Aviator z Dzikiego Zachodu, czyli Merian Cooper na wojnie przeciwko bolszewikom
Ten tekst jest fragmentem książki Wojciecha Lady „Dwudziestu wspaniałych”.
W rodzinnym domu Meriana Coopera od jakiś stu lat krążyła legenda. Według niej podczas wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, w 1779 roku młodziutka wówczas przyszła jego babka opiekowała się śmiertelnie rannym Kazimierzem Pułaskim. Prawda to czy nie – a raczej nie – faktem jest, że Cooper Polską interesował się od dziecka. Stawała się ona w jego dziecięcej wyobraźni jakąś tajemniczą, dziką i heroiczną krainą, jak pisał, „czymś nieuchwytnym, o czym się tylko w powieściach czyta” – zamieszkaną przez urodzonych żołnierzy, którzy w dodatku prowadzą nieustającą wojnę. Krainą trochę mityczną, bo przecież jako dziecko nie mógł znaleźć niczego takiego na mapie, a jedyni Polacy, o jakich słyszał, byli żołnierzami.
Cooper dorastał, ale w kwestii polskiej niewiele się zmieniło. Wciąż jej nie było, ale byli Polacy, znów wyłącznie żołnierze. Kiedy miał dwadzieścia lat, wybuchła w Europie wojna i wkrótce nawet w amerykańskiej prasie przebąkiwano coś o polskich oddziałach. Wkrótce Cooper znalazł się niespodziewanie blisko swojego mitycznego miejsca. Po odbyciu służby w piechocie, gdzieś na granicy USA i Meksyku, przeszedł kurs pilotażu i już jako lotnik został wysłany na front francuski, gdzie z całą pewnością mógł zetknąć się z pierwszymi Polakami. Rzecz jasna – żołnierzami. Byli też zapewne w obozie jenieckim, do którego trafił, kiedy jego samolot został zestrzelony. „Na wysokości 18 tysięcy stóp został zraniony, a jednocześnie zapalił się jego samolot. Jego obserwator otrzymał strzał w piersi i w szyję. Pomimo to udało mu się wylądować w obrębie linii niemieckiej” – opowiadał jego późniejszy dowódca i przyjaciel pułkownik Cedric E. Faunt Le Roy.
Faunt Le Roy rozumiał z Polski jeszcze mniej niż Cooper, ale kwestia ta średnio go interesowała. Interesowało go ryzyko i możliwość podjęcia kolejnej walki, a o taką w tym miejscu i czasie najłatwiej było właśnie w Polsce. „Przodkowie jego to pionierzy, zawadiacy, awanturnicy, może szorstcy i twardzi, ale ludzie, którzy nie bojąc się niczego, szli naprzód, hen w puszcze” – tłumaczył Cooper, dodając, że jego przyjaciel dziedziczył wszystkie te cechy. Obaj walczyli już razem na froncie francuskim, znali się więc nieźle i kiedy już po wojnie spotkali się przypadkiem w pewnej paryskiej knajpce, szybko dogadali się w kwestii najbliższych planów.
„Po wymianie zdań okazało się, że mamy obaj ten sam cel, mianowicie – pomóc Rzeczpospolitej Polskiej do utwierdzenia i utrzymania niepodległości. Tam, w Paryżu, w pewnej kawiarence powstała Eskadra Kościuszki” – wspominał Faunt Le Roy. Jeśli Cooper był rozczarowany, że eskadry nie nazwano nazwiskiem Pułaskiego, to nie dał tego po sobie poznać.
W klimacie westernu
Faunt Le Roy miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokie bary i „twarz szeroką z dobrze zarysowanymi konturami” – jak opisywał go Cooper. Był też podobno cokolwiek niechlujny, ale to akurat cecha większości ludzi czynu. „Życie zostawiło na nim swoje ślady: wygląd miał niewypolerowany, nieco za szorstki, ale dało mu moc charakteru i prawdziwie męskie przymioty” – uzupełniał przyjaciel. Miał istotnie pod tym względem dobre wzorce. Jego dziadek, podobnie jak dziadek Coopera, walczył w wojnie secesyjnej i zginął w niej, nie wiadomo gdzie. Z chwilowego braku kolejnej wojny jego syn uciekł z domu w wieku piętnastu lat i pracował przez kolejnych osiemnaście w elitarnych jednostkach Texas Rangers. Był podobno jedynym w męskiej linii swojej rodziny, który zmarł z przyczyn naturalnych.
Cedric urodził się w 1890 roku, a więc w czasach, gdy po amerykańskich preriach wciąż uganiali się kowboje i sceneria, w której dorastał na południu USA, była – wypisz wymaluj – westernowa. Szybko nauczył się polować, świetnie jeździć konno, a kiedy już znudził mu się dom rodzinny i nauka szkolna, podobnie jak wcześniej ojciec, w wieku czternastu lat uciekł z domu. „Tułał się po różnych miejscach, ucząc się w międzyczasie nieco mechaniki i inżynierii, do czego miał nieprzepartą skłonność. Niespokojna jego dusza nie pozwalała mu jednak na dłuższy pobyt w jednym miejscu. Zwiedził całą południową i zachodnią część kraju, pracując, gdzie mu się nadarzyło” – wspominał Cooper. Nic też dziwnego, że mając lat dwadzieścia, był już szorstkim i twardym mężczyzną. A będąc nim – wstąpił do armii.
Nie wiemy, kiedy i w jakich okolicznościach zainteresował się lotnictwem, ale wykazywał, zdaje się, pod tym względem od początku spore zdolności – najpierw w szeregach Legii Cudzoziemskiej, do której wstąpił na początku pierwszej wojny światowej, nieco później zaś w Amerykańskim Korpusie Ekspedycyjnym (American Expeditionary Forces) we Francji. Jak wspominał Cooper:
Wtedy to poznałem Faunt Le Roya. Pamiętam, że było to z początkiem zimy. Świeżo przybyły ze Stanów Zjednoczonych nic jeszcze nie wiedziałem o awiatyce, z wyjątkiem nieco teoretycznych wiadomości, toteż gdy ujrzałem go pierwszy raz, jak robił najrozmaitsze młynki w powietrzu aeroplanem, otwarłem usta ze zdziwienia. „Kto to jest?” – zapytałem starszego oficera, stojącego obok mnie. „To Faunt Le Roy, główny pilot tutaj. On jest absolutnie nieoględny w lataniu i pewne jak śmierć, że on kiedy połamie skrzydła i kark skręci” – odpowiedziano mi.
Oblatywanie samolotów traktował jak ujeżdżanie dzikich koni, co wyrobiło mu opinię szaleńca. Ale właśnie taki szaleniec najlepiej nadawał się do testowania i oblatywania nowych samolotów, sprawdzania, czy są zdatne do użytku, zanim wsiądą do nich lotnicy bardziej dbający o własne zdrowie i życie niż Cedric. „Każdy pilot wie dobrze, że ryzyko przy ciągłym wypróbowywaniu nowych aeroplanów jest większe niż ryzyko walki na froncie” – zauważał Cooper. Być może więc doceniając zalety Faunt Le Roya, zdecydowano się jednak wysłać go na front, w szeregach słynnej eskadry Hat in the Ring. Był już jednak rok 1918 i wojna zbliżała się do końca.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Wojciecha Lady „Dwudziestu wspaniałych” bezpośrednio pod tym linkiem!
Eskadra Kościuszki
Z powstawiania Eskadry Kościuszki mogło nic nie wyjść. W tym momencie większość amerykańskich lotników była zdemobilizowana i wróciła do kraju, a w dodatku inicjatywa Faunt Le Roya i Coopera była – jak określał to ten ostatni – „czysto ochotnicza”, nie miała oficjalnego wsparcia ani rządu amerykańskiego, ani polskiego. Ot, luźno rzucony pomysł dwóch żołnierzy, dla których wojna skończyła się zbyt szybko. Dla Cedrica – bo oblatywał samoloty pod Paryżem. Dla Coopera – bo większość czasu przesiedział w niemieckiej niewoli. Mieli jednak to szczęście, że ten drugi całkiem nieźle znał już wówczas generała Tadeusza Rozwadowskiego.
A poznał go we Lwowie. Znalazł się tam na prośbę Herberta Hoovera, który zanim został prezydentem USA, działał w Amerykańskiej Administracji Pomocy (American Relief Administration), która to organizacji zajmowała się dostarczaniem żywności do zniszczonej wojną Europy. „Osobiście eskortował pierwszy pociąg z żywnością do Lwowa, obleganego wówczas przez Ukraińców. We Lwowie pozostał kilka miesięcy, a podczas swojego pobytu w mieście przejął się polskim duchem wolnościowym” – pisał o przyjacielu Faunt Le Roy. Generał Rozwadowski wysłuchał obu lotników z zainteresowaniem, udzieliło się ono również amerykańskiemu attaché w Polskiej Misji Wojskowej i wkrótce sprawa ruszyła do przodu. Fount Le Roy i Cooper na własną rękę rozpoczęli rekrutację.
Prawda jest też taka, że im więcej lotników udało im się zwerbować, tym bardziej rozkoszne prowadzili w Paryżu życie. „W ostatnich tygodniach września pełną czarą piliśmy rozkosz życia” – wspominał Cooper, dodając, że ową „rozkoszą” bywały najczęściej dobrze schłodzone wina i rozgrzane paryżanki. Ostatnią imprezę przed wyjazdem zorganizował im już generał Rozwadowski w swoim pokoju hotelowym. Za kołnierz i tu nie wylewano, ale przede wszystkim rozmawiano o przyszłej walce. „Nadmienił również [Rozwadowski – przyp. aut.], że życzyłby się spotkać z nami na froncie i walczyć z nami wspólnie. Nikt wtedy nie mógłby był marzyć nawet, w jakich okolicznościach iwjak krytycznej chwili życzenie jego się spełni” – pisał Cooper.
Tymczasem jednak Amerykanie dotarli do Warszawy, gdzie spotkali się z wysłanym tu już wcześniej Faunt Le Royem. A także z Józefem Piłsudskim.
Naczelnik Piłsudski zlustrował członków naszej eskadry w Belwederze, wkrótce po naszym przyjeździe. Tylko Faunt Le Roy i ja widzieliśmy go przedtem, ale sądzę, że każdy żołnierz z naszej Eskadry doznał dodatniego wrażenia po tym przeglądzie, albowiem Piłsudski to żołnierz w każdym calu, w całym tego słowa znaczeniu. Powiedział nam słów kilkanaście bez frazesów kwiecistych, prostych, żołnierskich, jak żołnierz do żołnierzy – wspominał Cooper.
W Warszawie członkowie Eskadry spędzili kilka tygodni – to znacznie więcej niż zamierzali, bo – jak to określono – „Polacy nie odznaczają się pośpiechem i punktualnością”. Żyli tu nieco bardziej powściągliwie niż w Paryżu. Raz, że starali się jednak dbać o opinię, dwa – mieli teraz znacznie mniej pieniędzy. Wreszcie, w październiku 1919 roku Faunt Le Roy wraz z ekipą znaleźli się we Lwowie.
Na pole ćwiczeń lotniczych wybrali się zaraz następnego dnia i, rzecz jasna, natychmiast doszło do prześcigania się brawurą z polskimi kolegami. „Po przywitaniu z nami polscy oficerowie wzbili się w powietrze i dali świetny popis swoich zdolności lotniczych. Większość z nas nie była w powietrzu od roku, toteż powątpiewaliśmy, czy potrafimy nowym kolegom dorównać” – niepokoił się Cooper, ale niepotrzebnie. Jak pisał dalej:
Faunt Le Roy latał wspaniale. Gdy wylądował, porucznik Graves wzbił się w górę. Pamiętam jak dziś jego wzlot. Rozpędził aeroplan na ziemi do szalonej szybkości, a następnie zaczął robić koło, aż dolne skrzydła jego aeroplanu prawie dotykały ziemi. Tak zatoczywszy na ziemi koło – wzbił się w powietrze i zrobił najtrudniejszy i najlepszy popis w sztuce latania, jaki kiedykolwiek widziałem – przyznawał zadowolony.
Przez pierwsze trzy miesiące pobytu we Lwowie amerykańscy lotnicy niewiele więcej mieli do roboty, niż całe dnie grać w piłkę, wieczorami biesiadować, tylko od czasu do czasu przerywając tę sielską monotonię krótkim lotem patrolowym. Faunt Le Roy słał podobno nieustannie listy do Warszawy z prośbą o przerzucenie ich na czynny front – pozostawały one jednak bez odpowiedzi. Amerykanie byli wściekli. Klęli, jak przekonywał Cooper, we wszystkich znanych im językach. Wreszcie wpadli na pomysł wysłania listu nie oficjalną pocztą wojskową, lecz wprost do Belwederu, do Piłsudskiego. „Odpowiedź przyszła piorunem, wraz z rozkazem, byśmy się natychmiast przenieśli na galicyjski front bojowy. Faunt Le Roya wezwano do Warszawy, a mnie polecono przenieść się z eskadrą w oznaczone miejsce” – pisał Cooper. Miejscem tym okazało się Połonne, leżące nad rzeką Zbrucz. Kiedy przylecieli, Faunt Le Roy już tam był.
Kowboje w samolotach
Ale tak naprawdę ledwo co przyleciał – nie zdążył jeszcze nawet zdjąć kombinezonu. Był podobno wyjątkowo uśmiechnięty, bo nieco przypadkiem jemu właśnie przypadło jako pierwszemu z amerykańskich lotników strzelać do bolszewików.
Okazało się z dalszej rozmowy, że nie tylko widzieli Moskali, ale i natłukli ich tyle, ile się dało. Jakieś dziesięć mil za linią frontową najechali niespodziewanie na regiment wojska kopiącego transze. Rozpędzili Moskali na cztery wiatry ogniem z kulomiotów. Następnie zaatakowali pociąg osobowy, gdzie znów ogniem z kulomiotów wysłali kilku na łono Abrahama – relacjonował Cooper.
I był to dobry początek dla rwących się do walki kowbojów. Następnego dnia polecono im atak na Czudnów, gdzie koncentrowało się wojsko bolszewickie. Mieli też w miarę możliwości zniszczyć tory kolejowe i dworzec, co było o tyle ryzykowne, że tam właśnie mieściły się stanowiska baterii przeciwlotniczej. Bolszewicy nie zdążyli jednak ich użyć. Jak opisywał swoją pierwszą walkę w tej wojnie Cooper:
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Wojciecha Lady „Dwudziestu wspaniałych” bezpośrednio pod tym linkiem!
Spadliśmy na stację jak jastrzębie. Ani jeden strzał nie padł z armat rosyjskiej artylerii. Najechaliśmy ich niespodziewanie. Na lewo od nas ciągnął się długi sznur wozów ciężarowych z jakimś transportem. Stacja była zawalona wojskiem. Rorison pierwszy dał jakby nura spod chmur na stację, a za nim poszedł Faunt Le Roy. Ja skierowałem się ku furmankom z transportami, które naraz zaczęły się prędko rozjeżdżać. Otworzyłem ogień z obydwu moich kulomiotów i zacząłem prażyć w te furmanki. Następnie wzbiłem się w górę, żeby zobaczyć, co robią moi koledzy i czy czasem któryś z nich nie potrzebuje pomocy. Przejeżdżając ponad stacją, widziałem czerwono-biały nos aeroplanu, który raz po raz zawracał na stację i prażył ogniem z obydwu kulomiotów w zbite masy żołnierstwa. Był to aeroplan Faunt Le Roya.
Eskadra ostrzelała jeszcze nadciągającą lokomotywę i powróciła do bazy, by uzupełnić amunicję – w drodze powrotnej ostrzeliwana już przez baterię rosyjską. Ona też przywitała ich, kiedy powrócili nad stację, ale nie na długo. Jej obsługa uciekła i skryła się w jakichś zaroślach. Z braku innych celów dwa samoloty puściły się w pogoń za oddziałem Kozaków, który cwałował w okolicy, a reszta „zdemolowała stację”. Lotnicy zrobili jeszcze jedno kółko, nikogo już jednak w Czudnowie nie spotkali.
Chcieli tam wrócić następnego dnia, ale ku swojemu zdumieniu otrzymali kategoryczny zakaz. Okazało się mianowicie, że stosunkowo nowa broń, jaką były wówczas samoloty, wprawiała w przerażenie nie tylko Rosjan, ale też Polaków, którzy na widok jakiejkolwiek maszyny rozbiegali się w popłochu. Aby nie trwać bezczynnie na kwaterach, Amerykanie postanowili więc samodzielnie patrolować okolicę, strzelać, do czego popadnie, a przy okazji rozrzucać po ukraińskich miasteczkach propagandową bibułę. Miało to swoje plusy i minusy, bo co prawda udało im się dokonać kilku brawurowych akcji, demoralizując bolszewików, ale też zużyli prawie cały zapas paliwa. Nikt wcześniej ich nie uprzedził, że będzie wkrótce bardzo potrzebne, wobec rozpoczynającej się 25 kwietnia ofensywy kijowskie.
Kiedy cudem udało im się uzupełnić zapasy paliwa, dosłownie całe dnie spędzali w powietrzu, „rozpraszając całe kolumny i dziesiątkując je w straszliwy sposób” – jak określał to sam Cooper. Dla wszystkich szokiem była brawura Amerykanów. „Książę Potocki, aide-de camp generała Listowskiego, opowiadał mi później, jak rosyjski żołnierz wzięty do niewoli mówił przerażony, iż nasze aeroplany przypadały prawie do ziemi i dopiero wtedy ogniem z kulomiotów prażyły strasznie, zabijając dziesiątki, a raniąc setki żołnierzy” – wspominał lotnik. Działania lotnicze bardzo przyspieszyły ofensywę. Wkrótce w rękach polskich był Berdyczów i Żytomierz, nieopodal Flotylla Pińska staczała właśnie największą wodną bitwę polską od trzystu lat – zdobywając Czarnobyl, wreszcie 3 maja zajęto Kijów. Nie samolotami jednak ani statkami, lecz… tramwajem.
Jeśli wierzyć wspomnieniom Coopera, okres ofensywy kijowskiej był dla młodych Amerykanów bodaj najbardziej sielski w całej wojnie. Mieszkali w komfortowych warunkach w miejscowym majątku w Białej Cerkwi, podglądali kąpiące się bez skrępowania dziewczyny, zazwyczaj bez większych problemów nawiązując też z nimi bliższe znajomości – w tym okresie Polska była jeszcze sojusznikiem Ukrainy, polskie wojsko witano więc zasadniczo przyjaźnie – cóż dopiero wspierających je, egzotycznych i przystojnych Amerykanów. Nie ma sensu w tych kwestiach polemizować ze wspomnieniami Coopera. Faktem jest jednak, że wtedy właśnie, podczas wypadów na linie bolszewickie dokonywali wyczynów iście karkołomnych. Jeden z nich, niejaki Crowford, w pojedynkę wysadził w powietrze ogromny transport ewakuujących się z Kijowa bolszewików, ostrzeliwując kulami zapalającymi barkę pełną zapasów i ludzi. Zrobił to w klasycznym stylu – nurkując niemal na poziom pokładu, a następnie gwałtownie podrywając maszynę. Strzelały do niego dosłownie setki karabinów, nie wspominając o artylerii przeciwlotniczej, a mimo to uszedł bez szwanku – choć samolot był przestrzelony dziesiątkami kul.
W okolicach Kijowa Eskadra Kościuszki miała również zbrojną przygodę z bolszewicką Flotyllą Dnieprzańską, ale dla samolotów nie był to groźny przeciwnik.
Był to niezwykły atak. Widziałem, jak jeden z naszych lotników zrzucił wielką bombę na pancernik i jak tenże pancernik natychmiast wyleciał w powietrze i tylko szczątki po nim za chwilę widać było na wodzie. Widziałem, jak drugi pancernik, uciekając przed naszymi kulami i bombami, tak pędził na oślep, że wjechał na mieliznę ku własnej zgubie. Inne pancerniki pędziły w dół rzeki całą parą, a my smoliliśmy ich z góry bombami i kulomiotami, aż miło – opowiadał Cooper, który o mało nie ostrzelał statku polskiej Flotylli Pińskiej, który zapędził się w te rejony.
Być może był to „Pancerny 1” z Robertem Oszkiem na pokładzie?
Opętane oddziały awiatyczne
„Zdawało mi się, że na całym świecie nie ma tyle kawalerii, ile tam jej było” – opowiadał Crowford, który pierwszy zetknął się podczas zwiadu z armią konną Budionnego, przed którą już za chwilę cała polska armia musiała cofać się aż na przedpola Warszawy. Lotnicy Faunt Le Roya cofali się wraz z nią, przy czym tak jak podczas ofensywy oni pierwsi nawiązywali kontakt z wrogiem, tak i podczas defensywy – znów byli na pierwszej linii, osłaniając tyły Polaków. „Nasze ataki były tak pomyślne, że potrafiliśmy zdziesiątkować przednią kolumnę i powstrzymać ją na pewien czas” – oceniał Cooper, z naciskiem na słowa: „na pewien czas”. Bo kilkudziesięciotysięcznej rzeszy Kozaków żadną miarą nie mogła powstrzymać długa i bardzo cienka linia polskiego frontu – na co zresztą Amerykanin zwracał uwagę, wytykając to jako poważny błąd taktyczny.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Wojciecha Lady „Dwudziestu wspaniałych” bezpośrednio pod tym linkiem!
Eskadra więc również się cofała. Najpierw z Białej Cerkwi do Koziatyna. W tym momencie ich głównym zajęciem były loty patrolowe, gdyż siłę Budionnego stanowiło to, że jego oddziały były bardzo mobilne – przemieszczały się do 60 kilometrów dziennie wzdłuż linii polskich i atakowały znienacka wybrany punkt. Nie znaczy to jednak, że samoloty nie brały bezpośredniego udziału w walce. „Kiedykolwiek polecono nam odszukać nieprzyjaciela, donieść o pozycji jego oddziałów, zawsze staraliśmy się połączyć przyjemne z pożytecznym i spuścić nieprzyjacielowi na kark kilka bomb oraz deszcz kul z kulomiotów jako pamiątkę naszej wizyty” – wspominał Cooper. Ale bolszewicy nie pozostawali dłużni. Mimo ogromnej liczebności ich żołnierze potrafili doskonale wykorzystywać właściwości terenu i ukrywać się przed polskim zwiadem, że nieraz dopiero karabinowy ostrzał wskazywał pilotom ich pozycje.
Wszystko to wymagało zmiany taktyki. Powietrzni kowboje musieli zamienić się nagle w karnych żołnierzy, co dzięki Faunt Le Royowi udało się zresztą doskonale. Nie było już mowy o zniżaniu lotu niemal do poziomu gruntu. Maszyny latały wysoko, atakowały najpierw bombami, następnie wzbijały się w górę, gasiły silnik i opadały pionowo w dół – teraz już zasypując wroga gradem kul i, nie przestając strzelać, kilkadziesiąt metrów nad ziemią prostując lot, a po wyczerpaniu amunicji wracając szybko do bazy. Cooper nie krył jednak podziwu dla armii Budionnego. „Początkowo takie ataki udawały nam się wyśmienicie – później jednak żołnierze Budionnego przyzwyczaili się do nich i choć za każdym razem padały setki zabitych i rannych, to wytrzymywali nasze ataki mężnie. Nieraz całymi masami zsiadali z koni i bili to z kulomiotów, to z karabinów do pędzącego na nich aeroplanu” – przyznawał.
Szczególnym dniem dla Eskadry Kościuszki, a właściwie osobiście Faunt Le Roya był 31 maja 1920 roku. Tego właśnie dnia okazało się, że samoloty mogą nie tylko zabijać i siać popłoch w bolszewickich szeregach, ale też ratować tysiące żyć. Faunt latał tego dnia od rana, tradycyjnie bombardując i ostrzeliwując Rosjan. W pewnym momencie, gdzieś na wschód od Koziatyna, zauważył, że wielki, ponaddwutysięczny oddział Kozaków przerwał linię obrony i wdzierał się coraz głębiej w kierunku miasta. Mało tego. Zniżając lot, zauważył, że pod osłoną drzew część bolszewickich sił zakłada na torach ładunki wybuchowe – rzecz jasna na trasie, którą dowożono polskie posiłki. Pilot w mig pojął niebezpieczeństwo. Nie tracąc czasu na strzelanie, ruszył w kierunku, skąd miał nadejść pociąg, kiedy zaś go zauważył, kilkakrotnie przelatywał przed lokomotywą, dając znaki, by maszynista zatrzymał skład.
Skoro Faunt Le Roy dopiął swego, poszukał w pobliżu możliwego miejsca do wylądowania, a wylądowawszy, pędem pobiegł ku lokomotywie. Tu poinformował oficerów o strasznym niebezpieczeństwie, które ich za parę minut miało spotkać. Wojska, które za chwilę wyleciałyby w powietrze wraz z pociągiem, sformowały się zaraz i ruszyły do ataku na zaczajonego wroga. Faunt Le Roy poprowadził ocalonych przez siebie żołnierzy do ataku. Wyrzuciwszy cały zasób bomb na szeregi bolszewickie, pomieszał im szyki, bo wybuchy bomb nie tylko zabijały wroga, ale i płoszyły konie – opowiadał Cooper.
Szacuje się, że ocalałych żołnierzy było około 3000. Nic też dziwnego, że wkrótce potem generał Listowski wysłał do sztabu telegram następującej treści: „Amerykańscy lotnicy pomimo wycieńczenia walczą jak opętani. Służbę wywiadowczą pełnią świetnie. Ostatnio podczas ataku naszej dywizji na nieprzyjaciela ich dowódca zaatakował nieprzyjaciela od tyłu i ogniem z kulomiotów prażył we łby bolszewików. Bez pomocy amerykańskich lotników dawno by nas diabli wzięli”.
Bardzo dosłownie, bo to właśnie Faunt Le Roy pierwszy zauważył i w ostatniej chwili ostrzegł sztab generała w Żytomierzu, że niespodziewanym manewrem bolszewicy są już o krok od miasta.
„Mieszkańcy miasta opowiadali nam potem, gdyśmy z powrotem odbierali miasto Kozakom, że ani pięć minut nie upłynęło od chwili, gdy pociąg ruszył ze stacji, gdy wpadli Kozacy na koniach jak szaleni i kierowani przez miejscowych bolszewików dopadli zaraz budynku, w którym mieścił się sztab główny” – pisał Cooper. Dodawał też, że wkrótce jego i Faunt Le Roya wezwano do Warszawy. „Tu mianowano Faunt Le Roya dowódcą wszystkich oddziałów awiatycznych w całej armii polskiej, a mnie mianowano komendantem Eskadry Kościuszko”.
Czas na King Konga
Obaj lotnicy pozostawali w szeregach polskiej armii do połowy roku następnego, ciesząc się wielkim uznaniem, dostając awanse i najwyższe odznaczenia. Faunt Le Roy wrócił wkrótce do USA, gdzie działał na rzecz Polski m.in. wraz z Ignacym Paderewskim. Bardziej sensacyjne losy czekały jednak Coopera. W połowie lipca 1920 roku jego samolot został zestrzelony, a on sam dostał się do niewoli bolszewickiej. Po kilku miesiącach udało mu się uciec i po siedmiustetkilometrowej tułaczce, w kwietniu następnego roku dotarł do Warszawy. Czekał tu już na niego nowo narodzony syn, który wiele lat później zasłynął jako doskonały tłumacz, któremu Polacy zawdzięczają przekład m.in. Alicji w krainie czarów, Przygód Piotrusia Pana czy Przedziwnych historii doktora Jeckylla i pana Hyde’a, a także autor kryminałów używający pseudonimu Joe Alex (wł. Maciej Słomczyński).
Sam Cooper po powrocie do Stanów także zajął się popkulturą i to z niezwykłym skutkiem. Wkrótce stał się jedną z najważniejszych postaci Hollywood. To on skojarzył nieśmiertelny duet Fred Astaire–Ginger Rogers, a napisany przez niego i wyreżyserowany w 1933 roku King Kong jest już dziś żelazną klasyką kina. Co ciekawe, nigdy nie zerwał z lotnictwem. Kiedy do kin wchodził King Kong, Cooper zostawał dyrektorem linii Pan Am, sześć lat zaś później mianowano go, zastępcą dowódcy sztabu lotnictwa amerykańskiego podczas walk na Pacyfiku.
Zmarł w 1973 roku, mając olbrzymią fortunę, sławę, stopień generała. Był też z pewnością jedynym żołnierzem Piłsudskiego, który został uhonorowany nie tylko Virtuti Militari, ale też statuetką Oscara.