Bosnanski lonac
Wiem, jaka jest prędkość światła, ale nie uczyliśmy się, jaka jest prędkość mroku!
Dino z Zenicy, lat 12, uczeń, tymczasowo w Zagrzebiu
Trzeba by gdzieś pojechać, do Afryki na przykład, gdzie miłość jest jak w bajkach i tyle ile w bajkach trwa. Wiesz, oni dwoje spotkali się przypadkiem, pokochali się, mieli dzieci, żyli długo i szczęśliwie, dopóki ich śmierć nie rozłączyła. To jest model, który bez względu na rzeczywistość wyobrażamy sobie od pokwitania, model, o którym dziewczynki czytają w powieściach miłosnych, a rodzice z całą pewnością planują go dla swoich dzieci. Tymczasem zazwyczaj dzieje się inaczej i z dystansu, kiedy wszystko skończyło się i przepadło, wygląda jak zbieg sadystycznie dopasowanych okoliczności.
Elena jako młoda ambitna zagrzebianka przyjechała do Sarajewa, wybrawszy studia, których wśród dziesiątek innych nie było w jej mieście. Na początku denerwowali ją motorniczowie tramwajów, którzy poza przystankiem zatrzymują się na Baščaršii, żeby kupić burek, do szaleństwa doprowadzali ją ludzie, którzy głośno mówią i okrutnie żartują, przeszkadzały jej zbyt mocne i obce zapachy, chłopcy, którzy na pierwszym spotkaniu opowiadają całe swoje życie, a na drugim już są przy wynoś się w cholerę. Ale ponieważ było to miasto, które nie wymagało od człowieka, żeby się zmieniał, i które znosiło nawet pogardę, Elena mogła do niego przywyknąć. Fakt, że tylu rozmaitych ludzi mieszka w jednym miejscu i ta rozmaitość ich nie obciąża, z czasem przyniósł radość i zadowolenie, powierzchownością i bezpośredniością przypominające poczekalnię na dworcu, z którego odjeżdżają pociągi do piekła i do raju.
Zlaja był podstarzałym wiecznym studentem dziennikarstwa, dzieckiem bogatej i szanowanej muzułmańskiej rodziny, która pachniała miękkim bośniackim islamem i zabalsamowaną wiedeńską pańskością. Miejscowi żartownisie twierdzili, że nawet mucha w ich domu nie jest zwyczajną muchą, tylko lata we fraku.
Ponieważ z każdą dekadencją zazwyczaj łączy się lenistwo, Zlaja stał się bywalcem kawiarni, człowiekiem o wytwornych manierach, mocnej głowie, twórcą niezliczonych planów sukcesu, które oczywiście nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Im głębiej kraj upadał, im sytuacja stawała się trudniejsza, tym więcej Zlaja marzył. Przy pierwszym kieliszku zaczynał opowiadać o nowym genialnym biznesie, koło północy już wchodził w spółkę z innymi biznesmenami, a rano zakładał międzynarodową kompanię. Plany oscylowały od wydawania gazety, która będzie się sprzedawać w stu tysiącach egzemplarzy, do produkcji przeznaczonych dla kobiet w ciąży herbatek, które wpływałyby na płeć dziecka. Dziecko płci żeńskiej jedna herbatka, płci męskiej druga, jeśli zaś ziółka zawiodą i rodzice doczekają się dziecka niechcianej płci, producent zwraca pieniądze. A ponieważ rachunek prawdopodobieństwa mówi, że w pięćdziesięciu procentach przypadków płeć jest trafiona, interes może przynieść wielkie pieniądze.
Oczywiście i ten plan, jak wszystkie inne, przepadł, kiedy Zlai przyszedł do głowy nowy, jeszcze genialniejszy pomysł. Nieprzyzwyczajeni mogli te niemające końca kawiarniane historie uważać za męczące, ale większość ludzi, którzy w głębi ducha sami byli marzycielami, lubiła spędzać noce ze Zlają, zwłaszcza że był wystarczająco wykształcony, inteligentny i nawet gdy się najbardziej upił, nie robił awantur.
Jak i gdzie spotkali się Elena i Zlaja, nikt na pewno nie wie, ale najbardziej prawdopodobna wersja mówi, że ona przypadkiem znalazła się w lokalu, w którym on brylował. Była to miłość od pierwszego i ostatniego wejrzenia. Kiedy spacerowali po mieście, ona roztapiała się w jego objęciach, a on, z czułością tutaj niezwykłą, opowiadał jej historie, które były równie odległe od rzeczywistości jak jego plany, ale w miłości funkcjonowały lepiej niż doskonale. Zlaja w istocie mówił jej to wszystko, co my, nudni i racjonalni mężczyźni, chcemy powiedzieć, ale nigdy nie wiemy jak.
Kiedy zamieszkali razem, wszyscy oczekiwali, że jedno z nich dwojga się zmieni. Albo Zlaja zepsuje Elenę, albo ona poprawi jego. Albo ona rozpije się, rozfantazjuje i zaniedba, albo on stanie się porządny, ambitny i obliczalny. Czas jednak mijał, kochali się jak na początku, lecz wciąż byli tacy sami. Wszystko, co u innych musiałoby doprowadzać do spięć, wywoływać kłótnie, pękanie w szwach i rozstanie, ich łączyło jeszcze mocniej. Elena była pogodna, zadowolona i pełna zachwytu, a Zlaja szczęśliwy, dowcipny i nierealny. Ona towarzyszyła mu w kawiarnianych wyprawach tylko wtedy, kiedy pozwalał na to jej solidnie zaplanowany czas, a on był przezadowolony z jej powodzenia w pracy, pełen rad i coraz częściej włączał ją do swoich marzeń o sukcesie.
Wojna zniszczyła jednak i marzenia, i ambicje. Granaty były czymś nieplanowanym, czymś, czego nie dało się uniknąć i zlekceważyć i co świat wszystkich ludzi, czy to realny, czy fantastyczny, rujnowało od podstaw. Śmierć należała zarówno do snów, jak do rzeczywistości, a szczególnie unieszczęśliwiała ludzi żyjących w czystych i jasnych światach, niezbyt skłonnych do wątpliwości, ludzi, którzy mieli taki czy inny, ale swój stosunek do życia. Po miesiącu Zlai udało się namówić Elenę, żeby wyjechała z „sarajewskiego piekła” do Zagrzebia. Sam został, bo wierzył, że wciąż jeszcze nie wszystko stracone, że jest jeszcze miejsce na plany, te zaś były możliwe tylko w Sarajewie. Zlaja czuł, że żadne inne miasto nie zniesie kruchego świata, jaki stworzył w swojej głowie. Miesiące życia osobno niewiele zmieniły, poza jednym: Elena zrozumiała, że zostawiła coś dobrego i ważnego i że Zagrzeb nie jest już dla niej centrum świata. Czym była zarażona, innym miastem czy Zlają, nie jest właściwie ważne, ale nieustannie jak kamyk w bucie uwierała ją myśl, że życie – jej życie – jest gdzie indziej, lecz nie może do niego wrócić.
Dziwnymi drogami, przez bośniackie góry, omijając wściekłych bośniackich żołnierzy w różnych mundurach, Zlaja dotarł do Zagrzebia po pierwszym roku sarajewskiej wojny. Z kraju, marzeń i planów jego mieszkańców i niezliczonych bośniackich światów zostało tak niewiele, że nawet najbardziej uparci postanowili ratować życie, choć nie wiedzieli, co z nim potem zrobią.
W Zagrzebiu nie można było zrekonstruować utraconego świata marzeń. W tutejszych kawiarniach plany wydawały się puste i naciągane, były kłamstwem, zanim jeszcze zaczęło się o nich mówić. No i nie było tych, którzy by słuchali i potakiwali, którzy by się śmiali i żartowali. A nawet jeśli byli, to komunikowali się w innych kodach, siadywali w innych kawiarniach i mieli fikcje, prawdopodobnie cholernie bliskie fikcjom Zlai, ale zabrakło tego łutu szczęścia, który pozwoliłby im się spotkać.
Elena próbowała przekonać Zlaję, że już czas, by zaczął myśleć inaczej, a on odpowiadał jej bladymi kopiami swoich sarajewskich opowieści, które nie miały już zakończenia, tylko rozpływały się w ciemności jak zła odbitka listu wysłanego faksem. Rozpaczliwie próbował być inny, wymyślić coś, jakoś się uratować, lecz brakowało mu puenty. Stał się człowiekiem, który niczego w życiu nie umie robić jak należy, ale nie potrafi już także marzyć.
A potem opanowała go mania gotowania. Gotował równie dobrze, jak fantazjował. Robił to z zadowoleniem człowieka, który nie ma innego wyboru ani innych zainteresowań. Jego potrawy, tak jak i jego plany, były czystą przyjemnością. Miały w sobie jakąś bośniacką metafizykę, która stawiała opór odżywianiu się po to, żeby przeżyć, cała zanurzona w czystej, niefałszowanej przyjemności.
Elenę ogarniało szczęście, kiedy Zlaja gotował. A więc to było to. Miało sens i powód i nie opadało beznadziejnie na dno. Ale pewnego dnia Zlai zamarzył się bosanski lonac, a tego nie da się zrobić w tych wszystkich durnych zepterach i garnkach, na których jeszcze przez sto lat będzie napis „Made in Yugoslavia”. Na bosanski lonac niezbędne było gliniane naczynie, jakich w turboeuropejskim Zagrzebiu oczywiście nie ma. Jakich zresztą nie dało się znaleźć także w sarajewskich sklepach, ale można było je zobaczyć we wszystkich bośniackich domach.
Przez wiele dni Elena i Zlaja przemierzali Zagrzeb w poszukiwaniu glinianego garnka. W końcu znaleźli na dwóch krańcach miasta dwie sztuki, wprost idealne do przyrządzania rytualnej potrawy. Trudno się było jednak zdecydować. I ona, i on tłoczyli się dziesiątki razy w tramwajach, fachowo stukali paznokciem w naczynie, kręcili głowami i wychodzili ze sklepu. Dylemat „Bośniaków Buridana” był nie do rozwiązania. Oba garnki były po prostu idealne. Niepewność rozstrzygnął ktoś inny, prawdopodobnie także Bośniak, który kupił drugie gliniane naczynie, i zostało tylko pierwsze.
Zlaja niezmiernie cieszył się garnkiem, tysiące razy opisywał przygotowywanie potrawy, zapowiadał boski smak, a swoje fantazje znowu kończył błyskotliwymi puentami.
Ale wtedy w Zagrzebiu zaczęły się łapanki, celem byli Muzułmanie bez karty uchodźcy, a o ich losie opowiadano straszne rzeczy. Teraz Elena namawiała Zlaję, tak jak robił to on podczas pierwszych kwietniowych ostrzałów w Sarajewie. I nie potrzebowała wiele: spakował się i pojechał do jakiegoś obozu dla uchodźców na Zachodzie. Garnek nigdy nie został użyty. Został w kuchni jako pusta doniczka, dopóki się nie rozbije albo dopóki nie dorwie się do niego jakiś inny Bośniak. Co było z miłością, prawdopodobnie jest już jasne.
Co jednak nikomu nie odbiera prawa do marzeń, planów i snów. To właśnie jest pierwsza okazja, by ona i on żyli w świecie, który z rzeczywistością nie ma nic wspólnego, żeby oddzieleni tysiącami kilometrów spotkali się w miłosnej historii, jakie toczą się zawsze gdzie indziej, na przykład w Afryce albo w jakimś innym kraju, gdzie wciąż jeszcze wszystko dzieje się z czystej przyjemności.