne – mimo wysiłku włożonego w zachowanie niezależności intelektualnej – było dlań, co się mówi, co się czyta, co się myśli. Widać to zresztą po doborze rosyjskich autorów, którym Miłosz poświęca swe teksty – obok klasyków (Mandelsztam, Sołżenicyn) są tylko znajomi i przyjaciele. A ściślej – jeden znajomy, Josif Brodski (rzecz jasna, tłumaczony przez innego znajomego, Stanisława Barańczaka).
Jednak nawet pisząc o Brodskim, Miłosz posługuje się pewną krzywdzącą kliszą, przypisującą pisarzom rosyjskim uwielbienie Imperium (tj. Rosji w XIX w. i ZSRR w XX w.) i niedostrzeganie innych kultur – ukraińskiej, białoruskiej, litewskiej… Widać to w wielu zamieszczonych w tomie tekstach, zwłaszcza w artykule o Osipie Mandelsztamie jako autorze ody o Stalinie (chwała redakcji tomu za długi komentarz opisujący wynikłą potem debatę na łamach prasy).
Oczywiście, można stwierdzić, że poety nie obowiązują tak sztywne reguły jak historyka czy kulturoznawcę, ale nawet poecie ręka winna chyba zadrżeć przed przelaniem na papier tak uogólniających stwierdzeń jak: „Czym dla Polaków była zawsze więź między literaturą i walką o wolność kraju, tym dla Rosjan była więź między literaturą i rosyjskim państwem” (tak jakby żaden polski literat nie popełnił nigdy panegiryku ku czci Polski/władzy/konkretnego polityka – może gdyby Miłosz doczekał politycznych wierszy klasycysty z Milanówka, jego opinia nie byłaby tak ostra?). Dyskwalifikująca jest też użyta w artykule metafora „obrzydliwego bizantynizmu” jako próba opisania taniego lizusostwa. Takie rozumienie kultury znad Bosforu mogło uchodzić pod koniec XIX wieku – pod koniec XX wywołuje zażenowanie.
Być może przyczyną tego uprzedzenia – prócz doświadczeń historycznych – jest dobór rosyjskich lektur Miłosza. Jeżeli ucieleśnieniem „rosyjskiej idei” jest dlań wyłącznie Dostojewski (bardzo wąsko odczytany) z Sołżenicynem, to trudno się dziwić, że schodzi on miejscami na poziom uogólnień „mesjanizm – imperializm – totalitaryzm”. A przecież wystarczą jedna czy dwie powieści Turgieniewa, parę artykułów Hercena, kilka szkiców semiotyków ze szkoły Tartu-Moskwa, by zobaczyć, że przekonanie o czołobitno-imperialnym stosunku inteligencji rosyjskiej do państwa i władzy to stereotyp. Dlatego szkoda, że wywiad, w którym Miłosz sam przyznaje, iż jego perspektywa nie odbiega od potocznej („Zapewne jestem bardzo typowym Polakiem, bo lubię Rosjan, a nie lubię Rosji”), umieszczono na samym końcu tomu zamiast na początku. Być może posłużyłby jako ostrzeżenie, że do zebranych wypowiedzi należy podejść krytycznie. Tym bardziej, że giętkość frazy poety uwodzi, tworząc wrażenie, że ma się do czynienia z głębokimi analizami politologiczno-kulturoznawczymi zamiast… cóż, subiektywnymi, acz nie zawsze oryginalnymi opiniami na różne tematy.
Zobacz też:
Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska