Andrzej Gawroński. Geniusz, o którym zapomniano
Niezwykły to musiał być widok — mroźny styczniowy dzień, mały wiejski cmentarzyk, trumna wieziona na prostym wozie, a za nią rektorzy w togach i łańcuchach, wybitni profesorowie, delegacje wszystkich polskich uniwersytetów i instytucji naukowych oraz przedstawiciele władz państwowych. Przyjechali, by oddać ostatni hołd człowiekowi, którego naukowe dokonania były tak różnorodne, że nawet dziś trudno uwierzyć, iż stoi za nimi jedna tylko osoba. Człowiekowi, który mimo to z czasem został niemal kompletnie zapomniany.
Ta śmierć była ciosem dla polskiej nauki. Niespełna 42-letni profesor Andrzej Gawroński, jeden z najwybitniejszych polskich językoznawców, orientalista i równocześnie jeden z największych poliglotów wszech czasów, zmarł 11 stycznia 1927 roku po nierównej, wieloletniej walce z gruźlicą. Ostatnie pożegnanie odbyło się w Józefowie pod Warszawą, ale życiorys Gawrońskiego obejmuje kilka innych ważnych w jego biografii miast: Genewę, Warszawę, Lwów, Lipsk, Kraków, Paryż. I Przemyśl — bo to właśnie tu zaczęła się jego przygoda z językami.
Przemyśl, rok 1895. Od niedawna obszerne mieszkanie w kamienicy na rogu Rynku i ulicy Wodnej zamieszkuje rodzina Gawrońskich: Franciszek Rawita-Gawroński, pisarz, historyk i publicysta, z żoną Antoniną (córką Teodora Tomasza Jeża, pisarza i działacza emigracyjnego), tłumaczką i nauczycielką języka francuskiego, oraz ich czworo dzieci: Andrzej, Zygmunt, Jerzy i Zosia. Przenieśli się tu ze Lwowa, gdzie ostatnimi czasy nie wiodło im się najlepiej. A Przemyśl przeżywa właśnie okres prosperity.
OD lat 70. XIX wieku, to to znaczy od momentu, gdy miłościwie panujący wówczas też nad Przemyślem cesarz Franciszek Józef podjął decyzję, by stworzyć z miasta twierdzę, która byłaby ważnym punktem obrony cesarstwa przed Rosją, Przemyśl szybko się rozwija. W krótkim czasie to biedne galicyjskie miasteczko zyskuje tysiące nowych mieszkańców: budowniczych, żołnierzy, kupców, hotelarzy i rzemieślników z całych niemal Austro-Węgier. Przemyska ulica zaczyna rozbrzmiewać całą gamą języków monarchii. Mówi się tu dwunastoma językami (obok polskiego słychać niemiecki, węgierski, czeski, ukraiński, serbsko-chorwacki, słowacki, rosyjski, słoweński, włoski, rumuński, jidysz), a gazety wydaje się w czterech.
Oprócz budowli fortyfikacyjnych, które stopniowo zaczynają tworzyć Twierdzę Przemyśl, powstaje też nowa infrastruktura niezbędna do funkcjonowania powiększonego miasta: budynki mieszkalne dla oficerów i ich rodzin, koszary, szpitale, stajnie i kuźnie oraz ubojnie, młyny, piekarnie. Zaczynają działać liczne hotele i kawiarnie, kasyna dla oficerów i wyszynki dla żołnierzy oraz dziesiątki nowych sklepów i najróżniejszych zakładów usługowych, o czym właściciele powiadamiają „Szanowną P.T. Publiczność” na łamach lokalnej prasy: „Pierwszy najtańszy handel katolicki Kłosiński i Ska”, „Nowo otwarty skład sukna, kortów i kamgarnów”, „Nowo założony Koncesyonowany przez Wysokie c.k. Ministerstwo Zakład Artystyczno-Litograficzny i Rysowniczy Edmunda Loefflera”…
Mieszkańcy Przemyśla są w tym czasie klientelą, o którą zabiegają handlowcy z niemal całej Europy. I tak na przykład Uniwersalna — Bodega Wiedeń-Berlin oferuje „stare, wystałe, najlepsze hiszpańskie i portugalskie wina dla chorych i deserowe. Sprzedaż także na kieliszki u Jean Göttla »Café Corso« w Przemyślu”. Inna znów firma ma w swej ofercie „niezrównaną w dobroci oryginalną rosyjską herbatę ze składów Sergiusza Perłowa w Moskwie”. Kolejna wiedeńska firma proponuje „wałkowane przyszwy z rosyjskiego juchtu — małe i wielkie buty z cholewami, ciżemki, trzewiki”, a niejaki O. Kirchberg z Düsseldorfu oferuje nawet… „laski spacerowe z muzyką — elegancka laska z rączką metalową, na której każdy bez nauki najpiękniejsze melodye wygrywać może. Jako muzyka salonowa i podczas wycieczek”. Co najważniejsze, ceny — jak donosi „Kuryer Przemyski” z 31 marca 1895 roku — „pomimo że towar pochodzi z najlepszych źródeł, są dostępne”. Ten sam „Kuryer” zauważa, że „wystawy sklepowe w naszem mieście przybrały ostatnimi czasy cechę prawdziwie wielkomiejską”. Miasto kwitnie. Po Lwowie i Krakowie Przemyśl staje się trzecim miastem Galicji.
I właśnie w tym mieście Antonina Gawrońska dostrzega szansę na polepszenie bytu dla swojej rodziny. To z jej inicjatywy Gawrońscy, którzy wcześniej Genewę zamienili na Warszawę, a tę z kolei na Lwów, przeprowadzają się do Przemyśla. Franciszek Gawroński zaczyna publikować w lokalnej prasie, a wykształcona na Sorbonie pani Antonina zakłada pensję dla dziewcząt.
Początki nie są łatwe. Mieszkanie, które wynajmują, jest wprawdzie przestronne, ale ze względu na prowadzoną w nim szkołę miejsca na prywatność zostaje niewiele. Brakuje w nim też takich udogodnień jak sanitariaty, prąd czy telefon, które rodzina Gawrońskich miała już dziesięć lat wcześniej w Genewie. Wodę trzeba nosić ze studni w Rynku.
Ale że pensja pani Antoniny od początku cieszy się sporym zainteresowaniem wśród bogatszych mieszkańców miasta i okolic, Gawrońscy postanawiają pozostać w Przemyślu przez jakiś czas. Prowadzą przy tym dom otwarty. Odbywają się tu koncerty fortepianowe i publiczne egzaminy, przychodzą znane osobistości miasta, w odwiedziny przyjeżdżają goście z odległych miejscowości. Dom tętni życiem.
Ten tekst jest fragmentem książki Barbary Gaweł „Krajobraz po życiu. Śladami Galicji. Opowieści o ludziach i miejscach”:
Najstarszy syn Gawrońskich, dziesięcioletni Andrzej, zaczyna naukę w przemyskim gimnazjum. Wbrew temu, co mogą sugerować jego późniejsze osiągnięcia, nie jest ani cudownym dzieckiem, ani wzorowym uczniem. Od początku bardziej interesują go wprawdzie przedmioty humanistyczne niż ścisłe, ale ani nauczyciele, ani rodzice długo nie zauważają jego ponadprzeciętnych zdolności językowych. Może dlatego, że języki obce są w domu na porządku dziennym — przy śniadaniu rozmawia się i po polsku, i po francusku, czasem wtrąca się parę słów po niemiecku (na pensji zatrudnione są na stałe Francuzka i Niemka).
Talenty syna rodzice uświadamiają sobie pewnego poranka — też przy śniadaniu zresztą — przed wyjściem Andrzeja do szkoły, kiedy to ojciec pyta go kontrolnie o odrobione lekcje. I wychodzi na jaw, że Andrzej odpuścił sobie niemiecki, z którego miał wykuć na pamięć odmianę kilkunastu czasowników nieregularnych. Skarcony chłopiec zamyka się na chwilę w pokoju — chwilę tak długą, ile wymaga popatrzenie na dziesięć stron z tabelą czasowników — po czym wraca i recytuje z pamięci odmianę nie tych kilkunastu, lecz wszystkich, a jest ich niemal dwieście! Ojciec dębieje ze zdziwienia.
Andrzej jest wtedy uczniem pierwszej klasy gimnazjum. Rok później okazuje się, że zna już tajniki języka hebrajskiego i jidysz — uczy się ich między innymi z… szyldów żydowskich sklepów, których w Przemyślu jest wiele, a o wyjaśnienie szczegółów prosi kolegów Żydów. Zbiór psalmów w wersji polsko-hebrajskiej uzupełnia jego wiedzę. Gdy jest w trzeciej klasie, znajduje w bibliotece ojca podręcznik do nauki sanskrytu i szybko daje sobie z nim radę. Tak oto Andrzej Gawroński, nastolatek, odkrywa swoją życiową pasję i równocześnie przyszłą profesję — orientalistykę.
Niedługo potem Gawrońscy wracają do Lwowa. Tu Andrzej zdaje maturę — zresztą z wielkim trudem. O ile bowiem z przedmiotami humanistycznymi nie ma najmniejszego problemu, o tyle fizyka i matematyka leżą zupełnie. Mądrzy nauczyciele wiedzą już jednak dobrze, że Andrzej Gawroński jest jednostką wybitną, znajdują więc wyjście z trudnej sytuacji: obniżają mu oceny z przedmiotów zdanych na rzecz tych niezaliczonych, dzięki czemu Gawroński uzyskuje świadectwo dojrzałości.
A później studia językoznawcze we Lwowie i ich kontynuacja oraz studia orientalistyczne w Lipsku (uniwersytet lipski był w tamtym czasie światowym centrum badań w tym zakresie), podczas których Andrzejowa zdolność zapamiętywania zaczyna obrastać legendą. Koledzy sprawdzają jego umiejętności za pomocą gazety. Dają mu ją na chwilę, po czym przepytują — i okazuje się, że Andrzej zapamiętuje nawet adresy i numery telefonów z drobnych ogłoszeń.
W Lipsku poza Uniwersytetem Gawroński prowadzi też normalne studenckie życie. Mimo intensywnych studiów znajduje czas na zabawy i spotkania towarzyskie. Prywatnie spotyka się również ze swymi profesorami, bo często jest przez nich zapraszany na domowe kolacje, które przekształcają się w uczone dysputy trwające do późnej nocy.
Zdolny student wchłania wiedzę jak gąbka wodę. W dodatku nie ma u niego żadnych dróg na skróty, wszystko odbywa się w sposób perfekcyjny, każde zagadnienie, które rozważa, każdy język, który poznaje, musi być opanowany w najdrobniejszych szczegółach w mowie i piśmie. Gdy któregoś dnia podczas podróży pociągiem wdaje się w rozmowę z Hindusem, handlarzem z Malabaru, w jego ojczystym języku, ten rzuca mu się do nóg, uznając, że Gawroński — skądinąd mężczyzna o ciemnej karnacji — jest synem jakiegoś hinduskiego dostojnika i tylko z sobie wiadomych powodów podróżuje po Europie incognito.
Andrzej Gawroński robi doktorat w wieku 21 lat. Potem przychodzi czas na habilitację (podczas obrony pracy habilitacyjnej posługuje się większą liczbą języków niż całe zebrane grono profesorów i naukowców, a ma wtedy lat 27) i kolejne szczeble kariery w błyskawicznym tempie aż po profesurę i szefowanie Katedrze Filologii Sanskryckiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, a następnie uniwersytet we Lwowie i prowadzenie Katedry Językoznawstwa Porównawczego. Po drodze zostaje jeszcze członkiem Polskiej Akademii Umiejętności (najmłodszym ma wtedy 36 lat), współtwórcą sześciu katedr orientalistycznych, Polskiego Towarzystwa Orientalistycznego i „Rocznika Orientalistycznego”, inicjatorem i współzałożycielem Polskiego Towarzystwa Językoznawczego.
Ten tekst jest fragmentem książki Barbary Gaweł „Krajobraz po życiu. Śladami Galicji. Opowieści o ludziach i miejscach”:
Wykłada, tłumaczy, publikuje w różnych językach i na różnorodne tematy. A łatwość pisania ma niezwykłą (pisze od razu na czysto, bez żadnych skreśleń), w dodatku jest w swym pisaniu bardzo interdyscyplinarny.
Z taką samą pasją i znawstwem analizuje wątki wschodnie w bajkach Krasickiego, wyrazy irańskie zapożyczone przez Słowian czy mesjanizm węgierski oraz dramat indyjski (Podstawy dramatu indyjskiego a sprawa wpływów greckich), jak i… przyimek „dla” (O przyimku „dla”).
Tak samo głęboko wnika w hinduistyczne traktaty filozoficzne, pisząc Naukę Upaniszadów, jak i w analizę zdrobnień, gdy tworzy Wartość uczuciową deminutywów. Z równym zaangażowaniem pracuje nad Podręcznikiem sanskrytu (do dziś podstawowym akademickim podręcznikiem tego typu w Polsce, wznawianym co kilka lat), jak i nad Szkicami językoznawczymi czy tekstem Tłumaczyć czy tłumaczyć.
To samo dotyczy przekładów. Do dziś na przykład Rubajjaty Omara Chajjama — perskiego poety, filozofa, matematyka żyjącego na przełomie xi i xii wieku — w tłumaczeniu Andrzeja Gawrońskiego uważane są za niedościgłe. Wysoko jest też oceniany między innymi przekład Poezji wybranych węgierskiego poety Sandora Petöfiego..
W ramach swoich naukowych dociekań Gawroński przyswaja sobie coraz więcej języków. Chce w oryginale poznawać literaturę, kulturę i ducha danego narodu, uważa bowiem, że tylko takie poznanie jest prawdziwe. A że dysponuje fenomenalną pamięcią (fotograficzną — w pełnym tego słowa znaczeniu: tekst raz przez niego nawet nie tyle przeczytany, ile zobaczony, zostawał w jego głowie na zawsze) i niebywałą umiejętnością „przetwarzania danych”, opanowuje tych języków — uwaga! — co najmniej 60 (a według mu współczesnych nawet 140!), czyli wszystkie języki europejskie, jak też wiele języków i dialektów Azji i Afryki, w tym również te „martwe”. Z równą swobodą czyta teksty w językach węgierskim i japońskim, jak i staroperuwiańskim czy litewskim. Włada kilkunastoma językami, którymi posługują się (bądź posługiwali) mieszkańcy Indii (między innymi tamilskim, bengali, pali, maharastri), choć w Indiach nigdy nie był. Każdy, kto zetknął się z Gawrońskim, pewny jest jednego: profesor jest geniuszem.
Andrzej Gawroński pracował niemal nieustannie, dlatego trudno uwierzyć, że po tak wybitnym lingwiście zostało tak niewiele. Już jemu współcześni ubolewali, że zachowany drukiem dorobek Gawrońskiego w żadnym stopniu nie odzwierciedla jego geniuszu. Swe multilingwistyczne umiejętności wykorzystywał w dużej mierze na potrzeby bieżące — wykłady, rozprawy i dysputy naukowe, prace redakcyjne — nie dbając przy tym szczególnie o podpisywanie swych tłumaczeń czy analiz literackich i językowych. Już za życia podkradano mu prace, a gdy zmarł, udało się — dzięki matce — ocalić tylko to, co znaleziono w jego bibliotece. Wiele prac, w tym kilka fundamentalnych dla polskiej orientalistyki, gdzieś zdeponowanych lub złożonych już do druku, zaginęło. Nie odnaleziono ich do dzisiaj.
Gawrońskiego pokonała nieuleczalna wówczas gruźlica. Ale choć dręczyła go przez całe jego zawodowe życie, nigdy nie pozwolił, by je zdominowała. Dokonania wybitnego poligloty oraz świeża pamięć o jego błyskotliwości, erudycji i sile ducha, dzięki której na przekór chorobie tak dużo pracował, przez pewien czas po jego śmierci nie pozwalały o nim zapomnieć. Jeszcze dziesięć lat od jego odejścia w publikowanych w prasie wspomnieniach pisano o nim jako o „największym geniuszu polskiego językoznawstwa”, człowieku, który „był pod względem zdolności po prostu cudem”. Ale minęło lat trochę więcej i o Andrzeju Gawrońskim zapomniano.