Chuligan w socjalistycznym kraju
Kiedy więc w połowie dekady poczęto odróżniać bikiniarzy od chuliganów i obie grupy zostały pozbawione niechcianego balastu w postaci przyrodnich braci, bikiniarstwo straciło smak owocu surowo dotychczas zakazanego, przestało ekscytować i dotychczasowych, i potencjalnych degustatorów. Ze sceny młodzieżowych niepokojów zniknęli więc krawatowo-skarpetkowi kontestatorzy, jednak pozostała na niej i bezkonkurencyjnie nią zawładnęła chuliganeria.
Przypomnę: zjawisko znane i przed II wojną światową, wtedy jednak zlokalizowane i ograniczone do klas najbiedniejszych, lumpenproletariatu, przedszkola poważnej przestępczości. W nowym, wspaniałym świecie socjalizmu w sowieckim wydaniu – nabrało nowego, politycznego wymiaru. Powstało pytanie, co teraz z nią zrobić, jak ją traktować, bo przecież
Truman pcha dolarów furę.
By nam wcisnąć tę kulturę.
Taką drogą nam wytwarza
Typ łobuza-bikiniarza.
(Wszechobecny wierszyk. Z gazetek ściennych, świetlicowy).
A skoro Truman pcha tyle w – jak się okazało – nieszkodliwych bikiniarzy, to ile musi pchać w zagrażających ustrojowi chuliganów? W końcu jednak – jak już wiemy – i na nią, ludową władzę, przyszło otrzeźwienie. Akcenty z politycznych z wolna jęły się przesuwać ku społecznym, socjologicznym, prawnym. Pod tym względem rewelacją okazał się pewien artykuł Stanisława Manturzewskiego w „Po prostu” z 1955 roku (o tym cały rozdz. IV), a także książka tegoż Manturzewskiego oraz Czesława Czapowa (o której cały rozdz. V). Próżno w nich szukać polityki, ideologii, antyamerykańskich i antydolarowych manii czy fobii. Tak, niewątpliwie władza już nie w pełni panuje nie tylko nad społecznymi nastrojami, ale i nad wierną do tej pory poezją i prozą. Okrutny cios w plecy zadaje jej jeden ze swoich, najswojszych: Adam Ważyk ([Niezbędnik]) 21 sierpnia 1955 roku już na pierwszej stronie (na drugiej zresztą też) „Nowej Kultury”, w Poemacie dla dorosłych. Cios tym boleśniejszy, że wymierzony w Nową Hutę, perłę w koronie i zarazem pomnik socjalistycznego budownictwa PRL wznoszony przez nowy, głównie chłopskiej proweniencji proletariat przybyły tu z całej Polski. W hutę i całkiem nowe miasto sławione do zachłyśnięcia w tysiącach utworów przez tysiące autorów. W Nową Hutę, która miała rzucić na kolana pobliski, reakcyjny Kraków. W rzeczywistości było to (także) jedno z największych siedlisk chuligaństwa, a nawet bandytyzmu, niemniej jednak, jako miejsce święte, pozostawała pod szczególną ochroną cenzury: tu nie miało prawa dziać się nic naprawdę złego.
Również filmowcy – nie tylko z Polskiej Kroniki Filmowej – wprowadzili chuliganów na ekrany. W słynnym w połowie złotych lat krótkometrażowym, częściowo inscenizowanym dokumencie Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego pt. Uwaga, chuligani! akcja zaczyna się od najazdu kamery na twarze młodziutkich uczestników chuligańskiej bójki w okolicach ulic Grzybowskiej i Żelaznej (tzw. Dziki Zachód w Warszawie), zakończonej śmiercią jednego z uczestników. Te twarze to autentyki, a chłopcy za chwilę staną przed sądem. Wstrząsające jest też zbliżenie twarzy steranej życiem kobiety, matki rannego chuligana, którego w stanie ciężkim wiozą na salę operacyjną. I jeszcze drugie jej zbliżenie, gdy z bloku operacyjnego wychodzi do poczekalni lekarz i ma na twarzy wypisany nieodwołalny wyrok. Dalej film opowiada historię chłopaka mniej więcej w wieku maturalnym (w tej roli Roman Wilhelmi), chyba przybysza ze wsi, pozostawionego samemu sobie po pierwszej wypłacie w fabryce; plan oczywiście wykonany. Młodzik chciałby ciekawie spędzić wolny czas, ale nie ma gdzie ani z kim. Owszem, trafia do ładnej, czystej biblioteki-czytelni połączonej ze świetlicą, bo w tle dziewczynka gra (jakby sama ze sobą?) w ping-ponga, a i muzykę z radia słychać. Karol Małcużyński w komentarzu czytanym aksamitnym głosem Andrzeja Łapickiego ubolewa, że tytułów wprawdzie tysiąc, ale nic ciekawego dla młodzieży. I jeszcze coś: mam przeświadczenia graniczące z pewnością, że autorom filmu z 1955 roku, przedświtu odwilży, chodziło i o to, by pod pretekstem troski o zawartość bibliotecznych zbiorów pokazać hasło zajmujące niemal całą ścianę na wprost wejścia. PRZEZ UMASOWIENIE KULTURY DO SOCJALIZMU. W domyśle: może odstraszać? Może. Odstraszyło naszego bohatera, którego koniec końców zagospodarowali w knajpie chuligani. Komentarz do całości bardziej dydaktyczny niż odkrywczy: my wszyscy jesteśmy winni, ponieważ nie pilnujemy młodych i nie poświęcamy im dostatecznej uwagi.
Dopiero po latach okazało się, w jak wielkim błędzie byli twórcy w materii bibliotecznej. Bo nie socjalistyczne hasła odrzucają dziś naród polski od czytania. W 2016 roku 60% Polaków nie przeczytało ani jednej książki i nie był to rok wyjątkowy. Wtedy jednak odwilżowi reformatorzy naprawdę wierzyli, że zwiększenie liczby książek dla młodzieży w bibliotekach pomoże zmieść chuligaństwo z powierzchni PRL. W ogóle pokładano wiarę w socjalistycznego człowieka – tyle że on nie bardzo dawał się na tę wiarę nawracać.
Również i do filmu fabularnego trafił chuligan, i również bez nachalnej propagandy czy polityki. Lunatycy Bohdana Poręby to w całości obraz poświęcony chuliganom. I nie tak, jak mały Jaś-socreżyser wyobraża sobie chuligana. Wiele w nim autentyzmu, choćby podpatrzony krok, sposób bycia w paczce, rzeczywiste ulubione miejsca spotkań warszawskiej chuliganerii, w tym ruchome schody łączące plac Zamkowy z Trasą W-Z. I obelgi rzucane ze szczytu schodów: „Teraz jedzie świnia! ŚWINIA! ŚWINIA! A teraz jedzie kretyn! KRETYN! KRETYN!”. Zaczepki wobec par, mające upokorzyć chłopca w oczach dziewczyny, mężczyznę w oczach kobiety. Bar „Praha” w pryncypalnych Alejach Jerozolimskich, gdzie chuligani pluli ludziom do talerzy albo wręcz odbierali im jedzenie (nie z głodu), karmili piwem rybki z akwarium. W końcu współscenarzystą był nie byle kto, bo sam Stanisław Manturzewski, wówczas czołowy chuliganolog. Do niektórych epizodów pomógł zatrudnić autentycznych chuliganów. Również autentyczny jest pierwowzór sceny z konnym wozem ze słomą, który utknął w jakimś rynsztoku. Chuligani (w filmie tylko jeden) w przypływie dobrego humoru pomogli wypchnąć wóz na równe, po czym któryś – w przypływie jeszcze lepszego humoru – gdy chłop już odjeżdżał, błogosławiąc pomocników, ukradkiem wetknął w suchą słomę płonącą zapałkę.
(…)
Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Ambroziewicza „Złote lata polskiej chuliganerii. 1950-1960”:
Wreszcie film Piątka z ulicy Barskiej (1955) nakręcony na podstawie książki Kazimierza Koźniewskiego pod tym samym tytułem, który był zresztą współscenarzystą wraz z reżyserem Aleksandrem Fordem. Pod względem chuligańskim zapowiada się świetnie, bo już w czołówce tytułowa piątka czeka w kolejce przed salą sądu dla nieletnich, podczas gdy na sali pani sędzia odczytuje wyrok poprzednikom. A w wyroku taki passus: „z uwagi na chuligański charakter czynu”. I to już w 1947 roku, jak głosi czytany komentarz. Niestety, choć dalej wszystko się w filmie, tak jak w książce, zgadza: i banda, i ohydna prywatna inicjatywa, i odpowiedni towarzysz kurator, i socjalistyczna budowa wraz ze współzawodnictwem pracy przykuwająca uwagę chuligana-kandydata na przodownika, a może nawet ZMP-owca, i knowania wroga pragnącego za ukryte w podziemiach dolary wysadzić w powietrze Trasę W-Z – to jednak nie pada to najwłaściwsze z właściwych słowo: „chuligaństwo”. O przyczyny ani autora, ani reżysera już nie można spytać.
Można za to przejść do innych błędów w pracy na odcinku młodzieżowym, porzuciwszy jednak część wychowawczo-ideologiczną na korzyść sportowej.
Ówczesny sport wyczynowy czasem miał coś wspólnego z amatorskim, czasem nie miał, natomiast z pewnością w kibicowsko-patriotycznym zapale łączył partyjnych z bezpartyjnymi, młodych ze starymi, bikiniarzy z ZMP-owcami. Na chuliganów miał jednak wpływ o tyle, o ile. Sukcesami entuzjazmowali się jak najbardziej, ale dobry mecz traktowali jak żyłę złota. Kinoman mógł odczekać dzień, dwa, tydzień, by w końcu dopchać się do kasy po upragniony bilet, ale wielki mecz zdarzał tylko raz, trwał dwie godziny, i nigdy i nigdzie nie był powtarzany, także w telewizji, ponieważ albo jeszcze jej nie było, albo jeszcze nie miała – tu użyję terminologii z epoki – aparatury ampex do replayu. Tak więc zdesperowany kibic zaciskał zęby, przysięgał zemstę konikom, ale płacił im za bilet tyle, ile chcieli.
Natomiast sport uprawiany dla rekreacji, jako rozrywka odciągająca od chuligaństwa? Może kilku chuliganów odciągnął, może w przypadku ciekawszych propozycji jeszcze paru odciągnąłby, ale spójrzmy prawdzie w oczy: kto od wystawania na rogach, burd wszelakich, od pogardy wobec normalnych ludzi, od wódki i handlu biletami, chuligańskiej adrenaliny wolał boisko dla amatorów albo siódme poty dla faktycznych zawodowców – ten jedno lub drugie wcześniej czy później mógł znaleźć. Ilu tak naprawdę to interesowało? Raczej niewiele się pod tym względem zmieniło. Bo jaki procent dzisiejszych kiboli, czyli chuliganów stadionowych, uprawia jakikolwiek sport, z ukochaną piłką nożną na czele?
(...)
Jeśli wierzyć ówczesnym gazetom i kronikom filmowym, to – oprócz budowy socjalizmu – przed młodzieżą Polski Ludowej nie stało szczytniejsze zadanie niż zdobycie najpierw pierwszej, a następnie drugiej odznaki. Całe szkoły, pod dowództwem ZMP tudzież prawomyślnych wuefistów i wuefistek, składały śluby stuprocentowego oznakowania swych gmachów i sal totemami BSPO i SPO. Można więc obejrzeć choćby w Polskiej Kronice Filmowej, jak domyta i ostrzyżona młodzież, w odprasowanych koszulach organizacyjnych i słusznych politycznie krawatach, debatuje nad odstraszeniem amerykańskiego imperializmu za pomocą rzutu granatem, podciągania na drabince oraz skoku kucznego z wymykiem. A co w tym czasie robi młodzież niesłuszna? Z pewnym opóźnieniem, za to bez owijania w bawełnę, odpowiada na to pytanie inna PKF w felietonie Operator was podpatrzył:
Przyjemnie jest czepiać się buforów, tarasować wejście do tramwaju i śmiać się z konduktora, który prosi o wykupienie biletu. Niech inni nudzą się w szkołach i biją rekordy na nowych budowach. Nas nikt nie nabije w butelkę. Karty, wódka, plugawe dowcipy, łobuzerskie wybryki, to się dopiero nazywa prawdziwe życie.
Dostępne źródła milczą jednak o masowych nawróceniach chuligańskiej młodzieży po obejrzeniu kroniki 17/53 – choćby o jednym jedynym. Więc może z innej beczki, może wrócić do wcześniejszej recepty z „Po prostu”:
Wzorem dla naszej młodzieży jest piękna i zdrowa młodzież radziecka, wychowana w duchu nowej, komunistycznej moralności, proletariackiego internacjonalizmu, miłości i oddania swej socjalistycznej Ojczyźnie. Miliony chłopców i dziewcząt uczy się żyć tak, jak Mikołaj Ostrowski, walczyć jak Zoja Kosmodemjanska, pracować jak Lidia Korabielnikowa. Żadna siła nie potrafi zepchnąć naszej młodzieży z drogi, którą sobie obrała. Nikt nie potrafi stłumić pasji, zgasić ognia, z jakim nasza młodzież buduje swoją szczęśliwą Ojczyznę. Nikt nie potrafi wstrzymać zwycięskiego pochodu socjalizmu i wolności, jak nie potrafi wstrzymać wschodzącego słońca.
Ładne, tyle że podobne propozycje i zachęty chuligan określał nieprzychylnie jako mowę-trawę, a misjonarzom wschodzącego słońca radził, by napili się wody.