Bronisław Czech – mistrz narciarski i ofiara Auschwitz
Ten tekst jest fragmentem książki Przemysława Słowińskiego i Teresy Kowalik „Bohaterowie Auschwitz”.
W historii Polski jest symbolem. Symbolem pewnej epoki – zwycięzców z narciarskich tras i olimpijczyków, ale także ludzi, którzy, gdy zaszła taka potrzeba w czasie II wojny światowej, ani przez chwilę nie zawahali się oddać życia za Polskę.
[…]
Kilkadziesiąt razy Bronisław Czech reprezentował swój kraj na mistrzostwach świata. Nie było drugiego tak wszechstronnego narciarza. Jego największym sukcesem sportowym był występ na Mistrzostwach Świata w Narciarstwie Klasycznym FIS rozegranych 5–9 lutego 1929 roku w Zakopanem. Impreza miała bardzo prestiżowy charakter, tym bardziej że odnotowano rekordową liczbę zgłoszeń sportowców z zagranicy. „Zawody zakopiańskie będą największą imprezą sportową, jaka kiedykolwiek odbyła się na ziemiach polskich” – ekscytował się „Przegląd Sportowy”, zapowiadając udział 200 zawodników reprezentujących 16 państw. W kombinacji norweskiej Czech zajął czwarte miejsce, tracąc do medalowej pozycji 0,64 punktu. W konkursie skoków znalazł się na 10. pozycji, po skokach na odległość 50 metrów i 53,5 metra.
W tym samym roku zdobył też kolejne tytuły mistrza kraju: w dwuboju, zjeździe, biegu na 18 kilometrów i w sztafecie. Czech to absolutny rekordzista – w sumie 24 razy zdobywał laur mistrza Polski w różnych konkurencjach narciarskich. Był trzykrotnym rekordzistą Polski w długości skoku (60,5 m i 62,5 m w 1928 w St Moritz oraz 63 m w 1929 w Zakopanem). „To był narciarz, który wprowadził dyscypliny zimowe w kraju na europejskie areny” – mówił o Czechu Bronisław Chruścicki w „Radiowym Almanachu Sportowym”.
To był czas, gdy po odzyskaniu niepodległości odradzała się Polska, w tym także polski sport. Czas, w którym kształtowały się najzacniejsze jego wartości i najszlachetniejsze postawy sportowców. Bronisław Czech był właśnie jedną z tych osób, które zapoczątkowały historię polskich sportów zimowych. To właśnie on jako pierwszy Polak stawił czoła największym potęgom narciarskim, takim jak Norwegowie, Finowie czy Szwajcarzy.
Powszechnie znana była dbałość Czecha o wygląd na skoczni. Nosił schludne i zawsze dobrze odprasowane ubrania – granatowe spodnie i sweterek, spod którego wystawał śnieżnobiały kołnierzyk. Do tego nieodzowne białe rękawiczki. Zwykle skakał bez nakrycia głowy. Tylko podczas opadów śniegu sięgał po granatową czapkę, starannie dopasowaną do reszty stroju.
Medalu olimpijskiego ani mistrzostw świata nie udało mu się wygrać. Dlaczego? Jak zgodnie twierdzili współcześni mu fachowcy, był zbyt wszechstronny. Potrafił nawet zatańczyć na nartach walca, to znaczy stworzyć taki ciąg ewolucji, że „deski” sprawiały wrażenie, jakby rzeczywiście tańczył. Był również jednym z pierwszych polskich narciarzy ekstremalnych, prekursorem popularnego dzisiaj ski-ekstreme. Zjeżdżał z tatrzańskich szczytów i przełęczy niezwykle stromymi żlebami i ścianami, w związku z czym prasa okrzyknęła go „duszą narciarstwa polskiego”.
[…]
Podobno spodziewał się aresztowania. Przyjaciele namawiali go, by udał się na Węgry i tam pozostał. Żeby nie ryzykował więcej. Ale pan Bronisław nie dał się przekonać.
Był maj 1940 roku. Według kalendarza była wiosna, ale niebo miało barwę ołowianoszarą, a otaczające miasto góry omiatał ostry, północno-wschodni wiatr. Bronisław Czech siedział w swoim domu i malował tatrzański pejzaż. To przecież była jego pasja, jedna z wielu. Nagle łomotanie do drzwi… Po drugiej stronie stał średniego wzrostu mężczyzna, chudy jak śledź. Twarz jego była wąska i ostra. Bronisław znał tę twarz jeszcze sprzed wojny. Należała do jego kolegi Seppa Roehrla.
Na kilka lat przed wybuchem wojny Polski Związek Narciarski otworzył na Kasprowym Wierchu Szkołę Narciarstwa Zjazdowego. Jednym z dwóch głównych szkoleniowców placówki został utytułowany olimpijczyk Bronisław Czech. Drugim – specjalista od narciarstwa zjazdowego Austriak Sepp Roehrl. Bronisław od początku nie darzył go sympatią. Raził go brak kultury osobistej i butne zachowanie Austriaka, patrzącego na Polaków z wyraźną wyższością. Ale jego wiedzy fachowej nie mógł nic zarzucić.
Jak się później okazało, nadrzędnym zajęciem Roehrla wcale nie było szlifowanie talentów polskich sportowców. Jesienią 1939 roku paradował po Zakopanem w gestapowskim mundurze. Na tyle dobrze opanował język polski, że służył za tłumacza w trakcie brutalnych przesłuchań prowadzonych w hotelu Palace, gdzie hitlerowcy urządzili siedzibę tajnej policji. Niemało młodych zakopiańczyków wpadło w ręce Niemców dzięki wskazaniom Seppa Roehrla. Pracując przez kilka lat w Zakopanem, doskonale orientował się w nastrojach tutejszej młodzieży, którą tak niedawno szkolił na stokach Kasprowego Wierchu. Wiedział, kto może chwycić za broń, zejść do podziemia, ruszyć w Tatry z misją kurierską czy w inny sposób zagrozić interesom III Rzeszy.
Były współpracownik Polaka nie przyszedł do niego z kurtuazyjną wizytą. Celem odwiedzin było złożenie mu konkretnej propozycji. Czech ma szkolić niemieckich narciarzy juniorów. Kiedy Bronisław odmówił, usłyszał ultimatum: albo spełni „prośbę” Austriaka, albo wyląduje w obozie. Ponownie odmówił. Po tym, jak wściekły gestapowiec opuścił jego domu, już wiedział, że sytuacja jest beznadziejna i nie uniknie aresztowania. Mimo to nie zdecydował się na ucieczkę. „Wolę zginąć jako Polak, niż żyć jako zdrajca” – powiedział.
Znalazł się wśród pierwszych 728 polskich więźniów przetransportowanych z Tarnowa do nowo powstającego obozu Auschwitz. Otrzymał tam numer 349 i przydział do bloku IV. Jako absolwenta Szkoły Przemysłu Drzewnego w Zakopanem skierowano go do pracy w Tischlerei (stolarni), a po zorientowaniu się, że więzień ma duży talent plastyczny, także w Schnitzerei (rzeźbiarni). Wykonał z drewna ozdobne kasetki i popielniczki, a potem również łyżki i drewniane chodaki.
Wiosną 1941 roku komendant obozu Rudolf Höß wpadł na pomysł stworzenia w Auschwitz Lagermuseum. Jak na warunki obozu koncentracyjnego było to miejsce wyjątkowe. Gromadzono w nim różne przedmioty zrabowane więźniom, jak chociażby numizmaty czy antyki, jak również żydowskie modlitewniki, tałesy i filakterie. Więźniowie zatrudnieni w biurach oraz warsztatach wykonywali na polecenie SS rysunki instruktażowe, makiety i obrazy przedstawiające plany rozbudowy obozu oraz prace plastyczne rejestrujące przebieg chorób i eksperymentów medycznych. Przy okazji esesmani wykorzystywali umiejętności więźniów również do swoich prywatnych celów, zlecając im wykonanie licznych przedmiotów rzemiosła artystycznego do swoich biur, a także kartek z życzeniami, które wysyłali do domów, portretów, ilustracji do niemieckich legend czy pejzaży przypominających Niemcom ich rodzinne miejscowości w Tyrolu lub Bawarii.
[…]
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Przemysława Słowińskiego i Teresy Kowalik „Bohaterowie Auschwitz” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Przemysława Słowińskiego i Teresy Kowalik „Bohaterowie Auschwitz”.
Bronisław Czech pracował w Lagermuseum od początku powstania tej placówki do śmierci. W Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau do dziś zachowało się kilkadziesiąt szkiców jego autorstwa. […]
„Dla Bronisława Czecha sztuka była ucieczką od obozowej rzeczywistości – pisze Agnieszka Sieradzka. – Tak długo, jak pracował w Lagermuseum i malował swoje obrazy na szkle, zachowywał zdrowie i równowagę psychiczną. Całkowicie pochłaniało go malowanie rodzinnych pejzaży, przedstawiających znany mu świat, nasycony wspomnieniami i tęsknotami. Było to szczególnie ważne dla człowieka gór, który, jak mówią liczne relacje kolegów, był niesłychanie wrażliwą, zamkniętą w sobie osobą. Sztuka była dla niego jedynym antidotum na obozową rzeczywistość, której nie był w stanie sprostać”.
W obozie esesmani ponowili próbę zwerbowania Czecha do pracy z niemieckimi narciarzami. Według innych źródeł zaproponowali mu trenowanie strzelców alpejskich – Gebirgsjäger. Tak czy inaczej wolność pojawiła się na wyciągnięcie ręki. Po raz kolejny odmówił, tłumacząc, że woli pozostać w obozie jako Polak, niż wyjść z niego jako zdrajca.
Jednocześnie Czech z zapałem włączył się w obozowy ruch oporu organizowany przez Witolda Pileckiego – ZOW. Konspiracja w KL Auschwitz działała w warunkach szczególnie niebezpiecznych. Większość jej członków straciła życie. Jednak dzięki nim uratowano życie wielu innym więźniom, a świat dowiedział się o nazistowskich zbrodniach.
„Później spotykaliśmy się prawie codziennie między blokiem 24 a 15 (…) – wspominał sportowca Edmund Zabawski z Bochni, współorganizator ucieczki Pileckiego z obozu. – Dużo rozmawialiśmy, wymienialiśmy informacje, a później paczki z domu. Bronek bardzo mi się podobał, był dla mnie jak brat. Nawet po smutnych wydarzeniach w obozie próbował nas rozweselić. Nigdy tego nie zapomnę. Przede wszystkim mówił o górach, o nartach, o szybowcach (…) i oczywiście o domu. Życzliwy, w dobrym humorze, kolegialny, był dla nas antidotum na obozowe życie”.
Przede wszystkim jednak Bronisław Czech potrafił za drutami Auschwitz zachować godność i człowieczeństwo. Nie wszystkim się to udawało. Auschwitz stał się międzynarodowym symbolem ludzkich tragedii sztucznie stworzonych przez system nazistowski. Każdego dnia deptano tu godność człowieka i niszczono jego tożsamość. Obóz był miejscem bitwy o przetrwanie. Dla wielu – za wszelką cenę. W tych warunkach każdy życzliwy gest wobec bliźniego urastał do rangi symbolu. Kromka chleba, którą częstuje się gościa, to na dobrą sprawę żadne dobrodziejstwo; prawdziwym miłosierdziem jest chleb, którym dzielisz się z bliźnim, gdy jesteś tak samo głodny jak on. Chlebem, dzięki któremu możesz przetrwać ty ALBO on.
Bronek swoim zachowaniem dawał współwięźniom nadzieję.
Wspomniany wyżej Edmund Zabawski zatrudniony był początkowo przy rozładunku materiałów budowlanych. W jednym z najbardziej morderczych komand szybko tracił siły i zdrowie. Pewnego dnia zasłabł, ugrzązł w błocie i nie miał siły się podnieść. Zobaczywszy to, Czech szybko go podniósł i zadbał o to, by koledzy zajęli się osłabionym więźniem.
„Kiedy już wiedziałem, że to Bronkowi Czechowi zawdzięczam życie, wzbierała we mnie wdzięczność do tego człowieka, którego znałem z prasy, ze zdjęć, którego podziwiałem za wspaniałą karierę sportową – opowiadał po wojnie pan Zabawski. – Tego dnia obudziła się we mnie nadzieja, że może dzięki takim ludziom przetrwam (…). Przyniósł mi pół porcji swojego chleba. Nie chciałem wziąć, wcisnął mi w kieszeń na pożegnanie” […]
W jednym z transportów przyjechali do Auschwitz nowi więźniowie, wśród których byli zakopiańczycy. Rozpaczali, że tak jeszcze chcieli żyć, a tu przecież niechybnie czeka ich śmierć.
„Iziu, mówił do mnie Bronek, przywieźli nowych – relacjonował później Izydor Gąsienica-Łuszczek, inny współwięzień (nr obozowy 783) i kolega Bronka z narciarskich tras. – Są nasi z Zakopanego, kompletnie załamani. Nakrzyczałem na nich, że skoro my tyle tutaj wytrzymaliśmy, to oni też muszą wytrzymać. Żal mi ich było, ale po tej mojej rozmowie zrobiło im się trochę raźniej. Musimy chłopakom dodawać otuchy, żeby się do reszty nie załamali, bo w takim stanie prędzej nas wykończą”.
W lutym 1944 roku Niemcy zlikwidowali Lagermuseum. Bronisław Czech zaczął pracować w biurach SS jako kalifaktor, czyli więzień wykonujący zlecone czynności porządkowe i pomocnicze. Za każde najdrobniejsze uchybienie był bity po twarzy, kopany, czasami do utraty przytomności.
W nowych warunkach i po utracie kontaktu ze sztuką jego stan zdrowia znacznie się pogorszył. W listach do rodziny kłamał jednak, że czuje się dobrze. Matka niespecjalnie wierzyła w te zapewnienia, pamiętając, co powiedział kiedyś przed wojną, kiedy zamartwiała się jego wspinaczkowymi wyprawami w Tatry: „Niech się mama nie martwi, nie boi. Umarłbym, gdyby mnie uwięzili i nie pozwolili chodzić – góry wołają”.
Wiosną 1944 roku nad obozem śmierci ciągnęły z ciepłych krajów klucze dzikiego ptactwa. Od pól szedł miły zapach świeżo zaoranej ziemi. Wiejący od wschodu wiatr przynosił odgłos armat, zdradzając, że jeszcze trwają ostatnie podrygi czarnej bestii, która przed pięcioma laty wypełzła na podbój Europy. Życie ludzkie znaczyło w tych dniach mniej niż guzik od spodni. Szczególnie w Auschwitz. Stan zdrowia Bronisława Czecha osiągnął stan krytyczny, życie ledwie w nim się tliło.
„W Zakopanem musi być na pewno piękna wiosna” – pisał w swoim ostatnim liście z 22 maja 1944 roku.
Trafił do szpitala, gdzie zmarł z wycieńczenia kilkanaście dni później, 5 czerwca. Miał zaledwie 36 lat. Informację o jego śmierci przekazał siostrze Stanisławie [Czech-Walczakowej] Xawery Dunikowski:
„Z przykrością donoszę, że brat Pani, p. Bronisław Czech, nie żyje – pisał sławny rzeźbiarz. – Znałem go bardzo dobrze. Wielce mi go żal, bo to był młody, bardzo miły człowiek. Razem przebywaliśmy w szpitalu. Umarł nagle przy mnie na udar serca, bez boleści. Stało się to 5 czerwca o godzinie 12.00 w południe. Wzruszający był moment jego zgonu. Siedzieliśmy w oknie, piękny słoneczny dzień, przed naszym barakiem na placu obozowym Cyganie grali różne wesołe utwory muzyczne. Dowiedziawszy się od nas o nagłym zgonie pana Bronisława, przerwali granie. Za chwilę zagrali Marsz żałobny Chopina”.
Izydor Gąsienica-Łuszczek opowiadał potem, że kiedy ciało zmarłego ułożono na pace ciężarówki skierowanej w stronę dymiących kominów pieca krematorium, ktoś położył na nim mały bukiecik żółtych nagietków.