Amon Göth – pan życia i śmierci z Płaszowa
[...] przypadek Amona Götha jest wyjątkowy pośród komendantów nazistowskich obozów koncentracyjnych. Zgodnie z zasadami SS-Totenkopfverbände kary powinny być wymierzane wedle ścisłych zasad regulaminu. Niemniej jednak w obozie w Płaszowie Göthowi wolno było postępować jak wschodniemu satrapie: tam był ponad prawem i moralnością, sprawując władzę absolutną nad więźniami, których uważał za niewolników, a ich życie za swoją własność.
Prawdopodobnie fakt, że Płaszów był obozem o drugorzędnym znaczeniu, pozwolił Göthowi na takie postępowanie i lekceważenie dyspozycji, jakie powinny obowiązywać w funkcjonowaniu wszystkich obozów. Na jego korzyść przemawiał również fakt, że Götha zakwalifikowano jako człowieka twardego, zdecydowanego i bezlitosnego, które to cechy były bardzo cenione w SS. To poczucie bezkarności Göth wykorzystywał do woli, dając dojść do głosu gnieżdżącemu się w nim psychopacie.
Kiedy Göth mieszkał jeszcze w domu znajdującym się w pobliżu dawnej synagogi, każdego ranka po śniadaniu miał zwyczaj schodzić po schodach w koszuli, spodniach do konnej jazdy i świeżo wyczyszczonych przez ordynansa oficerkach. Przy ładnej pogodzie wychodził bez koszuli. Pojawiał się z lornetką w jednej ręce, a z karabinem snajperskim w drugiej. Z papierosem w ustach spokojnie obserwował przez celownik optyczny więźniów przechodzących w odległości kilkuset metrów od domu, pchających ciężkie wagoniki załadowane wapieniem. Ten, który według Götha nie pracował wystarczająco energicznie, zostawał natychmiast zastrzelony.
Po śmiertelnym strzale strażnicy zwykle ograniczali się do odciągnięcia zabitego i porzucenia go na skraju drogi. Po kilku sekundach konsternacji pozostali więźniowie natychmiast zwiększali wysiłek, by nie stać się celem komendanta. Göth mógł strzelić jeszcze kilka razy, aż uznał, że już wszyscy pracują w pożądanym tempie. Kiedy poczuł się zadowolony, opuszczał karabin, z aprobatą kiwał dłonią do więźniów i wracał do domu. Dla niego te zabójstwa były jedynie sprawnym sposobem motywowania ekip do pracy.
Ta przerażająca praktyka Götha znajduje wyraz w filmie Lista Schindlera, aczkolwiek Spielberg pozwolił sobie na pewne odstępstwo, które nie ma potwierdzenia w rzeczywistości. W filmie, wychodząc na balkon willi, stojącej na górującym nad całym obozem wzniesieniu, Göth może strzelać do każdego z więźniów dzięki zajmowaniu dominującej pozycji powyżej nich. Niemniej jednak wystarczą oględziny rzeczywistej lokalizacji willi, jak uczynił to autor niniejszych słów, by zrozumieć, iż ta scena była niemożliwa.
Dom Amona Götha nie znajdował się na wzniesieniu, z którego rozciągałby się widok na cały obóz, jak to przedstawiono na filmie, lecz w niewielkiej dolinie. Na przestrzeni pomiędzy domem a sektorem obozu, w którym przebywali więźniowie, wznosiły się wysokie wzgórza, całkowicie uniemożliwiające kontakt wzrokowy między jednym obszarem a drugim. Fakt, że szczyty tych wzgórz pokrywa odsłonięty kamień, całkowicie podważa możliwość, iż powstały one po wojnie z usypanej ziemi. Przeczy to więc temu, że Göth mógł strzelać do któregokolwiek z więźniów w obozie z balkonu swojego domu. Jest to zatem czysta licentia poetica ze strony scenarzysty. Z tych wzgórz wydobywano kamień, toteż Göth mógł jedynie strzelać do robotników w kamieniołomie, chociaż i tak miejsce, w którym znajduje się kamieniołom, również nie leży w linii prostej od domu, musiał zatem strzelać do grup robotników idących lub wracających z kamieniołomu, lecz i tak możliwości ćwiczenia sprawności strzeleckiej, celując do ludzi, były ograniczone.
Göth stosował również inną brutalną metodę regulowania liczebności więźniów w obozie. Płaszów mógł pomieścić około trzydziestu tysięcy więźniów, lecz liczba ta zwiększała się wraz z ciągłym przybywaniem deportowanych, jako że obóz stał się swoistym przystankiem dla tych, których ostatecznym miejscem przeznaczenia były Auschwitz lub Gross-Rosen, a którzy musieli czekać, aż zrobi się tam dla nich miejsce. Czując się zmuszonym do zajęcia się nowymi transportami, Göth postanowił redukować liczbę więźniów, którzy już przybyli, żeby zrobić miejsce dla nowych. Przyjęty przez niego system zakładał po prostu fizyczną likwidację tych więźniów opartą na arbitralnej selekcji przeprowadzanej przez samego komendanta. Tak więc Göth mógł się pojawić w każdym warsztacie lub w kamieniołomie i kazać więźniom ustawić się w dwuszeregu, bez zastosowania widocznego kryterium. Te selekcje budziły przerażenie więźniów, jako że nikt nie wiedział, który szereg zostanie zabrany. Losem, jaki spotykał wybraną grupę, była zwykle natychmiastowa egzekucja w dawnym austriackim forcie. Począwszy od jesieni 1943 r., po ukończeniu bocznicy kolejowej do Płaszowa, ci nadliczbowi więźniowie bywali również zamykani w bydlęcych wagonach, w których pozostawali przez wiele dni, czekając, aż ponownie zrobi się miejsce w obozie, po czym tych, którym udało się przeżyć zamknięcie, do niego zabierano.
Chociaż większość egzekucji odbywała się w wielkim grobie, jakim stał się dawny austriacki fort, powszechnie również przeprowadzano przykładne, mające służyć za przestrogę, egzekucje publiczne na oczach wszystkich więźniów. Tak więc w pobliżu placu apelowego – Appellplatz – miejsca, w którym gromadzono więźniów i sprawdzano listę obecności – wznosiło się kilka szubienic przypominających szereg bramek piłkarskich. Masowe egzekucje odbywały się za każ dym razem, kiedy dochodziło do ucieczki. Za każdego zbiega wieszano dziesięciu więźniów z baraku, z którego pochodził. Na podstawie przeprowadzonych obliczeń można stwierdzić, że pół tysiąca więźniów padło ofiarą takich represji.
Potworny rytuał odbywał się w obecności wszystkich więźniów, którzy musieli zachować całkowite milczenie. Kiedy skazanym zakładano pętle na szyje, dawano im możliwość wypowiedzenia ostatnich słów. Katem był pewien rzeźnik z Krakowa, któremu darowano życie w zamian za wykonywanie tego strasznego zadania. Göth wydawał rozkaz, a wówczas kat kopał w ławkę, na której stał skazaniec.
Więźniowie z Płaszowa szczególnie zapamiętali egzekucję pewnego inżyniera o nazwisku Krautwirt, która odbyła się 3 sierpnia 1943 r. Wraz z nim miał zostać powieszony szesnastoletni chłopak o nazwisku Haubenstock, skazany na śmierć za śpiewanie zakazanych rosyjskich piosenek. Kiedy zakładano mu pętlę na szyję, chłopak błagał o przebaczenie, twierdząc, iż nie tylko nie jest komunistą, lecz że nawet nienawidzi komunizmu. Kiedy nadeszła chwila, kat kopnął w ławkę, na której stał chłopak, lecz lina się urwała i chłopak spadł na ziemię. Wtedy, jeszcze z liną na szyi i z zaczerwienioną twarzą, zdołał podczołgać się na czworakach do Götha, oparł głowę o buty komendanta i je objął, błagając o litość.
Dramatyczna scena spowodowała, że tysiące więźniów będących jej świadkami zapomniało o obowiązku zachowania milczenia i po tłumie przebiegł pomruk. Zaskoczeni, wszyscy czekali na reakcję Götha. Ci, którzy mieli nadzieję, że chociaż raz komendant okaże ślad człowieczeństwa, patrzyli, jak zostaje ona zniweczona w zarodku. Göth wyjął z kabury pistolet, jednym kopniakiem odsunął chłopca i bez zastanowienia strzelił mu w głowę.
Ten tekst jest fragmentem książki Jesusa Hernandeza „Kaci z SS. Nazistowskie bestie”
Ten tragiczny epizod na tym się jednak nie skończył. Inżynier Krautwirt, widząc śmiertelne drgawki chłopaka, zdołał podciąć sobie żyły schowaną w kieszeni żyletką. Krautwirt się wykrwawiał, nie spowodowało to jednak wstrzymania egzekucji przez Götha. Dwóch ukraińskich strażników z SS w zakrwawionych mundurach postawiło inżyniera na ławce, a rzeźnik z Krakowa powiesił go na oczach zadowolonego Götha.
Innym tragicznym bohaterem egzekucji był pewien więzień, który pracował poza obozem dla Ostbahn, niemieckiej firmy kolejowej na Wschodzie. Strażnik przyłapał go na wchodzeniu do piekarni, żeby kupić kromkę chleba, chociaż było zabronione pozyskiwanie jedzenia poza obozem. Po powrocie do Płaszowa strażnik powiadomił o tym fakcie Götha, a ten rozkazał delikwenta publicznie powiesić. Wszystkich więźniów zgromadzono na placu apelowym i zmuszono do uczestnictwa w egzekucji.
Okrucieństwo, jakie okazywał Göth w swoim postępowaniu, mogło osiągnąć trudne do zrozumienia granice. Kiedy do obozów zagłady wysyłano grupy dzieci, ich matki były zmuszone stać nieruchomo i w milczeniu, podczas gdy ich potomstwo oddalało się, zmierzając ku śmierci. Göth wydał zarządzenie, by w tym czasie obozowa orkiestra grała dziecięce piosenki.
Göth, fanatyk i antysemita, miał zwyczaj „obchodzić” największe święta w kalendarzu hebrajskim, na przykład Jom Kippur, przeprowadzając egzekucje dziesiątków żydowskich więźniów. Trzydziestego września 1943 r., z okazji święta Rosz Haszana, żydowskiego Nowego Roku, Göth kazał ustawić wszystkich więźniów na placu apelowym, po czym wybrał dwustu z nich i rozkazał ich zgładzić.
Kary i egzekucje były w Płaszowie na porządku dziennym. Pomniejsze wykroczenie mogło być karane dwudziestoma pięcioma lub pięćdziesięcioma batami. W takim przypadku zwykle używano bicza zakończonego niewielkimi stalowymi kulkami. Pewien więzień, Leon Leyson, zapewniał później, że pierwsze uderzenie było, „jakby ktoś rozcinał ci plecy nożem”. Kara mogła również polegać na wieszaniu za związane za plecami ręce lub zamknięciu na wiele dni lub tygodni w celi.
Podczas masowych rozstrzeliwań nie okazywano ofierze żadnych względów. Jeśli egzekucja nie odbywała się w austriackim forcie, skazanych prowadzono do pobliskiego lasku i tam zmuszano do kopania rowów. Następnie kazano im skakać do nich, a esesmani strzelali do nich, stojąc na brzegu. Nie zwracając uwagi na to, czy ktoś pozostał jeszcze przy życiu, następną grupę skazańców natychmiast zmuszano do skakania do rowu, gdzie ich zabijano. Jeśli któryś z nich stawiał opór, był bity kolbą karabinu i także wpychany do rowu. Nawet jeśli wśród rozstrzelanych byli umierający, grupie więźniów wydawano rozkaz ponownego zasypania rowu.
Wszystkie próby zaspokojenia morderczego popędu Götha były skazane na klęskę. Sam Oskar Schindler bez powodzenia usiłował przekonać go, że może potwierdzić swą absolutną władzę, okazując wielkoduszność. Schindler doszedł do wniosku, że okrucieństwo komendanta jest wywołane skutkami spożywania taniego alkoholu, jaki konsumował w niekontrolowanych ilościach, toteż zaczął kupować dla niego na czarnym rynku markowe trunki, jednak i to nie przyniosło żadnych korzystnych skutków. Krążyły również pogłoski, że Majola zagroziła mu, że nie będzie z nim sypiać, jeśli nadal będzie zabijał ludzi. Göth okazał się niepodatny na wszelkie próby uczynienia go bardziej ludzkim.
Bywał jednak nieprzewidywalny i czasami zachowywał się jak psotne dziecko. Pewnej nocy pilnujący obozu esesmani wpadli do jednego z baraków, wybrali dwudziestu Żydów i wszystkich poprowadzili do willi Götha. Jeden z nich, Chaim Wolf Szlamowicz, który uratował życie dzięki Schindlerowi, wyjaśnił później, że byli przekonani, iż już nie wrócą stamtąd żywi. Po przybyciu na miejsce zaskoczyły ich dźwięki muzyki i głosy: Göth wydawał u siebie przyjęcie. Jeden z esesmanów dyskretnie zaprowadził ich na piętro, gdzie znajdowały się pokoje, i kazał im znieść meble do piwnicy, tak by nikt nie zdał sobie z tego sprawy. Jak im wyjaśnił, Göth chciał spłatać figla swojej kochance, żeby zobaczyć jej minę, kiedy zobaczy puste pomieszczenia.
Göth był brutalny w stosunku do więźniów i służby domowej. Potrafił jednak zachować dystans do personelu pod swymi rozkazami, a w odniesieniu do wysokich rangą oficerów SS okazywał się bardzo przyjacielski. Dowcipkował z nimi lub czynił z nich przedmiot swoich żartów w celu stworzenia swobodnej atmosfery. Goście, którzy przybywali z pewną dozą ostrożności z powodu krążących o nim potwornych opowieści, natychmiast rozluźniali się w jego obecności, czując się na tyle swobodnie, by z nim żartować.
W przeciwieństwie do tego tylko w nielicznych przypadkach okazywał życzliwość więźniom. Jeden z takich przypadków miał miejsce, kiedy podczas przeszukania grupy robotników wracających z fabryki strażnik znalazł pod bramą obozu porzuconą w worku kurę. Próba przemycenia jedzenia na teren obozu była surowo karana, chociaż ukraińscy strażnicy zwykle przymykali oko w zamian za łapówki. Najwyraźniej właściciel worka przestraszył się, widząc, że mają zostać przeszukani, porzucił więc kurę. Dowiedziawszy się o tym incydencie, Göth zgromadził więźniów na placu apelowym, po czym zapytał ich: „Czyj jest ten worek? Do kogo należy ta kura?”. Jako że nikt nie odpowiedział, wyrwał strażnikowi karabin i zastrzelił więźnia stojącego w pierwszym szeregu. Kula przeszła przez niego i zabiła również więźnia stojącego za nim. Nikt jednak nie ośmielił się odezwać. Göth chwycił karabin, by zabić trzeciego, kiedy przed szereg wystąpił czternastoletni chłopiec, drżąc i płacząc. Zadowolony Göth spojrzał na chłopca, gdyż teraz miał się już dowiedzieć, kto ponosi odpowiedzialność: „Kto to był?!”, ryknął na chłopca. Chłopiec wskazał na jednego z dwóch zastrzelonych więźniów i powiedział: „Ten!”.
Przez chwilę komendant był pod wrażeniem genialnego zagrania odważnego chłopca, który zdołał doprowadzić do tego, że nikt więcej nie został ukarany. Teraz spodziewano się, że Göth zareaguje na to, zastrzeliwszy z kolei chłopca, który ośmielił się odpowiedzieć w tak przebiegły sposób, jednak ku zaskoczeniu wszystkich Göth się roześmiał i odszedł, zostawiając więźniów zmieszanych i zarazem z poczuciem ulgi.
Podczas procesu Adolfa Eichmanna, który odbył się w Jerozolimie w 1961 r., były więzień obozu w Płaszowie, Moshe Bejski, przytoczył bardzo podobną do tej historię. Według niego podczas przeszukiwania baraku znaleziono jedzenie ukryte przez więźniów tworzących tak zwane Abladekommando, jednostkę zajmującą się wyładunkiem towarów, które przyjeżdżały na stację pociągiem, a tym samym posiadającą możliwości zwędzenia żywności podczas zamieszania panującego przy załadunku i wyładunku. Amon Göth wpadł w szał, kiedy się o tym dowiedział, i osobiście zajął się wykryciem źródła przemytu. Jako że nikt nie przyznał się do przyniesienia jedzenia do baraku, Göth na chybił trafił wybrał młodego chłopaka o nazwisku Nachmansohn i strzelił mu w głowę. Ponieważ odpowiedzialni nie ujawnili się, wybrał innego mężczyznę, niejakiego Dislera, i jego także na miejscu zabił. Wówczas, nadal wedle słów Bejskiego, ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby powiedzieć, iż to właśnie owi ludzie ukradli jedzenie z pociągów i przynieśli je do baraku. W tym przypadku Göth nie przyjął w tak sportowym duchu sprytnego podstępu i rozkazał wymierzyć każdemu z nich karę stu batów.
Podobieństwo obu historii każe sądzić, że może chodzić o tę samą sprawę. Trudno stwierdzić, co się w rzeczywistości wydarzyło: możliwe, że po upływie dwudziestu lat Bejski przemieszał jedno wydarzenie z drugim, a może opowiedział historię, tak jak ją wówczas od kogoś usłyszał. Bez względu na to, jak było, wydaje się rzeczą pewną, że Göth zabił z zimną krwią dwóch więźniów, by znaleźć odpowiedzialnego za złamanie obozowych reguł, i że ktoś przypisał winę zamordowanym. Nie można stwierdzić, czy nastąpiło to raz, czy dwa razy.
Ten tekst jest fragmentem książki Jesusa Hernandeza „Kaci z SS. Nazistowskie bestie”
Kiedy indziej grupa więźniów, która także usiłowała wnieść jedzenie na teren obozu, miała mniej szczęścia. Jak później wyjaśnił jeden z Żydów Schindlera, Julius Eisenstein, grupa więźniów wysłanych do sprzątania ulic w Krakowie wróciła z wypchanymi kieszeniami. Była to normalna praktyka, na którą strażnicy przymykali na ogół oko w zamian za jakąś łapówkę, tym jednak razem był tam Göth, żeby kontrolować powrót więźniów do obozu. Kazał im opróżnić kieszenie, a wówczas pojawiły się: kawałki chleba, kiełbasa i konserwy. Komendant wściekł się i wydał ukraińskim strażnikom rozkaz: „Zabić ich wszystkich!”. Strażnicy wykonali rozkaz, prowadząc całą grupę, składającą się z około pięćdziesięciu więźniów, do austriackiego fortu, gdzie ich zastrzelili.
Podczas wspomnianego procesu Eichmanna Moshe Bejski przytoczył inny przerażający przykład okazywanego w Płaszowie przez Götha bestialstwa. Według niego pewnego razu komendant wypuścił swoje dwa psy, Ralfa i Rolfa, na więźnia o nazwisku Olmes. Psy zaczęły pożerać go żywcem, aż Göth zakończył jego życie strzałem.
Inny ocalały z Płaszowa, Artur Kuhnreich, opisał w swoich wspomnieniach podobne wydarzenie, a być może to samo: „Widziałem, jak Göth wypuszcza swojego psa na żydowskiego więźnia. Pies rozszarpał go na kawałki. Kiedy nieszczęśnik już się nie poruszał, Göth do niego strzelił”.
Jeszcze inny z ocalonych przez Schindlera Żydów, Murray Pantirer, twierdził, że „Göth nie mógł zjeść śniadania czy obiadu, nie widząc wcześniej, jak przelewa się żydowska krew, każdego dnia musiał kogoś zastrzelić na chybił trafił”. Według Pantirera widok Götha w tyrolskim kapeluszu oznaczał, że wyszedł na polowanie: „Wszyscy wiedzieli, że są w wielkim niebezpieczeństwie”. W takich przypadkach Pantirer biegł do najbliższej latryny, wiedząc, że komendant nigdy tam nie wejdzie. Aczkolwiek kiedy Göth znienacka pojawiał się w baraku, żadna ucieczka nie była możliwa, nie zwykł on bowiem wychodzić, nie zabiwszy uprzednio kilku więźniów.
Moshe Bejski przytacza inny epizod świadczący o obojętności Götha w chwili odbierania komuś życia. Pewna grupa więźniów była karana chłostą, a jednemu z nich, mężczyźnie o nazwisku Mandel, wymierzano właśnie karę, kiedy pomylił się, licząc na głos liczbę razów, toteż, jak było ustalone, musiał zacząć rachować od nowa. Wtedy jednak inny człowiek z grupy, mężczyzna w zaawansowanym wieku, nie mógł dłużej tego wytrzymać i odezwał się, mówiąc, że Mandel już otrzymał swoją karę. Jako że więźniowie powinni w całkowitym milczeniu przypatrywać się wymierzaniu kary, strażnicy natychmiast rzucili się na niego i zaczęli bić. Göth powstrzymał ich jednak i rozkazał odważnemu więźniowi podejść i wyjaśnić mu, co się stało. Więzień podszedł do komendanta i śmiało powtórzył mu swoją skargę, podczas gdy Göth słuchał go, udając uwagę, po czym podziękował mu i kazał wrócić do szeregu. Kiedy jednak więzień się odwrócił, komendant wycelował mu w głowę i strzelił, zabijając na miejscu.
Mimo że te kary, zarówno arbitralne, jak i niewspółmierne budziły strach w więźniach obozu, najbardziej przerażało ich u Götha to, że cały czas zachowywał się jak kapryśny pan śmierci, z najbłahszego powodu zdolny pozbawić człowieka życia. Pewnego dnia zastał dziewczynę zajmującą się sprzątaniem garażu przeglądającą się we wstecznym lusterku jednego z samochodów, podczas gdy jego szyby, które miała wymyć, były brudne. Göth kazał ją natychmiast stracić. Innym razem zobaczył, jak w kuchni matka i córka obierają ziemniaki zbyt wolno jak na jego gust, i także kazał je zabić. Jeszcze innego dnia przez okno łazienki dostrzegł, jak jakiś chłopak sika pod drzewem. Poszedł po karabin snajperski i z tego samego okna jednym celnym strzałem zakończył życie chłopaka.
Jeden z przedsiębiorców wykorzystujących więźniów z Płaszowa, a konkretnie w warsztacie szyjącym mundury dla Wehrmachtu, Raimund Titsch, został pewnego dnia zaproszony na obiad do willi Götha. Podczas posiłku jego gospodarz uznał, że zupa jest zbyt gorąca, zawołał więc żydowskiego kucharza, który u niego służył, żeby mu to wyjaśnił. Kucharz go nie usłyszał, a wtedy wściekły Göth zeskoczył z krzesła i jeszcze głośniej krzyknął, żeby przyszedł kucharz. Kiedy ten wreszcie stawił się na wezwanie, Göth wyprowadził go z domu. Titsch, który z niedowierzaniem przypatrywał się tej scenie, usłyszał wystrzał z pistoletu.
Podczas procesu Götha w 1946 r. pewien młody człowiek zwący się Josef Reiner opowiedział o własnym doświadczeniu. W październiku 1943 r. dostał przydział przy noszeniu wielkich desek, mimo że miał chorą nogę. Chociaż była już jesień, pewnego ranka panował taki upał, że brygadzista jego grupy, także więzień, będący zarazem szefem żydowskiej policji w obozie, pozwolił więźniom zdjąć wierzchnią odzież. Jako że Reiner kulał, szef wybrał go do pilnowania ubrań, podczas gdy pozostali pracowali. Około jedenastej godziny inny członek grupy, niejaki Fleiss, podszedł do Reinera i zapytał, czy może tam zostać, na co ten mu odpowiedział, iż to nie on jest władny udzielić mu pozwolenia i nie może za to wziąć odpowiedzialności. Fleiss i tak został, i obaj przebywali tam do około drugiej. Tymczasem Reiner spostrzegł, że Göth spogląda na nich od czasu do czasu z okna pewnego budynku na terenie obozu, chociaż nie przejmował się tym, gdyż tylko wykonywał rozkazy.
Około drugiej jednak, w chwili gdy obaj usiedli, Göth krzyknął do nich, żeby do niego podeszli. Szli powoli, więc komendant uznał, iż idą zbyt wolno i ponaglił ich. Kiedy stanęli przed nim, Göth zapytał ich, co tam robią. Reiner odparł, że wypełnia rozkazy wydane mu przez szefa żydowskiej policji, a wtedy Göth powiedział, że ten Żyd może jedynie kierować grupą robotników, lecz nie ma prawa wydawać rozkazów. Wówczas zwrócił się do drugiego mężczyzny, lecz ten, nie dostawszy polecenia, by tam przebywać, ledwie zdołał wybełkotać jakąś wymówkę. Göth spokojnie wyjął rewolwer i kiedy nieszczęsny więzień błagał go, żeby go nie zabijał, mówiąc, że ma w obozie matkę, komendant, zwróciwszy się do niego po nazwisku, kazał mu się odwrócić. Fleiss zaczął wtedy biec, Göth jednak strzelił i mężczyzna padł martwy.
Wówczas zwrócił się do Reinera i jemu także kazał się odwrócić. Widząc, że ucieczka jest niemożliwa, Reiner posłuchał, odwrócił się i ułożył głowę, tak jak mu Göth wskazał. Reiner usłyszał strzał i padł na ziemię nieprzytomny. Kiedy odzyskał świadomość, zobaczył, że leży w kałuży krwi, nie ruszył się jednak, obawiając, że Göth nadal tam jest i dobije go, stwierdziwszy, że żyje, mimo iż strzelił mu w głowę.
Po chwili podeszło trzech żydowskich więźniów, żeby zabrać ciała i przewieźć je wozem na miejsce pochówku. Kiedy przystąpili do wykonania tego zadania, poruszył głową, a wówczas więźniowie zdali sobie sprawę, że żyje. Podejmując wielkie ryzyko, szef grupy o nazwisku Liebling postanowił zabrać go z powrotem do obozu, żeby zajęto się nim w izbie chorych. Reiner w cudowny sposób wyzdrowiał i zdołał powrócić do baraku. Lista ofiar Götha z błahych powodów byłaby chyba nieskończona. Jego pucybut został zabity za to, że nie udało mu się sprawić, by oficerki komendanta wystarczająco lśniły. Göth powiesił na obręczach w gabinecie ordynansa Poldeza, zaledwie piętnastoletniego, ponieważ znalazł pchłę u jednego ze swoich psów, a jak później opowiemy, kazał zabić także swojego służącego Liśka za to, że bez pozwolenia pożyczył konia.
Przy pewnej okazji poinformowano Götha, że u jednej więźniarki, pracującej w zespole administracyjnym obozu, znaleziono skórkę słoniny. Była to „żywność” zakazana dla więźniów. Göth ruszył wówczas do biura, wrzeszcząc: „Tutaj wszystkie są za grube!”. Podzielił pracujące tam kobiety na dwa szeregi. Te, które uznał za tęgie, zgodnie z ustaleniami obowiązującymi w obozie koncentracyjnym zostały wyprowadzone na wzniesienie w forcie i tam stracone.