Być jak Helena Modrzejewska
Helena Modrzejewska: aktorka perfekcyjna
Jej praca była mordercza. Mimo że nie potrzebowała uczyć się nowych ról, bo ciągle występowała w tych samych trzech dramatach, nieustannie szlifowała angielską wymowę, nie tylko na użytek sceniczny. Musiała przecież udzielać się towarzysko, prowadzić salonowe rozmowy z goszczącymi ją miejscowymi notablami, odpowiadać na pytania reporterów. Z pewnością ratowała się wrodzonym wdziękiem i poczuciem humoru, ale do bliskich mawiała, że „prawie nie ma czasu na granie i siusianie”.
Im była sławniejsza, tym bardziej ją rozchwytywano, dobijano się o wywiady, autografy, uśmiechy, wręczano podarunki – nie zawsze przemyślane, jak choćby okropny tłusty mops, którego dostała od grona wielbicielek w Louisville i odtąd musiała wlec za sobą w dalszy objazd, choć przez całe życie lubiła tylko duże psy. Kontakty z ludźmi wymagały dbałości o garderobę, nie tylko sceniczną – Helena już wtedy wiedziała, jak wielką wagę Amerykanie przywiązują do wyglądu zewnętrznego. Niemal w każdym mieście pracowała z innym zespołem aktorskim (nie zmieniał się tylko główny partner, czyli William Burroughs), należało więc przeprowadzać próby. Wciąż musiała brać pod uwagę zmiany scen i dekoracji oraz od nowa opracowywać system poruszania się wśród nich.
Bardzo istotną sprawą była charakteryzacja, w owej epoce mocna, wręcz jaskrawa, ponieważ nierzadko grano przy świecach. W polskich teatrach składały się na nią trzy podstawowe barwniki: biel uzyskiwana z tak zwanego blejwajsu, czyli bieli ołowiowej, czerwień uzyskiwana z minii, czyli tlenku ołowiu, czerń z przypalonego korka. Dwa pierwsze komponenty budzą grozę samymi nazwami – wiadomo przecież, jak trujący jest ołów. Ale że w Ameryce oprócz powszechnego oświetlenia gazowego właśnie pojawiało się światło elektryczne, czyniące z tradycyjnie umalowanej twarzy aktora błazeńską maskę, Helena musiała błyskawicznie opanować nowy sposób posługiwania się szminkami. Przy jej perfekcjonizmie oznaczało to zarazem zmianę sposobu gry. A była świetnym mimikiem: wyrazem twarzy, często nawet samych oczu, potrafiła przekazać szalenie różnorodne uczucia. Do historii przeszła jednakże jako aktorka grająca przede wszystkim ciałem. O samych ruchach jej głowy można było napisać bez mała monografię, choć zawsze trzymała ją uniesioną, na wyprostowanej, nawet jakby trochę sztywnej szyi. Największe efekty osiągała ponoć w scenach niemych, gdy mówił ktoś inny, a ona zaznaczała swoje emocje nieznacznymi, niemal niedostrzegalnymi ruchami głowy. Chwalono ją za to już wtedy, gdy jako początkująca aktorka grała w Krakowie skromną, potulną Hero z Wiele hałasu o nic. Jako Beatrycze w tej samej sztuce była urocza, gdy uchylała z kokieterią główkę, niby dla uniknięcia miłych jej pocałunków partnera. Nawet gdy stała nieruchomo, grała oczami i wyrazem twarzy.
Warto opowiedzieć, jakie wrażenie wywarły na Modrzejewskiej amerykańskie teatry, w których przyszło jej występować. Otóż było ono jak najgorsze. Przede wszystkim nie istniało coś takiego jak specjalnie wybudowane gmachy teatralne, które w Europie często stoją na oddzielnych placach czy na skrzyżowaniach ulic. Teatry amerykańskie mieściły się w zwykłych kamienicach, a ich zewnętrzną oznaką były szyldy niewiele różniące się od sklepowych oraz witryny z fotografiami aktorów, wystawiane w otwartych przedsionkach. Bywało, że na scenę przechodziło się przez magazyn materiałów aptecznych lub innych towarów, a co gorsza, wówczas i sklep, i teatr pozostawały pod jednym zarządem. Warunki panujące za kulisami były koszmarne. Jak żaliła się Modrzejewska: „aktor nie może nawet wypocząć ani odetchnąć w swojej brudnej garderobie, która jest bez powietrza, a raczej pełna jest złego powietrza, i zastawiona jest brzydkimi i brudnymi gratami”. Niestety, ona również musiała korzystać z tych garderób.
Ponadto objazd oznacza całe noce w pociągu. Z Baltimore do Bostonu jechano w śnieżnej burzy, co przyniosło dziesięć godzin opóźnienia. Nie zawsze było gdzie się umyć, hotele również bywały rozmaite, choć agent ze względów czysto reklamowych starał się wynajmować najlepsze. Z czasem zresztą i dla hotelarzy była to znakomita reklama: mogli potem wywiesić na drzwiach apartamentu napis „Tutaj mieszkała Modjeska”. Powstała wprost moda na „Gwiazdę Północy”, jak ją nazwano. Jej nazwiskiem sygnowano toalety, kapelusze, kosmetyki, słodycze, nawet potrawy restauracyjne: zając i kompot á la Modjeska ! Dopytywano się o jej upodobania, suknie, klejnoty... Co do tych ostatnich, sprytny impresario wymyślił mityczny diamentowy naszyjnik wartości czterdziestu tysięcy dolarów, który Modrzejewska miała jakoby otrzymać w prezencie od olśnionego jej talentem cara i zakładać do roli Adrianny. Wprawdzie stylizowaną na osiemnasty wiek toaletę Adrianny istotnie zdobił naszyjnik, ale kupiony za trzydzieści pięć dolarów. Aby wzmocnić legendę o carskim podarunku, Sargent organizował pompatyczne przenoszenie rzekomych drogocenności pod eskortą z hotelu do teatru i z powrotem, a jeśli się dało – pod strażą policji wystawiał je na widok publiczny. Nawiasem mówiąc, modnie było wtedy co jakiś czas pisać o kradzieży klejnotów z garderoby wielkiej aktorki i zwyczaj ten przetrwał właściwie do dzisiaj, lubiany zwłaszcza przez gwiazdy o spadającej popularności, które mogą przynajmniej w ten sposób zwrócić na siebie uwagę prasy.
Na prawdziwe diamenty Heleny jeszcze długo nie będzie stać. Olbrzymia i wciąż rosnąca popularność nie przekładała się na zarobki. Modrzejewska była związana kontraktem spisanym wtedy, gdy nikt nie przewidywał jej powodzenia, więc nie płacono jej wiele, a połowę z tego – po odliczeniu kosztów hoteli dla siebie i Dolcia – musiała oddawać impresariowi. Jak się dowiadujemy z listu Chłapowskiego, czysty zysk wyniósł ponad dwanaście tysięcy dolarów, z czego większość rozeszła się na różne wydatki, prawdopodobnie na pokrycie długów zaciągniętych w Anaheim.
Historia farmy bowiem dobiegła już końca. Niechlubnego, należy dodać. Zdaje się, że Chłapowski sam spłacił – z zarobków żony – długi niezaradnego Sypniewskiego, który jako ostatni opuścił wraz z rodziną gospodarstwo i kto wie, czy nie pożyczył jeszcze pieniędzy na powrót do Europy. Anusia została niańką dzieci polskiego lekarza w San Francisco, Paprocki bezskutecznie próbował zrobić karierę jako rysownik, co skończyło się pójściem w ślady Sypniewskich. Chłapowski miał ochotę na posadę korespondenta politycznego przy jakimś wielkim dzienniku, najlepiej francuskim, niestety żaden dziennik nie chciał go przyjąć, być może przekonawszy się o jego miernych zdolnościach literackich. Język francuski, trzeba przyznać, znał dobrze, ale to nie wystarczało do zrobienia kariery.
Ten tekst jest fragmentem książki: Arael Zurli, „Na wskroś piękna. Historia Heleny Modrzejewskiej”:
W czerwcu 1878 roku Helena była już wolna; następne występy miała rozpocząć dopiero 15 września, więc postanowiła wykorzystać ten czas na wakacje w Europie. Poświęcili z mężem kilka dni na zwiedzenie Irlandii, kolejnych kilka
na angielskie teatry, a potem udali się do Paryża, gdzie Helena miała pozować do portretu zamówionego przez filadelfijską akademię sztuk pięknych. Chcąc dać zarobić rodakowi, zwróciła się do Henryka nomen omen Rodakowskiego, ale że ten nie skorzystał z oferty, praca przypadła Francuzowi podpisującemu się jako Carolus Duran. Ten renomowany portrecista, założyciel Société Nationale des Beaux-Arts, naprawdę nazywał się Charles Émile Auguste Durand i był również cenionym pedagogiem (do jego uczniów należał Jan Stanisławski). Niestety, Modrzejewską namalował całkowicie bezdusznie. Wysoka kobieta w czarnej sukni bramowanej szynszylami, zresztą bardziej przypominającymi brudną watę, stoi na tle ciemnej draperii, jedną ręką dotykając białej róży na piersi, a drugą podtrzymując ciężkie fałdy trenu. Dama jest trochę podobna do Modrzejewskiej, ale malarz nie oddał ani gracji jej posągowej sylwetki, ani czaru pięknych rysów. Przystojna twarz ubarwiona mocnym makijażem nie ma żadnego wyrazu, więc możemy sobie z żalem wyobrażać, jakie cudo powstałoby pod wspaniałym pędzlem Rodakowskiego. Helenie portret również się nie podobał.
W Paryżu bywała się wówczas Wystawa Światowa i w pawilonie rosyjskim Helena zobaczyła serię heliominiatur przedstawiających ją samą w roli księżniczki Jolanty. Czy jeszcze pamiętała o tej postaci? Zagrała ją pięć lat wcześniej w Warszawie w ciągu zaledwie trzech przedstawień i nigdy już do niej nie wróciła.
Dramat Duńczyka Henrika Hertza Córka króla Renego to jednoaktowa średniowieczna legenda o niewidomej księżniczce, której miłość przywróciła wzrok. Modrzejewska przepoiła postać Jolanty najprawdziwszą poezją, do tego potrafiła przekonująco ukazać odczucia niewidomej, spoglądającej na świat po raz pierwszy. Mimika i gestykulacja na owych rycinach w przybliżeniu oddają treść sztuki, jesteśmy nawet w stanie domyślić się nagłego odzyskania wzroku; informuje o tym gest ręki osłaniającej oczy nieprzyzwyczajone jeszcze do światła. Z kolei spojrzenie skierowane ku niebu i ręce podniesione, jakby coś odpychały, obrazują ostatnią ziemską wolę Jolanty – pragnienie porzucenia świata, który ją zawiódł. Oczywiście są to dziewiętnastowieczne środki wyrazu, jakże jednak piękne!
Dla Modrzejewskiej najważniejsze były konferencje z madame Duluc – krawcową szyjącą zestaw modnych toalet oraz teatralnyc
h kostiumów na nadchodzący sezon. Niekiedy między tymi dwoma pojęciami można było postawić znak równości: w sztukach współczesnych aktorki nosiły własne stroje, im piękniejsze i bogatsze, tym lepiej, co niekiedy bardzo szkodziło realizmowi odtwarzanej postaci. Niektóre przedstawienia wymagały kilkakrotnego przebierania się głównej heroiny, jak np. Maria Delorme Victora Hugo o siedemnastowiecznej francuskiej kurtyzanie: najpierw był koronkowy negliż, potem wytworny strój na ulicę, potem kolejno biała suknia, pełen falban strój hiszpański, ciężkie kiry żałobne i suknia stosowna dla skruszonej pokutnicy. Jeśli daną aktorkę stać było na takie kostiumy (musiały o nie dbać we własnym zakresie, teatr niczego nie zapewniał), cieszyła się z roli, gorzej, jeśli tekst sztuki wymagał ubogiego ubrania. Bywało, że wówczas na scenę wstępowała służąca czy wręcz żebraczka w gorsecie, kosztownych bucikach i z modnie ułożoną fryzurą. Wszystkie stroje, choćby nawet historyczne, musiały mieć coś wspólnego z aktualnie obowiązującą modą – historią zresztą nikt się specjalnie nie przejmował, zmieniła to dopiero Modrzejewska. Publiczność przywiązywała wielką wagę do wyglądu, aktorki też nie chciały dobrowolnie się oszpecać, a reżyser miewał z reguły większe zmartwienia. Czasy dbałości o kostium i dekorację miały dopiero nadejść.
W Paryżu Helena po raz pierwszy zobaczyła grę sławnej Sarah Bernhardt, w dodatku w roli, którą ona sama z powodzeniem wykonywała: Doñi Sol w Hernanim Victora Hugo. Tam też pożegnała się z synem. Chłapowscy początkowo chcieli, by Dolcio kończył szkołę w Krakowie, uznali jednak, że lepiej będzie, gdy zdolny chłopak przygotuje się we Francji do egzaminu i dalszą edukację będzie odbywał w politechnicznej Szkole Mostów i Dróg. Opiekować się nim miała Anna Wolska, która za namową Chłapowskich wraz z ojcem zamieszkała na stałe w Paryżu. Tak więc do Krakowa przyjechała na krótko tylko Helena z mężem, by zobaczyć się z matką i resztą swojej rodziny. Wielkopolską rodzinę Karola prawdopodobnie odwiedzili również, już w powrotnej drodze do Paryża, gdzie czekały gotowe stroje (kosztowały osiemset pięćdziesiąt dolarów). Potem już trzeba było wsiadać na statek.