Chrzest bojowy młodego konspiratora
Ten tekst jest fragmentem książki Barbary Gawryluk „Janek, pseudonim Żegota”.
Przed wojną zaliczyłem wszystkie stopnie harcerskie go wtajemniczenia. Uwielbiałem chodzić na harcerskie zbiórki, brałem udział w zlotach, zdobywałem sprawności, w czasie wakacji jeździłem na obozy. Ostatni taki obóz mieliśmy w lesie, przez miesiąc mieszkaliśmy pod namiotami. Andrzej wziął ze sobą aparat fotograficzny, nauczył mnie robić zdjęcia. Kilka z nich miałem przypiętych szpilkami do maty wiszącej nad łóżkiem stojącym we wnęce małego mieszkania. Tęskniłem za harcerskim mundurem, za smakiem zupy z kociołka, za zapachem igliwia, nawet za nocnymi pobudkami i podchodami rozgrywanymi przy świetle latarek.
Ale to była zabawa! Teraz nasze umiejętności przy dawały się w prawdziwym życiu, w naszym mieście. Niemcy czuli się coraz pewniej we Lwowie, natomiast my z radością mieszaliśmy im szyki.
Przebiegłem przez podwórko, minąłem dzieci sąsiada bawiące się pod wielką rozłożystą lipą i wpadłem do 14 mieszkania kolegi w sąsiednim domu. Mieszkaliśmy blisko siebie i już jako mali chłopcy bawiliśmy się razem na wspólnym podwórku. Takich podobnych do siebie podwórek otoczonych kamienicami z gankami było we Lwowie mnóstwo. Mama śmiała się, że na Sykstuskiej łatwo się pomylić i wejść do sąsiadów.
Przed wojną nasze podwórko często odwiedzali kataryniarze. Najbardziej lubiliśmy takiego, co na ramieniu miał kolorową, wielką papugę. Próbowaliśmy zmuszać ją do mówienia, ale tylko wpatrywała się w nas wielkimi ślepiami i kręciła czerwonym łebkiem. Czasem wpadało też kilku batiarów, lwowskich łobuziaków. Nasze potyczki zwykle kończyły się kilkoma siniakami i rozerwanymi portkami.
Andrzej już czekał, z podniecenia nie mógł usiedzieć w miejscu i krążył po niewielkim pokoju. Zadanie, jakie przekazał nam dowódca, było niebezpieczne i wyjątkowe.
– Mamy zniszczyć drogowskazy niemieckie na kilku ulicach – powiedział, kiedy wreszcie usiadłem na chybotliwym krześle.
Mieszkanie rodziców Andrzeja było jeszcze mniejsze niż nasze, tylko pokój z kuchnią. Ale teraz mieszkał w nim jedynie z mamą. Tato Andrzeja, oficer wojska polskiego, poszedł na front w 1939 roku i przepadł gdzieś w czasie walk. Mama Andrzeja wierzyła głęboko, że jej mąż żyje, że wróci, kiedy wojna się skończy.
– Musimy to zrobić jeszcze przed godziną policyjną, ale jak już będzie ciemno – dodał Andrzej. – Najlepiej zacznijmy od razu dzisiaj.
Takich drewnianych drogowskazów Niemcy ustawili we Lwowie bardzo dużo. Napisy: „Krankenhaus”, „Ortskommandantur” czy „Wermachtübernachtungsheim” skierowane były do okupantów, nowych niemieckich mieszkańców miasta. Ich niszczenie miało im utrudnić życie, dla nas było to jedno z pierwszych zadań, które dostaliśmy od zastępowego drużyny.
Kiedy zrobiło się ciemno, wymknęliśmy się z domu. W mieście było prawie całkiem pusto, świeciły tylko nieliczne latarnie. Już na sąsiedniej ulicy udało się nam zdemontować dużą drewnianą tablicę – niemieckiego napisu nawet nie rozumieliśmy. Potem zdjęliśmy tablicę przy szpitalu i jeszcze jedną, kierującą na dworzec kolejowy. Tu udało się nam też wymontować słupek, który razem z deskami powiązaliśmy sznurkiem. Niosąc je pod pachą, wracaliśmy do domu.
– Więcej i tak nie damy rady. Trzeba by może jakiś wózek skombinować – zastanawiał się Andrzej.
– E nie, wózek to będzie hałasować i zaraz zwróci czyjąś uwagę – cały czas się rozglądałem, czy gdzieś nie ma niemieckiego patrolu. Niewiele czasu zostało do godziny policyjnej. A wtedy już nikt nie mógł chodzić po ulicach miasta.
A jednak, zaskoczyli nas.
– Halt! Stój! – usłyszeliśmy nagle za plecami.
To koniec – pomyślałem. Pierwsza taka akcja i od razu wpadka.
Dwaj żołnierze oświecili latarką nasze twarze.
– Co tu robicie na ulicy, Kinder? – jeden z nich mieszał polskie i niemieckie słowa. – Raus nach Hause! Do domu! Zaraz będzie godzina polizei! No schnell do domu!
Nawet się nie odezwaliśmy i szybko pobiegliśmy w kierunku Sykstuskiej.
– Tylko ani słowa rodzicom o żandarmach! Mówimy, że poszło nam jak z płatka. Nie było żadnej kontroli – zastrzegł Andrzej.
Wpadliśmy do mieszkania.
– Mamo, dzisiaj nie musisz martwić się o opał! – zawołałem, rozwiązując sznurek. – Patrz, ile drewna przynieśliśmy. Musimy się tylko podzielić z Andrzejem.
– Jezus Maria! – wykrzyknęła mama, widząc niemieckie napisy. – Zobaczycie, że to się źle skończy!
Ale tym razem wszystko skończyło się dobrze. Opału wystarczyło nam do końca tygodnia i nikt nie domyślił się, że mieliśmy coś wspólnego ze zniknięciem ważnych tablic. Nowe Niemcy przykręcili mocnymi śrubami.