Benedykt Dybowski – na Syberię i z powrotem
Benedykt Dybowski to nie jedyny Polak, który zasłynął podróżami na Syberię. Co Bronisław Piłsudski robił w krainie Ajnów?
Bohater Lalki Bolesława Prusa – Stanisław Wokulski – spacerował po Warszawie końca lata siedemdziesiątych XIX wieku, przemierzając odwzorowany z realizmem kwartał między ulicą Nowy Zjazd a Tamką. „Oto miniatura kraju – myślał – w którym wszystko dąży do spodlenia i wytępienia rasy. Jedni giną z niedostatku, drudzy z rozpusty. Praca odejmuje sobie od ust, ażeby karmić niedołęgów; miłosierdzie hoduje bezczelnych próżniaków, a ubóstwo nie mogące zdobyć się na sprzęty otacza się wiecznie głodnymi dziećmi, których największą zaletą jest wczesna śmierć”. Po drodze mijał most Aleksandryjski, zwany przez warszawiaków mostem Kierbedzia, i możliwe, że to on natchnął go do dalszych przemyśleń.
„Tu nie poradzi jednostka z inicjatywą, bo wszystko sprzysięgło się, ażeby ją spętać i zużyć w pustej walce – o nic”. A potem... „Potem w wielkich konturach przyszła mu na myśl jego własna historia. Kiedy dzieckiem będąc łaknął wiedzy – oddano go do sklepu z restauracją. Kiedy zabijał się nocną pracą będąc subiektem – wszyscy szydzili z niego, zacząwszy od kuchcików, skończywszy na upijającej się w sklepie inteligencji. Kiedy nareszcie dostał się do uniwersytetu – prześladowano go porcjami, które niedawno podawał gościom. Odetchnął dopiero na Syberii. Tam mógł pracować, tam zdobył uznanie i przyjaźń Czerskich, Czekanowskich, Dybowskich. Wrócił do kraju prawie uczonym, lecz gdy w tym kierunku szukał zajęcia, zakrzyczano go i odesłano do handlu...”
Dybowski, wróciwszy do Polski, mógł czuć się podobnie, a kto wie, czy jego doznania wprost nie współgrały z odczuciami literackiego bohatera. Miasto nad Wisłą wydało mu się antytezą Warszawy, którą żegnał, ruszając na Sybir. Nastroje patriotyczne ustąpiły miejsca pragnieniom bardziej doczesnym: chęci posiadania dóbr i marzeniom o szybkiej karierze, niezależnie, czy to w branży handlowej, czy w sferze nauki. Raziła wszechobecna hipokryzja i służalczość. Nowe realia uwidoczniły się już w notatce prasowej dotyczącej jego osoby. W „Kurjerze Warszawskim” pisano jakoby „odbywał podróże” lub „z polecenia rządu dokonał pomiaru jeziora Bajkalskiego”, jawnie sprzeniewierzając się prawdzie i przemilczając jego katorżniczą przeszłość. Badacz od razu poczuł dwuznaczność swej roli i z radością opuścił stolicę, udając się do najbliższych krewnych na prowincję, gdzie spędził ostatnie miesiące mijającego roku.
Wraz z nadejściem nowego, 1878 roku, poczuł, że musi podjąć wiążącą decyzję zawodową. Uniwersytet Warszawski przechodził wówczas okres rusyfikacji i zamknął swe podwoje przed polskimi kandydatami na profesorów. Alternatywą stało się objęcie stanowiska naukowego na Uniwersytecie Jagiellońskim lub stworzenie, na zlecenie Branickiego, muzeum zoologicznego. Wyniosły stosunek krakowskiej profesury do kandydatów z zewnątrz zraził Dybowskiego i negocjacje spaliły na panewce. Opcja wzięcia udziału w tworzeniu prywatnej kolekcji także miała swoje złe strony. Podczas pobytu na Syberii wsparcie zamożnego mecenasa stanowiło często niezbędny warunek kontynuowania badań. Nadanie skorupiakowi jego imienia było formą wyrównania rachunków, ale nawet wtedy naukowiec nie zapomniał o układach Branickiego z zaborcą. W Polsce Dybowski nie zamierzał już łączyć z nim swych losów i współpracę uznał za moralnie wykluczoną. Niewątpliwie znaleźli się też życzliwi próbujący swatać przybysza ze Wchodu, ale czterdziestoczterolatek wciąż pozostawał kawalerem.
Wróżono mu to jeszcze na Syberii, lecz w Polsce nikt się nie spodziewał, że podejmie taką właśnie decyzję. Dybowski, zawiedziony krajem młodości, mimo że wciąż niezwykle patriotycznie usposobiony, postanowił wracać na Wschód i tam kontynuować badania. Za cel obrał sobie jednak nie Syberię, a krainę leżącą jeszcze dalej – oddaloną od Warszawy o dwanaście tysięcy kilometrów Kamczatkę. Taczanowski i wielu, wielu innych uznało to za „szaleństwo”.
Nie mogąc odwieść Dybowskiego od wyjazdu, Taczanowski wyszukał dla niego towarzysza. Wybór padł na siedemnastolatka, Jana Kalinowskiego. Pochodził on z podwarszawskiej Zielonki, był świetnym strzelcem i niewątpliwie uczynnym i życzliwym młodzieńcem. Jak się miało niebawem okazać, jego obecność stała się wielkim wsparciem dla Dybowskiego, choć sam naukowiec najbardziej liczył na udział Godlewskiego. I właśnie po niego zajechał do niewielkiego Czyżewa, gdzie ów zarządzał majątkiem ziemskim (po dziś dzień Godlewski pozostaje jednym z bardziej zasłużonych mieszkańców tej miejscowości). Dawny towarzysz zesłania czuł się jednak zmęczony odbytą katorgą i za żadne skarby nie chciał ponownie ruszać na Wschód. Dybowski z wielkim żalem pożegnał więc przyjaciela i z Kalinowskim udali się do Petersburga. Był styczeń 1879 roku. W stolicy imperium podróżni mogli zabawić co najwyżej kilka dni. Czekała ich długa i męcząca droga przez śniegi Syberii i dzikie rzeki Kraju Nadmorskiego, wiodąca aż do Władywostoku, skąd tylko raz do roku, na przełomie maja i czerwca, odpływał statek do Pietropawłowska. Nad Newą Dybowski musiał dopełnić formalności związanych z objęciem na Kamczatce i Wyspach Komandorskich stanowiska okręgowego lekarza.
Funkcja ta, skazując go na dolę jedynego medyka na terytorium większym od dzisiejszej Rumunii, dawała jednocześnie swobodę prowadzenia badań. Polak, dzięki wsparciu generała Skołkowa, w iście ekspresowym tempie uporał się z biurokracją i przystąpił do uzupełniania ekwipunku; narzędzia badawcze i medykamenty zostały nadane wcześniej z Warszawy. W Petersburgu nabył brakującą żywność, w tym zamrożone w sople mleko, oraz ciepłą odzież dla siebie i towarzysza. Jako patriota, a przy tym zadeklarowany pacyfista, niechętnie zaopatrzył się w przysługujący mu carski mundur. Na Dalekim Wschodzie stanowił on swoistą przepustkę i – jak zauważa Brzęk – w „formiennej” czapce można było liczyć na pierwszeństwo przejazdu czy szybszą zmianę koni. Odwiedził również dygnitarzy mających jakieś doświadczenia z półwyspem, na który się wybierał. Jeden z nich, kupiec i dyplomata Aleksandr Filipeus, zwany też „kamczackim królem”, odradzał mu podróż, przekonując, że warunki bytowania są tam gorsze niż na katordze, a pensja lekarza wystarcza zaledwie na „rybę suszoną”. Dybowski tłumaczył, że jest nie tylko medykiem, lecz także naukowcem, na półwyspie zamierza zaaklimatyzować nowe gatunki roślin oraz nie wyklucza znalezienia złota. Wyniosły Fin odrzekł wówczas, że na Kamczatce dotychczas „potrafiono tylko zaaklimatyzować syfilis i znaleziono bogate pokłady trądu”. Odpowiedź ta, choć dosadna i złośliwa, odzwierciedlała tamtejszą rzeczywistość, o czym Dybowski miał się niebawem przekonać.
Ten tekst jest fragmentem książki Andrzeja Goworskiego i Marty Panas-Goworskiej „Inżynierowie Niepodległej”:
Podróż przez całą Rosję okazała się tyleż wielką przygodą, co pasmem rozczarowań. Śnieżne pustkowia Syberii Dybowski z Kalinowskim przemierzyli w kupionym za trzydzieści pięć rubli wazoku, czyli miniaturowym domku na płozach wyposażonym w piec, łóżka i szafki. Jechali jako ludzie wolni i na postojach spotykali zupełnie innych osobników niż katorżnicy. Pamiętnik pełen jest całej plejady typów ludzkich, opisanych z wdziękiem przez Puszkina, Turgieniewa czy Gogola. Byli zatem urzędnicy, którzy gięli się w ukłonach przed każdym, kto przewyższał ich pozycją, a za to otwarcie gardzili maluczkimi nieposiadającymi żadnych „czynów”. Osady, miejsca kolejnych przystanków, roiły się od żołnierzy zabijających śmiertelną nudę małych miasteczek grą w karty i libacjami.
Zdarzali się wśród nich także straceńcy, którzy szukali mocniejszych wrażeń, igrając własnym życiem lub odurzając się popularnym wśród Chińczyków opium. Dybowski znał ich już wcześniej z opowieści Przewalskiego, który sam należał do tej grupy. Spotkani duchowni prawosławni zdawali się wyróżniać tylko w rozpuście czy głupocie. Dybowskiemu, który odrzucał wszelkie religie i był w istocie panteistą, ich towarzystwo sprawiało szczególną przykrość. Obok drobnych karierowiczów, wojaków-szulerów, alkoholików czy świętoszkowatych hipokrytów niczym perły błyszczały postaci o pięknych i czystych charakterach, których obecność stanowiła jedną z większych zagadek Syberii. Podróżnicy spotykali także rodaków, choć najczęściej były to chwile smutne i deprymujące. Większości z nich skończyły się kary i pozostawali teraz w głębi Rosji z własnej woli, przyjmując tutejszy styl życia z jego najgorszymi przejawami. Ponadto wiązali się z Sybiraczkami, co Dybowskiego szczególnie odstręczało, stanowiąc niejako zapowiedź największego rozczarowania, jakie spotkało go podczas całej ekspedycji. Przybywszy do Irkucka, dowiedział się bowiem, że mieszkający tu Władysław Księżopolski i wybitny geolog Jan Czerski poślubili Rosjanki i wbrew pierwotnym ustaleniom nie będą mu towarzyszyć w dalszej drodze. Wiadomość ta, w połączeniu z innymi niekorzystnymi informacjami, nieomal wpędziła Dybowskiego w depresję. Mimo to przemógł załamanie nerwowe i postanowił ruszyć w dalszą podróż tylko w towarzystwie Kalinowskiego. Przed opuszczeniem stolicy wschodniej Syberii spotkał się z Czerskim i zjadł z nim kolację, na której pojawiły się bajkalskie specjały, w tym wyborne omule z pieczonymi ziemniakami. Wówczas to Dybowski, w istocie zagorzały feminista, czego dowiódł później, walcząc o równouprawnienie kobiet, dał wyraz sprzecznościom swego charakteru.
„Każda kobieta jest narowistą, ale przytem podatną do tresury – przekonywał Czerskiego – trzeba tylko umiejętnie postępować, a zrobić można z kobiety – anioła”.
Z Irkucka droga wiodła najpierw do odległego o ponad tysiąc kilometrów na wschód Stretieńska. Tam Polacy przeczekali, aż na Szyłce i Amurze puszczą lody, i około połowy kwietnia wodą dotarli do Chabarowska, zwanego wówczas Chabarowką. Dalej, płynąc na południe rzekami Ussuri i Sungacz, osiągnęli Władywostok. W mieście, które miało niebawem stać się stolicą całego Obwodu Nadmorskiego, naukowiec złożył wiele wizyt, w tym polskim rodzinom tworzącym także i tu znaczącą diasporę. Statek na Kamczatkę wyruszył dopiero 24 czerwca, Dybowski z Kalinowskim wysiedli w Pietropawłowsku 5 lipca. Osada liczyła nieco ponad trzystu mieszkańców i składała się z trzech błotnistych ulic, wzdłuż których stały kryte trawą drewniane domy. Dybowski od razu udał się do lekarza, którego miał zmienić na stanowisku. Był nim również Polak, Julian Wimut. Niestety, niewiele o nim wiadomo, pomijając teksty Dybowskiego, jego nazwisko pojawia się raz czy dwa w opracowaniach skandynawskich podróżników. Medyk opowiedział następcy o trudach pracy i szczegółowiej omówił sytuację wymierających Aleutów. Z rdzennych wysp sprowadzili ich na półwysep carscy administratorzy, nie dbając zupełnie o ich warunki bytowe.
Zdziesiątkowani przez epidemie tyfusu, umierali w warunkach nieróżniących się od tych, w jakich żyły niegdyś ludy pierwotne. I to jednak nie wyczerpywało rejestru szkód wyrządzonych przez władze z Petersburga. Rosyjscy i amerykańscy kupcy, obdarowani koncesjami przez carskich administratorów, urządzili tu sobie eldorado, skupując za bezcen skóry zwierząt, wśród których najcenniejsze były futerka soboli. Celowo rozpijali mieszkańców, żeby łatwiej ich kontrolować, roznosząc przy tym choroby cywilizacyjne, o których jeszcze w Petersburgu mówił Filipeus. Co rusz wybuchające epidemie okazały się prawdziwym dopustem dla ludności.
Pracę okręgowego medyka na Kamczatce i Wyspach Komandorskich Dybowski rozpoczął od wizytacji podległych muterenów i przy okazji zapoznał się z cywilizacyjnymi problemami, z jakimi borykali się Kamczadale. Brakowało szczepionek, dlatego sam rozpoczął ich produkcję z krowianki, czyli wirusów atakujących bydło domowe. Miał już w tym wprawę i stworzona przez niego wakcyna doskonale sprawdziła się wśród ludzi. Przeprowadzał też zabiegi chirurgiczne i zajmował się wszelkiego rodzaju profilaktyką, propagując przy tym wstrzemięźliwość od alkoholu. Mnogość obowiązków nie pozwalała mu rozwinąć prac naukowych na oczekiwaną skalę. Badaniom nie sprzyjał także fakt, że Kamczatka, w odróżnieniu od ziem leżących wzdłuż Ussuri, miała stosunkowo ubogą faunę. Wśród zwierząt dominowały niedźwiedzie, które były tu wręcz nadreprezentowane, a także wydry, lisy i sobole, a w wodach – foki. Niestety, ssaki te, mimo pierwotnej obfitości, zabijano w sposób iście przemysłowy, a ich liczba spadała z roku na rok. Badacz, widząc tę rabunkową gospodarkę, stał się jednym z prekursorów światowej ekologii. Jego apele o przemyślane korzystanie z dóbr natury zazwyczaj spotykały się z niezrozumieniem lub w przypadku władz – ignorancją. Nawet całkowite wytępienie popularnej niegdyś syreny morskiej, zwanej też morską krową, nie przemówiło do wyobraźni decydentów. Dybowski podjął się rekonstrukcji szkieletu tego zwierza, choć nie udało mu się znaleźć kompletu kości. Niespodziewanie obserwacje uczonego poczynione podczas podróży po okolicy w większości dotyczyły mieszkańców Kamczatki.
Ich los urągał godności ludzkiej, a jednak plemiona zamieszkujące półwysep zachowały niebywałą pogodę ducha oraz – co wywierało największe wrażenie – postępowały zgodnie z wysokimi standardami etycznymi. Stało się to dla Dybowskiego naocznym dowodem, że moralność nie jest uzależniona od wartości europejskich czy chrześcijańskich i stanowi przyrodzoną cechę człowieka. Naukowiec kilkakrotnie podróżował też na podlegające jego lekarskiej jurysdykcji Wyspy Komandorskie. Po dekadach bezmyślnej eksploatacji ziemie te wydzierżawiono amerykańskiej firmie, która zbudowała lokalnym mieszkańcom estetyczne, a zarazem solidne domki, co szybko przełożyło się na progres cywilizacyjny. Warunki życia były tam o wiele lepsze niż na półwyspie, choć ludzie borykali się z okresowymi brakami pożywienia. Dybowski na własny koszt sprowadził więc na największą z wysp archipelagu, Wyspę Beringa, dwadzieścia reniferów tundrowych.
Nieznane tam wcześniej jeleniowate rozmnożyły się i po dwóch dekadach ich populacja liczyła ponad tysiąc sztuk, stanowiąc duże wsparcie dla miejscowych. Oprócz tego wraz z Kalinowskim próbował aklimatyzować na podległych obszarach warzywa oraz inne zwierzęta, w tym konie. Nie wszędzie działania te kończyły się sukcesem, ale ogólne korzyści były trudne do przecenienia. To między innymi dzięki tym pracom Dybowski został ochrzczony przez kamczackich autochtonów „białym bogiem”, a na Wyspie Beringa zwano go „dobrym białym bogiem”.
Lekarz i pracownik socjalny, jakim stał się Dybowski, znów miał się przeistoczyć w akademickiego wykładowcę. Wydarzyło się to za sprawą sukcesji na stanowisku zawiadującego Katedrą Zoologii i Anatomii Porównawczej Uniwersytetu Lwowskiego.
Dotychczasowy kierownik tej komórki, odkrywca męskich organów płciowych u węgorza, profesor Szymon Syrski, nagle zmarł i zarówno władze galicyjskiej uczelni, jak i specjaliści z Krakowa czy Warszawy postulowali, aby jego spadkobiercą uczynić Dybowskiego. List takiej treści dotarł na daleką Kamczatkę. Po pierwszej epistole nadeszła druga, już nagabująca, żeby się nie wahał i przyjął obowiązki kierownika katedry. Dybowski zgodził się, i jak pisze Brzęk: „przez Singapur, Suez, Konstantynopol i Odessę przyjechał w jesieni 1883 roku do kraju, przywożąc ze sobą w 60 skrzyniach o wadze ponad 11 ton cenne zbiory naukowe”.
Ten tekst jest fragmentem książki Andrzeja Goworskiego i Marty Panas-Goworskiej „Inżynierowie Niepodległej”:
Lwów okazał się miejscem, w którym niepokorny marzyciel, sławny badacz i wagabunda odnalazł w końcu życiową przystań. I to nie tylko dlatego, że nad Pełtwią objął godne swych talentów stanowisko czy też spotkał wiernych słuchaczy i uczniów. Po powrocie z Kamczatki, mając pięćdziesiąt trzy lata, poznał dziewiętnastoletnią Helenę Lipnicką, która – jak pisze Brzęk – „zafascynowana pełną uroku osobą wielkiego uczonego i patrioty, zakochała się w nim i sama zaproponowała mu małżeństwo”. Para spotkała się w majątku siostry Dybowskiego nieopodal Nowogródka, ale po ślubie państwo młodzi zjechali już do stolicy Galicji. Niebawem na świat przyszły też ich dzieci: Halina, Janina i Władysław.
Musiało minąć trochę czasu, zanim badacz oswoił się z nową dla niego sytuacją i odrzucił dawne przyzwyczajenia. Zwłaszcza praca do późnego wieczora i nocowanie na tapczanie w służbowym gabinecie stanowiły zmorę małżonki. Współpracownicy Dybowskiego wspominają, że pani Helena nie poddała się i ostatecznie to ona „wytresowała” męża. Naukowiec zrezygnował z obiadów poza domem i w nowym, obszerniejszym mieszkaniu (początkowo bowiem gnieździli się w niewielkim lokum przy uniwersytecie) zorganizował pracownię, w której mógł się zaszywać. Po 1906 roku, gdy musiał już odejść na emeryturę, całą rodziną przenieśli się do willi zwanej Białym Dworkiem i tam stworzył sobie gabinet, a nawet prywatne muzeum. Zanim jednak to się stało, spędził dwadzieścia lat w fotelu kierownika Katedry Zoologii i Anatomii Porównawczej, kontynuując prace rozpoczęte na Syberii i Kamczatce. W murach galicyjskiej uczelni porządkował swoje dokonania, opisując przesłane niegdyś zbiory i poprawiając klasyfikacje gatunków. Z pasją wracał też do wyników badań, które pozyskał jako prekursor „bajkałologii”. Novum w jego działalności stały się rozważania nad pochodzeniem człowieka. W owym czasie był to bardzo modny kierunek dociekań, nie wiedziano jeszcze, że z czasem wyewoluuje z niego zgubne przekonanie o wyższości jednych ludzi nad drugimi. Dybowski wywiódł wnioski zgoła przeciwne i w odróżnieniu od ideologów nazizmu uznał, że nawet mimo występowania istotnych różnic cywilizacyjnych nie ma ras lepszych i gorszych.
Konkluzje te poparł między innymi obserwacjami poczynionymi wśród Kamczadali. Nie przeczył samej idei ras ludzkich oraz teorii głoszącej istnienie powiązań między fizjonomią a charakterem. I te właśnie tezy, w połączeniu z promocją ewolucjonizmu, najchętniej rozwijał w publicznych wykładach i artykułach. W klerykalnej Galicji jako propagator myśli Darwina spotkał się z silnym oporem ze strony środowisk tradycjonalistycznych, zyskując przy tym grono zwolenników wśród studentów i postępowych badaczy. Okopał się na swym stanowisku, tak że w wolnej Polsce skrajni konserwatyści i narodowcy określali go mianem skandalisty czy deprawatora młodzieży, choć nikt nie odważył się potępić go w czambuł. Leciwy lwowianin stał się bowiem żywą ikoną nie tylko polskiej, lecz także światowej nauki.
Niezależnie od dokonań badawczych ostatnią dekadę swego życia przeżył opromieniony sławą jednego z trzech tysięcy sześciuset czterdziestu czterech powstańców styczniowych, którzy doczekali niepodległości kraju. Weteranom najpierw z rozkazu Piłsudskiego, a potem mocą ustawy zagwarantowano honory, wysokie emerytury oraz opiekę socjalną i nikt wprost nie ośmieliłby się atakować nobliwego starca. Dybowski zdawał się na to nie zważać, i nie lękając się reakcji oponentów, już w pierwszej dekadzie XX wieku zainicjował krucjatę moralną krzewiącą abstynencję wśród mieszkańców Galicji. W tym celu powołał w 1903 roku stowarzyszenie Eleuteria (od gr. ‘wolny, niezależny’), do którego zaprosił zwolenników wstrzemięźliwości spośród lwowskich elit. Szybko okazało się, że dla dobra sprawy będzie musiał zrezygnować z funkcji prezesa organizacji, swymi prelekcjami wywołał bowiem niemały skandal.
Jako panteista, lub jak chcą inni – człowiek niewierzący, przekonywał, że sił do życia w trzeźwości należy szukać w samym człowieku i jego relacjach z bliźnimi, wskazując przy tym grono antywzorów, do których zaliczył także Jezusa. Argumentował, że cud przemienienia wody w wino nie posłużył ludzkości. Zamieszanie, które wybuchło, wskazuje pośrednio na znaczenie i popularność Dybowskiego w Galicji. Nie dziwi też, że aż roiło się od anegdot na jego temat. Wiadomo na przykład, że znany z zamiłowania do trunków poeta Jan Kasprowicz, zachęcany do wstąpienia do abstynenckiego stowarzyszenia, miał nakłaniać lwowskiego gorzelnika Baczewskiego, aby ten jeden z produktów nazwał Eleuteria. Sława organizacji założonej przez badacza wykraczała poza mury Lwowa – w krakowskim kabarecie Zielony Balonik śpiewano:
A gdy dowód chcesz złożyć, / Że popierasz abstynencję: / Spij się, aby pomnożyć / «Eleuterii» subwencję.