Białomorskie łagry towarzysza Stalina

opublikowano: 2013-11-17, 12:21
wszelkie prawa zastrzeżone
Jadąc, zrobiliśmy 250 kilometrów w ciągu pięciu dni. W naszym wagonie pojawiło się już około dziesięciu chorych. Borys badał im puls i przemawiał do nich łagodnie. Było to jedyne lekarstwo, jakie miał do dyspozycji. W tym ludzkim zwierzyńcu dobre słowo też było środkiem leczniczym...
reklama

W końcu rankiem szóstego dnia w otwartych drzwiach wagonu zjawili się ludzie niepodobni do żołnierzy naszego konwoju. Jeden z nich trzymał w ręku spis. Na jego nosie, zwisając jakoś na bok, kiwały się binokle. Osobnik ten odziany był w cywilne łachmany. Widząc go, zrozumiałem, że dokądś dojechaliśmy. Dokąd, nie wiadomo, ale w każdym razie nie mogliśmy zajechać daleko.

– Hej! A kto tu jest starostą?

Borys wysunął się naprzód.

– Ilu macie ludzi według spisu? Sprawdźcie wszystkich.

Wysunąłem głowę przed drzwi wagonu i konfidencjonalnym szeptem spytałem człowieka w binoklach:

– Proszę powiedzieć, dokąd przyjechaliśmy.

Człowiek w binoklach obejrzał się ukradkiem i szepnął:

– Swirstroj.

Więźniowie na budowie Kanału Białomorsko-Bałtyckiego (domena publiczna)

Mimo tego mroźnego, styczniowego wiatru, wpadającego przez drzwi wagonu, w naszych duszach zakwitły niezapominajki. Swirstroj! To znaczy, że do granicy mamy nie więcej niż 200 kilometrów. 200 kilometrów – to głupstwo. To nie jakiś Sibłag, z którego do granicy można trzy lata galopować i nigdzie się nie dostać. Czyżby los, dotąd niełaskawy, odwrócił się?

Taki sam mroźny poranek styczniowy, jak w dniu naszego odjazdu z Leningradu. Taki sam łańcuch straży i karabiny maszynowe na trójnogach. Wokoło równina porośnięta drobnymi sosenkami, jakieś zapuszczone, zasypane śniegiem tory kolejowe. Wysiadamy.

Ustawiają nas w szeregi i liczą. Potem znów ustawiają i liczą na nowo. Naczelnik straży rzuca się od kolumny do kolumny, jakby go giez ukąsił – brak dwóch aresztantów. Przy takim porządku mogło się zdarzyć, że ich w ogóle w eszelonie nie było. Żołnierze też się rzucają. Wszyscy klną. Zupełnie ogłupiali chłopi przełażą z szeregu do szeregu, ostatecznie psując i tak bardzo wątpliwy porządek. Znowu nas ustawiają. Znowu liczą.

Tak stoimy z pięć godzin i przemarzamy do szpiku kości. Na wpół odziani urkowie, pomimo swej „indiańskiej” wytrzymałości, ledwie żyją. Żołnierze konwoju, którzy także przemarzli, z każdą godziną miotają się coraz bardziej. To tu, to tam ludzie padają na śnieg. Upadło już dziesięciu naszych chorych. Kładziemy ich na plecaki, worki i na najrozmaitsze szmaty, ale jest jasne, że wkrótce zamarzną na śmierć. Te zabiegi oczywiście znowu psują porządek w kolumnach i cały rachunek.

Między nami a konwojem wynika gwałtowna dyskusja. Grożą nam aresztem i odesłaniem do Leningradu. To jest śmiechu warte – nic nam nie mogą zrobić. Borys oświadcza, że ludzie zachorowali jeszcze w drodze, więc nie mogą stać. Żołnierze podnoszą tych, którzy upadli, ci znowu padają na ziemię.

Podchodzą jacyś ludzie w ubraniach łagrowych, jak się później okazało – komisja odbiorcza łagru. Wśród nich zupełnie przemarznięty staruszek z kolczastymi wąsami – naczelny lekarz. Naczelnik konwoju od razu rzuca się na Borysa:

reklama

– A was co to obchodzi? Zaraz wracać do szeregu!

Borys oświadcza, że jest lekarzem i jako lekarz nie może pozwolić, by ludzie zamarzli na śmierć jedynie wskutek zupełnej nieporadności konwoju. Ta aluzja i groźba wysłania skargi do Leningradu hamuje cokolwiek zwierzchnicze zapędy czekisty. W wyniku długiej kłótni zjawiają się w końcu łagrowe sanie, na które ładują chorych. Cały tabor połamanych sań i na wpół zdechłych szkap znika w lesie w tempie pogrzebowym. Dowiedziałem się potem, że do łagru jednak nie wszyscy dojechali żywi.

Pada jakaś komenda. Konwój zbiera karabiny maszynowe i pakuje się do wagonów. Pociąg, grzmiąc buforami, rusza i odchodzi na zachód. My zostajemy w pustym polu. Ani konwoju, ani karabinów maszynowych. Gdzieś na boku drogi stoi przy ognisku z pół tuzina jakichś indywiduów z karabinami – to jest WOCHR, strażnicy łagrowi w żargonie nazywani „papugami” lub „świecami”. Ale oni nas nie pilnują. Bo i nie ma po co. Ludzie nie myślą o ucieczce (bo gdzież tu uciekać w te zasypane śniegiem pola), tylko o ciepłym kącie i gorącej strawie.

Przed kolumnami wyrasta jakiś roztropny młodzian ze zbielałymi uszami, odziany w łagrowy buszłat – watowaną kurtkę. Młodzian zwraca się do nas z przemówieniem o czekającej nas uczciwej pracy, którą będziemy mogli zasłużyć sobie na prawo powrotu do społeczności ludzi pracy, o budownictwie socjalistycznym, o społeczeństwie bezklasowym i o podobnych rzeczach, będących równie na miejscu przy 20-stopniowym mrozie i wobec przemarzniętego tłumu, jak gdziekolwiek indziej. Są to obowiązkowe litanie na obowiązkowych sowieckich nabożeństwach, których nikt nigdy poważnie nie słucha, ale od których nikt nigdzie nie może się uchylić. Musimy więc jeszcze pół godziny drżeć na mrozie. Z przemówienia tego ostatecznie dowiaduję się, że jest to Swirstroj w podporoskim oddziale Kombinatu Białomorsko-Bałtyckiego (BBK).

Do łagru mamy jakieś 6 kilometrów. Wleczemy się zabójczo powoli, pogrzebowym krokiem. W ogonie kolumny kroczy pół tuzina wochrowców i tuzin sań, na które składają padających. Bo łagier dba jednak o swój żywy towar. Nareszcie z górki widzimy wyrąbaną w lesie polanę. Spod śniegu sterczą pnie. Około czterdziestu długich drewnianych baraków, nie wszystkie mają dach. Polana otoczona jest ogrodzeniem z drutu kolczastego, miejscami już wywróconym. Oto jak wygląda „koncentracyjny” lub – wedle oficjalnej terminologii – „poprawczy obóz pracy”, miejsce, o którym tyle tragicznych plotek krąży po całej Rusi.

Mapa Kanału Białomorsko-Bałtyckiego (fot. NormanEinstein, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported)

Jestem przekonany, że nikt z 2 tysięcy ludzi, jacy się wlekli razem z nami na białomorsko-bałtycką katorgę, nie był nastrojony tak optymistycznie, jak my trzej. Co prawda, przemarzliśmy i my, byliśmy zmęczeni i też ledwie ruszaliśmy osłabłymi nogami, ale... Spodziewaliśmy się śmierci, a dostaliśmy się do łagru. Spodziewaliśmy się, że pchną nas na Ural lub Syberię, a dostaliśmy się do okolic odległych o 150–200 kilometrów od granicy. Byliśmy przekonani, że nie uda się nam pozostać razem – a tymczasem maszerujemy obok siebie.

reklama

Wszystko, co nas czeka, będzie łatwiejsze od tego, co zostało poza nami. Tu się wykręcimy. I nawet niedługo będziemy musieli się wykręcać: styczeń, luty... w lipcu będziemy już gdzieś w lesie, w drodze ku granicy. Jesteśmy ludźmi wysportowanymi, o znacznej sile fizycznej i wytrzymałości, ludźmi niezłamanymi niespodziewanym wyrokiem GPU i perspektywą długich lat przebywania w łagrze oraz troską o pozostałe na wolności rodziny. W ogóle cała nasza łagrowa przyszłość wydawała się nam przygodą przykrą i niebezpieczną, lecz niewątpliwie ciekawą. Trochę bardziej ponuro nastrojony był jedynie Borys, który już na Sołowkach widział rzeczy, których lepiej nie oglądać. Ale przecież ten sam Borys i stamtąd się wykręcił. Stracił, co prawda, w dużej części wzrok.

Nastrój pełen otuchy i bojowości w znacznym stopniu wpłynął na nasze wrażenia i losy w łagrze. Nie znaczy to bynajmniej, że nasz łagrowy los był pospolity.

Dla przytłaczającej większości ludzi, prawdopodobnie dla 99 osób na 100, łagier jest katastrofą. Łamie psychicznie i fizycznie. Łamie nadmierną pracą, głodem, okrucieństwem systemu psychologicznej, że tak powiem, eksploatacji, kiedy to człowiek pracuje ponad siły, by skrócić czas pobytu w łagrze. Ale wszystko to łamie nie tyle bezpośrednio, ile pośrednio – na skutek troski o rodzinę. Bowiem rodzina człowieka, który się dostał do łagru, pozbawiona jest wszelkich praw cywilnych, a nade wszystko prawa do kartki żywnościowej. W wielu wypadkach oznacza to śmierć głodową. Wynikiem tego są owe nieprawdopodobne paczki żywnościowe wysyłane z łagrów.

I jeszcze jedna okoliczność. Zwykły obywatel sowiecki mocno przykuty jest do swego miejsca i poza nim widzi bardzo mało. Ja nie byłem nigdzie przykuty i widziałem w Rosji bardzo dużo. Jeżeli łagier mnie zadziwił, to tylko dzięki temu, że nie było w nim absolutnie niczego osobliwego. Tak, niewątpliwie jest to katorga, ale gdzie w Rosji, poza Newskim Prospektem i Kuznieckim Mostem, nie ma katorgi?

Przy budowie Magnitostroju na Uralu tak zwany entuzjazm spowodował śmierć mniej więcej 22 tysięcy ludzi. Przy budowie Kanału Białomorsko-Bałtyckiego zginęło około 100 tysięcy. Pewna różnica istnieje, ale – wedle sowieckich kryteriów – nie taka znowu nadzwyczajna.

reklama

W łagrze rozstrzeliwano wielu ludzi. Mylą się jednak trochę ci, którzy przypuszczają, że sowiecka prasa pisze o wszystkich egzekucjach dokonywanych na wolności. Łagrowe baraki są wstrętne, ale na wolności widywałem gorsze, i to znacznie. Bardzo możliwe, że procentowo w łagrze więcej ludzi ginie z głodu niż, powiedzmy, na Ukrainie. Ale z głodu umiera się i tu, i tam.

Zakres „praw” i bezgraniczny brak prawa jest mniej więcej taki sam, jak na wolności. I tu, i tam istnieje nieprzeliczona ilość najrozmaitszych władz, które mają prawo rozstrzeliwać lub zgładzić pośrednio. Ale nikt nie ma prawa uderzyć, zwymyślać lub zwracać się per ty. Co znowu bynajmniej nie znaczy, by w łagrze nie bito.

Są ludzie, dla których łagier jest o wiele gorszy od wolności, są też tacy, dla których różnica między łagrem a wolnością jest niedostrzegalna, są wreszcie ludzie – głównie chłopi z południowej Ukrainy – dla których łagier jest lepszy od wolności lub, jeśli chcecie, wolność gorsza jest od łagru.

Moje zapiski są trochę optymistycznie wyretuszowanym zapisem faktów. Optymistyczny retusz jest wynikiem moich przeżyć, ściśle faktograficzny zapis bierze się stąd, że dla antysowiecko nastawionego czytelnika propaganda jest zbędna, a nastawiony prosowiecko – i tak niczemu nie uwierzy. Nie zmniejszę liczby entuzjastów. Zaś ludziom mądrym potrzebna jest nie propaganda, a fakty. W miarę moich sił, postaram się je przedstawić.

Proszę sobie wyobrazić pakę zbitą naprędce z desek, coś w rodzaju wielkiej trumny, mającej 50 metrów długości i 8 metrów szerokości. Środek jednej z dłuższych ścian zajmują drzwi. Pośrodku obu krótszych ścian znajdują się okna, po jednym z każdej strony. Więcej okien nie ma. Szyby wybito, a otwory pozatykano szmatami. Tak z zewnątrz wygląda barak.

(Okładka książki 'Przeżyłem sowieckie łagry') Wnętrze typowego łagrowego baraku, replika z Muzeum Okupacji w Rydze (fot. Marcin Szala (Pudelek), na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0)

Wewnątrz, wzdłuż ścian ciągną się rzędy jednolitych, piętrowych prycz. Umeblowanie baraku składa się z dwóch długich stołów i czterech ławek. I to wszystko. W każdym końcu baraku stoi żelazny piecyk, tak zwana rumunka czy burżujka, nieskomplikowany i chyba jedyny wynalazek epoki wojennego komunizmu. W ciągu dnia w wynalazku tym nie pali się, w tym czasie bowiem jego mieszkańcy winni znajdować się przy pracy. W nocy natomiast nad piecykami suszą się niezliczone ilości zawszonych szmat i wszystko to, czym tylko można owinąć ludzkie ciało pozbawione zwykłej odzieży.

W piecyku pali się całą noc. W promieniu 3 metrów od niego nie można wytrzymać z gorąca, natomiast w odległości 10 metrów zamarza woda. Baraki zostały sklecone pospiesznie z wilgotnych desek sosnowych. Deski się porozsychały, skutkiem czego w ścianach powstały szczeliny. Przez taką szczelinę, tuż koło mego łoża, z łatwością przesuwałem pięść. Szczeliny pozatykano najrozmaitszymi szmatami – jest ich jednak zbyt mało, a poza tym w czasie okresowych rewizji wochrowcy wyrzucają je z dziur i wiatr na nowo szaleje po baraku.

reklama

Barak oświetlają dwa naftowe kaganki, które powinny oświetlać przynajmniej najbliższe okolice piecyków. Ponieważ jednak „lampy” te pozbawione są szkiełek, przypominają raczej błędne ogniki. Wieczorami, gdy barak zaczyna zapełniać gromada wracających z pracy, przemokniętych ludzi (barak mieści przeciętnie 300 osób), lampki te mają odgrywać rolę latarń morskich, wskazujących zmarzniętemu więźniowi drogę do piecyka poprzez kłęby mroźnej pary i dymu z machorki.

Powtarzam, na wolności widziałem nawet gorsze baraki, ale ten zrobił na mnie szczególnie ohydne wrażenie. Baraki na torfowiskach pod Moskwą były znacznie gorsze, choćby z tego względu, że były przeznaczone dla rodzin. Gorsze były również ziemianki robotników w Zagłębiu Donieckim. Tam jednak można zajrzeć, a potem wyjść na zewnątrz, odetchnąć pełną piersią i powiedzieć sobie: rzeczywiście – prawdziwa ojczyzna mas pracujących. Jednak tego baraku nie będziemy zwiedzać. Tu będziemy mieszkać! Jest różnica: czy ząb boli waszego bliźniego, czy wam nie daje żyć dziura w zębie...

Nie wiem, dlaczego przypomniała mi się dyskusja w komisji projektującej zakładanie nowych miast. Dyskutowano nad projektem nowego socjalistycznego Magnitogorska. Równie ciekawe, jak BBK. Barak dla mężczyzn, barak dla kobiet. Ponadto oddzielne kabinki przeznaczone do spełniania funkcji mających na celu reprodukcję socjalistycznych sił wytwórczych. Dzieci mają być odbierane, rodziców nie powinny znać. I tak dalej. Dałem temu nazwę socjalistycznej obory. Autor projektu, Sabsowicz, bardzo się obraził i już miał zamiar narobić mi wiele przykrości, gdy z atakiem na socjalistyczne reproduktory wystąpiła Nadieżda Krupska i projekt został uznany za „odskok lewacki”.

Komuniści nie mogą pozwolić, by na świecie było coś bardziej lewicowego niż ich partia. Aby uratować dziewiczość komunistycznej lewicowości, ukuto określenie „lewacki”. Gdy odchylenie jest prawicowe, to się je tak po prostu nazywa. Natomiast jeżeli odchylenie zdradza tendencję w lewo, to będzie już „lewackie”. I to w dodatku nie „odchylenie”, tylko „odskok”. Nie wiem, w którą stronę odskoczono w łagrze: w prawą czy też w „lewacką”; lecz żyć w takim brudzie, smrodzie, ciasnocie, wszach, zimnie przez całe pół roku? O Boże...

Niezbyt optymistyczne rozważania przerwał czyjś rozpaczliwy krzyk: „Bracia! Okradli! Bracia, pomóżcie...”. Ton krzyku wskazuje, że okradzionemu zabrano wszystko, do ostatka. Cóż jednak można poradzić? Ciemności, tłum, a w tłumie jak żmijki kręcą się urkowie. Krzyk tonie w ogólnym hałasie i obojętności ludzi, dbających wyłącznie o własną skórę i własne worki. Przez szczeliny w suficie miarowo kapie na nas woda z tającego śniegu.

reklama

Jura nagle się zaśmiał:

– Pamiętasz Freda? Już go tu widzę...

Fred (nasz moskiewski znajomy) to cudzoziemiec, dyplomata. Źle przypieczone poranne grzanki psują mu nastrój na cały dzień. On tu? Powiesiłby się.

– Oczywiście, że by się tu powiesił – pewnie mówi Jura.

A my, proszę – nie wieszamy się. Wspominam noce spędzone na dachach wagonów, w Przełęczy Łaptarskiej i nawet w turkiestańskiej „czerwonej czajchane ”... Ale nic to, żyję...

Wysocy funkcjonariusze sowieckiego aparatu obozowego wizytują budowę kanału (domena publiczna)

Około pierwszej w nocy budzą nas krzyki: „Wstawać! Do łaźni!”. W baraku stoi ze trzydziestu strażników. W żaden sposób nie można się wykręcić, choć spać mi się chce śmiertelnie. Zaledwie zdążyliśmy się jako tako ogrzać, mocno przytuliwszy się jeden do drugiego i przykrywszy się wszystkim, czym się tylko dało, zaledwie zaczęliśmy drzemać, a tu masz! Nie mogli znaleźć innego czasu na łaźnię!

Wleczemy się chyba 3 kilometry do jakiejś stacyjki, przy której znajduje się łaźnia. W łagrze żartów z tym nie ma. Łagier obawia się epidemii i „obróbka sanitarna” uwięzionych dokonywana jest z całą bezwzględnością. Zasadniczo łaźnie urządzone są nieźle: wchodzi się, oddaje ubranie na przechowanie, a bieliznę wymienia się na czystą. Po kąpieli wchodzi się do innego pomieszczenia, gdzie otrzymuje się ubranie i czystą bieliznę. Ubranie poza tym przechodzi przez izbę dezynfekcyjną.

Łaźnie istotnie podtrzymują pewną czystość fizyczną. Mydło w każdym razie dają. A w kołomneńskiej fabryce nawet kucharze całymi miesiącami obchodzili się bez mydła, bo go nie było... Jednak przeludnienie i szmaty czynią tę walkę zupełnie beznadziejną. Wszy płodzą się i mnożą w sposób wprost niewiarygodny.

Czekamy może godzinę w kolejce, rzecz jasna – na dworze. Następnie w poczekalni dwaj młodzieńcy tępymi maszynkami pozbawiają nas wszelkiego owłosienia, nawet tego, z jakim zwykli, „świeccy” fryzjerzy nigdy nie mają do czynienia. Po problematycznym wymyciu się (gorącej wody bowiem zabrakło), wpychają nas do jakiegoś postawionego obok łaźni namiotu, gdzie jest zimno jak na dworze. Bieliznę otrzymujemy dopiero po upływie pół godziny, a ubranie z dezynfekcji po godzinie.

Marzniemy tak, jak nie marzliśmy nawet w wagonie. Mój sąsiad z pryczy zapłacił za tę przyjemność zapaleniem płuc. My trzej całą godzinę boksowaliśmy się i dzięki temu wyszliśmy z tego zdrowo.

Po kąpieli, drżąc z zimna i szczękając zębami, udajemy się do magazynu, gdzie mają nam wydać łagrowe umundurowanie. BBK jest bowiem łagrem uprzywilejowanym. Jego oddział podporoski – budowę hydro­elektrowni na rzece Świrze – ogłoszono budową priorytetową. Dzięki temu możemy liczyć na jakieś odzienie.

reklama

Znów kolejka przed ogromną szopą, wewnątrz oświetloną żarówką. Przed drzwiami „papuga” z karabinem. Wychodzimy z tłumu i podchodzimy do strażnika. Zwracam się do niego w sposób kategoryczny: „Towarzyszu, tych dwóch wpuśćcie”. Sam odchodzę. Strażnik wpuszcza Jurę i Borysa. Po pięciu minutach znów podchodzę do drzwi: „Zawołajcie no Sinelnikowa”. Strażnik rozumie – władza. „Towarzyszu, nie mogę. Mnie tu kazali stać, idźcie sami.” Wobec tego wchodzę.

W szopie jest w każdym razie cieplej niż na dworze, wypełnia ją tłum. Gdzieś w głębi znajduje się lada, nad którą miga jakaś odzież. Hałas niesłychany. W myśl istniejących przepisów, każdy świeżo przybyły więzień powinien otrzymać nowe umundurowanie, wszystko, od stóp do głów, ale umundurowania w ogóle brak, a tym bardziej nowego. Tylko w wyjątkowych wypadkach wydaje się rzeczy w „pierwszym gatunku”, częściej „drugi gatunek” – stare, ale całe. W większości wypadków dają „gatunek trzeci” – ubranie stare i podarte. Mniej więcej połowa nowych więźniów nie dostaje niczego i pracuje we własnych ubraniach.

Za ladą miota się jakichś pięciu magazynierów, a przy oddzielnym stoliku siedzi ktoś w rodzaju kierownika. To on określa, co kto ma otrzymać i w jakim gatunku. Odbiorcy handryczą się z nim i z magazynierami, demonstrują własne łachmany i błagają, by im dano coś mniej podartego i cieplejszego. Wzrok kierownika jest przeszywający i nieubłagany, a jego wyroki są najwidoczniej bezapelacyjne.

– No, po gębie już widać, że jesteś defraudantem... (to znaczy: więzienną odzież przepije lub przegra w karty przy najbliższej sposobności) – mówi do jakiegoś urki. – Spływaj stąd!

– Towarzyszu naczelniku! Jak Boga kocham...

– Spływaj, mówię ci. Następny!

„Następny” wypycha urkę. Urka klnie, ale już został odepchnięty od lady i nie pozostaje mu nic innego, jak ze znacznej odległości grozić pięściami i kląć. Przed kierownikiem stoi ogromny, zupełnie obszarpany chłop.

– Od razu widać, że cię matka bez koszuli urodziła. Od tej pory goły chodzisz? Kiedyż was, psich synów, nauczą, że jak GPU zabiera, to trzeba od razu brać z domu wszystko, co się ma.

– Obywatelu naczelniku – jęczy chłop – przecież w domu nadzy chodzimy. Dziatwa, wstyd powiedzieć, goluteńka chodzi.

– Nic, nic, nie płacz! I twoje dzieci niedługo tu przypędzą.

Chłop otrzymuje kurtkę, spodnie, filcowe buty i rękawice – wszystko pierwszego i drugiego gatunku. W domu istotnie nie był tak ubrany.

reklama

Przy stoliku pojawia się jeszcze jeden urka.

– Moje uszanowanie – ironicznie wita go kierownik.

– Witam pana – z udawaną nonszalancją odpowiada urka.

– Nie dali się zabawić?

– To wy mnie pamiętacie? – pyta zaskoczony urka. – Macie oko...

– Tak, mam oko i dlatego nic nie dostaniesz. No, zmiataj.

– Towarzyszu kierowniku – lamentuje urka – popatrzcie, jestem całkiem goły. No popatrzcie.

Teatralnym gestem (jeśli tylko bywają takie teatralne gesty) urka podnosi dół swojego frencza, spod którego ukazuje się kierownikowi goły, brudny brzuch.

– Towarzyszu kierowniku – urka kontynuuje swoje lamenty – przecież bez ubrania zdechnę na pewno.

– No i zdychaj, do diabła.

Urkę z jego gołym brzuchem odpychają od stołu. Podchodzi grupa robotników. Wszyscy są ubrani w bardzo zużyte miejskie palta, zupełnie niedostosowane ani do miejsca, ani do rodzaju pracy. Ten otrzymuje buty filcowe, tamten watowaną kurtkę, inny znów podarty kubrak.

W końcu przed kierownikiem stajemy w szeregu my trzej. Kierownik żałośnie spogląda na nas i na nasze okulary.

– Wy lepiej poczekajcie. Na wasze figurki trudno będzie dobrać coś odpowiedniego.

W oczach kierownika widzę jakieś życzliwe błyski i zgadzam się. Jura, choć ze zmęczenia ledwie może ustać, proponuje kierownikowi co innego.

– Dalibyście nam jakąś robotę, towarzyszu. I wam byłoby lepiej, i my byśmy się tak nie nudzili.

– A to jest myśl!

Po kilku minutach siedzimy już za ladą i wpisujemy do jakichś wykazów: kurtka drugiego gatunku

– 1, spodnie trzeciego gatunku – 1, i tak dalej. Nasz udział przyspieszył czynność wydawania prawie dwukrotnie. Po upływie półtorej godziny operacja jest zakończona, a kierownik podchodzi do nas. Z jego poprzedniej rubaszności nie pozostało ani śladu. Przede mną stoi niesłychanie, wręcz śmiertelnie zmęczony człowiek. Na moje pytające spojrzenie odpowiada:

– Już trzecią dobę jestem na nogach. Ciągle ubieramy. Jutro skończymy, bo już nic nie zostało. Prawda, ale przecież was trzeba ubrać. Trzeba wam coś wybrać. Przyjechaliście wczoraj?

– Tak, wczoraj.

– Na długo?

– Mówią, że na osiem lat.

– I artykuły pewnie macie paskudne?

– Tak, artykuły poważne.

– Nic nie szkodzi. Uszy do góry! Wiecie, jak mówią Niemcy? „Mut verloren – alles verloren.” Jakoś się urządzicie. Tu człowiek inteligentny, jeżeli przy tym nie jest kompletnym niedołęgą – nie zginie. Ale rozumie się, że wesoło to tu nie jest.

– A czy na wolności wesoło?

– Tak. Na wolności też nie. Ale tam została rodzina. Jak ona żyje, to tylko Panu Bogu wiadomo. A ja tu jestem piąty rok. Tak... Jesteście krewniakami?

Wyjaśniam.

– A, to chociaż przyjemniej. Już we dwóch jest o wiele łatwiej, a cóż dopiero we trzech. Czy na wolności też macie rodzinę?

reklama

– Nie mamy.

– No, to głupstwo. Najbardziej gnębi los rodziny.

Przynoszą nam po kurtce, po parze spodni – komplety zupełnie nowych rzeczy. Tylko butów filcowych na moją nogę nie można dobrać.

– Przyjdźcie jutro wieczorem tylnym wejściem. Dobierzemy.

Żegnając się, dziękujemy kierownikowi.

– Naprawdę nie ma za co – odpowiada. – Za miesiąc będziecie robić to samo. To się nazywa solidarność klasowa inteligencji. Czego jak czego, ale tego to nas bolszewicy nauczyli.

– Wybaczcie, czy można wiedzieć, z kim mamy przyjemność?

Kierownik wymienia swoje nazwisko, znane w świecie literackim Moskwy.

– Pańskie nazwisko też jest mi znane – mówi kierownik.

Patrzymy na siebie z ironicznym współczuciem.

– Jeszcze jedno. Jutro będą usiłowali wygnać was do lasu, do rąbania drewna. Ale niechodźcie tam.

– Jak można nie pójść? Popędzą nas.

– Pluńcie i nie chodźcie.

– Nie tak znów łatwo plunąć.

– Sami się przekonacie. Jakoś trzeba się wykręcać. Przy rąbaniu drewna można utknąć na długi czas. A jeśli się wykręcicie, to za dzień–dwa będziecie wyznaczeni do jakiejś przyzwoitej roboty. No, jeżeli cokolwiek w tym bałaganie można nazwać przyzwoitą robotą.

– A do ciupy nie wsadzą?

– A któż was będzie wsadzał? Taki sam jegomość w okularach, jak wy? Mało prawdopodobne. Pilnujcie się tylko, byście się nie zetknęli z jakimś partyjnym lub półpartyjnym towarzystwem. Kto posiadł trochę sowieckiej spostrzegawczości, ten się od razu potrafi zorientować.

Artykuł w „Prawdzie” informujący o otwarciu kanału (domena publiczna)

Sowiecką spostrzegawczość rozwinąłem w stopniu doskonałym. To jest ten rodzaj wzroku, który pozwala odróżnić towarzystwo bezpartyjne od partyjnego lub „półpartyjnego”. Kto tam wie, jakie są właściwie cechy zewnętrzne ludzi należących do dwóch ostatnich kategorii. Być może ważne jest to, że komuniści i ich sojusznicy są jedyną warstwą społeczną, która w Rosji czuje się jak we własnym domu. Być może podejrzliwość, wieczna ostrożność, stałe napięcie nerwów i specyficzny węch człowieka, którego sprawy stoją w tym domu nie za dobrze, każą widzieć wroga w każdym kącie. To trudno wytłumaczyć, ale się wyczuwa.

Na pożegnanie kierownik daje nam kilka adresów: w jednym z baraków mieszka grupa ukraińskich profesorów, którzy już zdążyli się tu urządzić i nawiązać jakie takie stosunki. Poza tym w Podporożu, w sztabie oddziału, są porządni ludzie X, Y, Z, z którymi on sam postara się o nas pomówić. Serdecznie żegnamy się z kierownikiem i wracamy, brnąc w śniegu i błądząc między identycznie wyglądającymi barakami.

Po tej przyjaznej rozmowie nasze barłogi wydają się szczególnie wstrętne.

Z rozmowy w magazynie dowiedzieliśmy się wielu niezwykle istotnych dla nas rzeczy. Znajdujemy się w podporoskim oddziale BBK, lecz nie w samym Podporożu, a w punkcie łagrowym Pogra. Mają tu przywieźć około 27 tysięcy więźniów. W ciągu ostatnich dwóch tygodni przyjechało sześć eszelonów, a więc 10–12 tysięcy ludzi i dlatego w całym punkcie panował nieprawdopodobny bałagan, a wszystkie instytucje łagrowe odczuwały gwałtowny brak inteligentnych pracowników.

reklama

Natomiast, według zwyczajów łagrowych, każdego takiego inteligentnego pracownika, zupełnie niezależnie od jego kwalifikacji, wysyłano do pracy „ogólnej”, to znaczy na roboty leśne. Tam kierowano i lekarzy, i inżynierów, i profesorów. Inteligenci ze wszystkich sześciu eszelonów rąbali w lesie drewno.

Perspektywa tego rąbania bynajmniej nas nie przerażała. Powiem więcej – z naszą siłą fizyczną praca w lesie byłaby dla nas lżejsza i spokojniejsza niż szarpanie nerwów w jakiejś kancelarii. Istota rzeczy nie polegała jednak na tym, czy praca będzie łatwiejsza czy cięższa. Chodziło o to, że dostawszy się na ogólne roboty, stawaliśmy się bezosobowymi jednostkami tej „masy”, z którą władza sowiecka i jej aparat wykonawczy nie robią ceregieli.

Znalazłszy się w takiej masie, człowiek dostaje się na ową taśmę transmisyjną mechanicznego, bezmyślnego i bezwzględnego okrucieństwa, którego działanie jest dotkliwsze niż czynności jakiegoś oddziału GPU. Traci się wtedy jakąkolwiek możliwość kierowania swym losem. Na robotach „ogólnych” groziłoby nam ustawicznie, że przerzucą nas gdzieś w najzupełniej nieodpowiednie do ucieczki miejsce lub że nas rozdzielą i umieszczą w różnych punktach łagrowych. Zresztą, roboty „ogólne” groziły rozmaitymi niemiłymi konsekwencjami. A gdy się raz wpadło, można było utknąć na całe miesiące. Przed „ogólnymi” robotami trzeba uciekać, nawet za cenę wysokiego ryzyka.

Do „domu” wróciliśmy o wpół do piątej. Zaledwie zdążyliśmy się położyć i trochę ogrzać, rozległy się krzyki: „Wstawać! Wstawać!”. Była szósta rano. Na dworze – zupełna noc. Przez szczeliny baraku dmie groźny wiatr. Lampki naftowe ledwie świecą. W mroku baraku zaczynają się kręcić niewyspani, zmarznięci, głodni ludzie.

Dyżurni biegną po śniadanie: szklanka kaszy na osobę, rzecz jasna – bez żadnych śladów tłuszczu. Kaszę „serwują” w jednym wiadrze na piętnastu ludzi. Więziennych łyżek nie ma. Nad każdym wiadrem nachyla się grupa ludzi pospiesznie pchających w usta mało jadalną maź i zazdrośnie pilnujących, by nikt nie zjadł zbyt dużo. Za plecami jedzących stoją uczestnicy uczty, którzy obserwują opróżniane wiadro z większą jeszcze zazdrością i większą pożądliwością. To ci, którzy nie mają własnych łyżek. Czekają na swoją kolej.

A po baraku miotają się ludzie, którzy nie dostali się do żadnej „spółdzielni”. Wołają o sprawiedliwość i o jadło, ale nikt ich nie chce słuchać. Zostają głodni. „W łagrze jest taki porządek – mówi jakiś robotnik, jedna z tych zagubionych, głodnych dusz – że zagapić się nie wolno. A jak się zagapiłeś, będziesz siedział głodny. Ty masz nauczkę, a władzy sowieckiej zostanie więcej kaszy.”

Na czele naszej „spółdzielni” stoi Borys, więc jest zorganizowana wzorowo. Borys sam wybrał się po kaszę i udało mu się jakoś wytargować trochę więcej, niż nam się należało, czy raczej – więcej niż otrzymali inni. Z drewnianych szczapek wystrugaliśmy łopatki, które zastąpiły łyżki.

Teraz trzeba było wykręcić się od grożącej nam ciężkiej roboty. Technik Lepieszkin, którego wybawiliśmy w wagonie od urków, został kierownikiem brygady. Pierwsza część naszego strategicznego planu polegała na tym, by dostać się do niego. To było zupełnie łatwe. Następnie Borys wytłumaczył mu, że nie mamy zamiaru pracować w lesie i że trzeba obmyślić jakiś wykręt na mniej więcej trzy dni. Niezależnie od tego, jeden z nas cały czas będzie dyżurował przy rzeczach. Będzie przy tym pilnował rzeczy Lepieszkina.

Lepieszkin był człowiekiem doświadczonym. Przesiedział już dwa lata w łagrze w Leningradzie przy budowie domu OGPU. Umieścił nas w spisie swej brygady, a przy apelu nie odczytał naszych nazwisk. Nam pozostało dopilnować, byśmy nie dostali się do szeregu podczas apelu i wymarszu brygady, a także powinniśmy uregulować sprawy z dyżurnym, do którego obowiązków należało kontrolowanie wszystkich pozostałych w baraku i meldowanie o nich wyżej. Mogliśmy też natknąć się na naczelnika kolumny. Już raz go widziałem; jego wygląd wskazywał, że jest człowiekiem roztropnym, a więc można będzie się z nim dogadać.

Zbiórki uniknęliśmy stosunkowo łatwo. Na dworze było jeszcze ciemno, a my, wyszedłszy z baraku, skręciliśmy do ustępów, a stamtąd – dalej. Jakieś 40 minut włóczyliśmy się po łagrze z minami ludzi spieszących się, niesłychanie zajętych. Gdy ostatnie szeregi kolumn zniknęły, wróciliśmy do baraku. Uśpiliśmy sumienie dyżurnego uprzejmymi rozmowami, papierosem i obietnicą, że napiszemy prośbę o wznowienie jego sprawy. Napiliśmy się wrzątku bez cukru, ale z chlebem, i położyliśmy się spać.

Prace na budowie Kanału Białomorsko-Bałtyckiego (domena publiczna)

Obudziwszy się, odbyliśmy naradę wojenną. Postanowiliśmy, że ja i Jura idziemy na wywiad, a Borys zostanie na dyżurze. Po pierwsze, Borys nie chciał być zmobilizowany jako lekarz, jest to bowiem praca o wiele gorsza niż rąbanie drewna, głównie ze względu na jej warunki moralne. A po wtóre, można było oczekiwać ze strony kryminalistów zamachu na nasze mienie. Co zaś do argumentu pięści, Borys równał się co najmniej dziesięciu urkom. Ja i Jura nie dorównywaliśmy mu pod tym względem.

I oto obaj z Jurą spokojnie i wolniutko kroczymy ulicą łagrową. Nie jest to znowu taka wielka porcja wolności, ale zawsze można pójść w prawo lub w lewo. Po korytarzach GPU, nadzorcach, konwojach i całej reszcie – to przyjemność. Kroczymy sobie, a tu wprost na nas diabli niosą naczelnika kolumny. Wyjmuję z kieszeni pudełko papierosów, Jura zaczyna mówić po angielsku.

Dostojnie, nie spiesząc się, przechodzimy koło naczelnika kolumny i uprzejmie, a jednak – że tak powiem – z poczuciem własnej godności, jak byśmy byli na Newskim Prospekcie, unosimy nasze czapki. Naczelnik kolumny patrzy na nas ze zdziwieniem, ale odsalutowuje uprzejmie. Jestem przekonany, że nas nie zatrzyma. Jednak w odległości dziesięciu kroków za nami skrzyp jego butów milknie. Czuję, że naczelnik się zatrzymał i zastanawia się, dlaczego nie jesteśmy w pracy i czy warto nas zatrzymać i zadać nam to drażliwe pytanie. Czyżbym się miał omylić? Nie, skrzyp butów znów się rozlega i cichnie w oddali. Psychologia to wielka rzecz!

Istota jej była taka: naczelnik kolumny jest niewątpliwie przedstawicielem władzy, ale – jak każde sowieckie naczalstwo – chwiejnym i niepewnym. Bowiem i tu, i na wolności prawo właściwie nie działa. Istnieje tylko administracyjne widzimisię. Naczelnik, działając legalnie, a tym bardziej postępując nielegalnie, może narobić podwładnym całą masę przykrości. Ale może on doświadczyć tyleż przykrości od ludzi stojących wyżej niż on. Psi obowiązek nakazuje naczelnikowi kolumny sprawiać ludziom te przykrości. Ale psi obowiązek wyrabia też – choć nie zawsze – psi węch. Przykrości, nawet najzupełniej uzasadnione prawnie, można robić tylko tym, którzy nie mogą się odwdzięczyć tym samym.

Teraz proszę sobie odtworzyć nastrój psychiczny takiego chwiejnego naczelnika kolumny. Spacerują po łagrze dwaj ludzie, którzy wczoraj dopiero przyjechali etapem. Oczywiste jest, że powinni być przy pracy w lesie i równie oczywiste, że dali drapaka. Jednakże ubrani są porządnie. Jeden z nich pali papierosy, które nawet na wolności palą tylko bardzo wysoko postawione osobistości. Wyglądają na inteligentów i – można nawet powiedzieć – na speców. Idą pewnie i przy spotkaniu z przedstawicielem władzy nie zdradzają żadnego zaniepokojenia, raczej pewną protekcjonalną uprzejmość. Słowem – są to ludzie, którzy najwidoczniej mają podstawę do tego, by się tak niezależnie zachowywać. Jaką – diabli wiedzą. Ale na pewno mają. Teraz dalej: zatrzymać ich i posłać do lasu, a nawet do aresztu byłoby bardzo łatwo. Cóż jednak z tego? Żadna korzyść. A ryzyko? Oto ten typek z papierosem w gębie za miesiąc, a może nawet jutro pracować będzie jako inżynier, projektodawca, ekonomista... I wtedy za wszelką przykrość wyrządzoną obecnie, choćby najbardziej uzasadnioną, odwzajemni się naczelnikowi kolumny stukrotnie. Po co więc ryzykować?

Tego naczelnika widziałem już wcześniej. Wyglądał na rozsądnego i byłem pewien, że nas nie zatrzyma. Nawiasem mówiąc, miesiąc później miałem realną możliwość temu naczelnikowi dogodzić tak, że byłby wszystkie gwiazdy zobaczył; i to zupełnie legalnie. Bardzo mądrze zrobił, że nas nie zaczepił. Ale z ludźmi głupimi sprawa przedstawia się gorzej.

Tego dnia sowiecka teoria psychologiczna o mało mnie nie zawiodła. Szedłem sam, gdy nagle ktoś zawołał do mnie ostro: „Hej, słuchajcie no, a wy co sobie tak spacerujecie po łagrze?”. Odwróciłem się i zobaczyłem tego samego staruszka ze sterczącymi wąsami, naczelnego lekarza łagru, który wczoraj był obecny przy przyjeździe naszego eszelonu. Obok niego stały jeszcze jakieś trzy postacie o wyglądzie półurzędowym. Widać, że staruszek zmarzł na kość, a wątrobę ma nie w porządku. Spokojnie, nie spiesząc się i bynajmniej nie okazując specjalnego szacunku, a z pewną nawet ciekawością, podchodzę do niego. Podchodzę i myślę: co ja mam właściwie dalej robić?

Potem dowiedziałem się, że był to krzykliwy i przemiły staruszek, doktor Szukwec, który odsiedział już cztery lata z dziesięciu, na jakie był skazany, a który w łagrze nikomu niczego złego nie robił. Prawdopodobnie jednak, na skutek chorej wątroby i warunków życiowych, lubił czasami powrzeszczeć. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. A staruszek nie mógł wiedzieć, że bezprawnie kręcę się po łagrze nie tak sobie, ale z zupełnie konkretnym zamiarem ucieczki za granicę i że powodzenie mych zamiarów w znacznym stopniu zależy od tego, czy będzie można na mnie krzyczeć. Decyduję się iść na całość.

– Cóż wy sobie myślicie?! To uzdrowisko czy łagier? – ryczy dalej staruszek. – Proszę podporządkować się dyscyplinie łagrowej! Cóż to za nieporządki. Włóczą się po łagrze i przekraczają przepisy o kwarantannie!

Patrzę na staruszka z ciekawością, uważnie, nie okazując zmieszania, a nawet z uśmiechem. Lecz w duszy bynajmniej nie ma tego spokoju, który usiłuję zachować na twarzy. Ze strony lekarza nie spodziewałem się takiego wyskoku. Co mam teraz robić? Wyjmuję z kieszeni moją reprezentacyjno-pokazową paczkę papierosów.

– Jeśli was, towarzyszu doktorze, interesują przyczyny moich spacerów po łagrze, myślę, że naczelnik oddziału będzie mógł wam udzielić wyczerpujących informacji na ten temat. Byłem wezwany do niego.

Naczelnik oddziału – to brzmi bardzo pompatycznie. Sprawdzać tego staruszek, oczywiście, nie może i na pewno nie będzie. Powinno mu przyjść na myśl, że gdy na drugi dzień po przyjeździe wzywa mnie naczelnik oddziału, to nie jestem zwykłym więźniem. A przecież nie byle dygnitarze dostają się do łagrów.

– Przepisów o kwarantannie nikt nie ma prawa przekraczać. Naczelnik oddziału też – ryczy w dalszym ciągu staruszek, ale już o oktawę niżej.

Półurzędowe postacie stojące za jego plecami uśmiechają się do mnie współczująco.

– Zgódźcie się sami, towarzyszu doktorze, nie jest w mojej mocy wskazywać naczelnikowi oddziału, co ma prawo czynić, a czego nie. Poza tym sami wiecie, że w istocie żadnej kwarantanny nie ma.

– Dlatego nie ma, że rozmaici szanowni panowie, tacy jak wy, włóczą się po obozie, a potem Wydział Sanitarny musi za to odpowiadać. Proszę natychmiast udać się do baraku.

– Ja mam polecenie, by się stawić w sztabie. Który rozkaz mam wykonać?

Staruszek jest wyraźnie zakłopotany, ale nie ma ochoty się wycofać.

– Proszę, doktorze – podsuwam papierosy i ciągnę dalej konfidencjonalnie, tonem pełnym współczucia. – Istotnie, sytuacja jest zupełnie idiotyczna. O jakiej izolacji może tu być mowa, gdy kilkuset dyżurnych i tak włóczy się po całym łagrze. Po kuchniach, magazynach chleba, magazynach odzieżowych. Brak organizacji. Nonsens. Z tym trzeba będzie walczyć. Pali pan? Czy mogę służyć?

– Dziękuję, nie palę.

Półurzędowe postacie biorą papierosy.

– Jest pan inżynierem?

– Nie, pracuję w Wydziale Planowania.

– Ach, ci planiści i ich głupie plany! Według nich powinienem mieć dwunastu lekarzy, a nie mam żadnego.

– No, to już wina GPU. W Moskwie jacyś lekarze jeszcze po ulicach chodzą...

– A pan dawno wyjechał z Moskwy?...

Po dziesięciu minutach rozstajemy się ze staruszkiem, ściskając sobie dłonie. Obiecuję uroczyście, że w mych „planach” zaznaczę konieczność bezwzględnego stosowania przepisów dotyczących kwarantanny. Zapoznałem się też z półurzędowymi osobami: jeden jest inspektorem sanitarnym Pogry, a dwaj pozostali to inżynierowie. Jeden z nich zatrzymuje się przy mnie, zapalając zgaszonego papierosa.

– Zgrabnie się pan wykręcił. Ale naczelnika oddziału nie ma teraz w Pogrze.

– Teoretycznie można przypuścić, że rozmawiałem z nim telefonicznie. A poza tym, co robić? Trzeba ryzykować.

– Staruszka nie musi się pan obawiać. To przemiły człowiek. W preferansa pan gra? Niech pan do nas wpadnie, zorganizujemy partyjkę. Przy sposobności opowie nam pan o Moskwie.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Iwana Sołoniewicza „Rosja w łagrze. Świadectwo brawurowej ucieczki z sowieckiego „raju” u progu Wielkiego Terroru 1937 roku”:

Iwan Sołoniewicz
„Rosja w łagrze. Świadectwo brawurowej ucieczki z sowieckiego „raju” u progu Wielkiego Terroru 1937 roku”
cena:
59,00 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Dom Wydawniczy PWN sp. z o.o.
Tłumaczenie:
z języka rosyjskiego: Stanisław Dębicki
Okładka:
twarda
Liczba stron:
584
Seria:
Karty historii
Format:
145 x 205 mm
ISBN:
978-83-7705-316-4

Zobacz też:

reklama
Komentarze
o autorze
Iwan Sołoniewicz
Z wykształcenia prawnik, z zawodu dziennikarz. W 1933 roku postanowił uciec z Rosji bolszewickiej wraz z bratem Borysem i synem Jurijem. Złapani w trakcie próby ucieczki, zostali skazani na wieloletni pobyt w poprawczych obozach pracy. Trafili do największego w tym czasie systemu łagrowego — Kanału Białomorsko-Bałtyckiego. Dzięku swojemu sprytowi udało mu się uciec przez zieloną granicę do Finlandii.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone