A. S. Kowalczyk - „Wena do polityki. O Giedroyciu i Mieroszewskim” – recenzja i ocena

opublikowano: 2015-04-10 10:30
wolna licencja
poleć artykuł:
Temat paryskiej „Kultury” wciąż pozostaje wyzwaniem dla badaczy. Dowodem na to jest najnowsza książka historyka literatury Andrzeja Stanisława Kowalczyka. Dwutomowe dzieło o Jerzym Giedroyciu i Juliuszu Mieroszewskim wydała Biblioteka Więzi.
REKLAMA
Andrzej St. Kowalczyk
„Wena do polityki. O Giedroyciu i Mieroszewskim”
nasza ocena:
8/10
cena:
60,00 zł
Wydawca:
Więź
Rok wydania:
2015
Okładka:
broszurowa ze skrzydełkami
Liczba stron:
t. 1: 480 ; t. 2: 464
Format:
160 x 230 mm
ISBN:
978-83-62610-69-3

Liczba publikacji dotyczących „Kultury” i jej środowiska, czy samego redaktora Jerzego Giedroycia jest naprawdę długa. Składają się na nią monografie, wywiady rzeki, wybory tekstów, korespondencje, wspomnienia, biografie oraz autobiografia (jeśli dodać do tego same numery „Kultury” i „Zeszytów Historycznych” możemy zapełnić całkiem porządną domową bibliotekę). Książka Kowalczyka będzie cennym uzupełnieniem tej kolekcji.

Czytelnik otrzymuje niemal tysiąc stron poświęconych współpracy i przyjaźni dwóch szalenie interesujących postaci polskiej emigracji powojennej, którzy – jeśli wierzyć zapewnieniom licznych polityków i intelektualistów – wychowali do politycznego myślenia całe pokolenia. Trudno powiedzieć ile w tym prawdy, a ile kokieterii, jednak niewątpliwie Giedroyc stworzył pismo, które stało się ważną częścią powojennej historii Polaków, a nazwiska związane z „Kulturą” to kanon polskiej literatury i publicystyki powojennej. Mieroszewski był natomiast przez ćwierć wieku wyrazicielem wszystkich najważniejszych koncepcji „Kultury”. Jako polityczny porte-parole tego pisma – pierwsze pióro Giedroycia – był lojalnym i zdolnym publicystą, którego rola w tworzeniu, i przekazywaniu czytelnikom linii pisma jest nieoceniona.

Kiedy Juliusz Mieroszewski pisał „my” miał na myśli Giedroycia i siebie – twórców politycznych scenariuszy, bo przecież koncepcje wypracowane przez „Kulturę” miały być przekładane na działania, służyć włączaniu się Giedroycia w polityczną grę. Pomysły te były często zupełnie księżycowe i niemożliwe do spełnienia, czasem okazywały się realne, a kiedy indziej musiały kilkadziesiąt lat czekać na realizację. Niemniej jednak Andrzejowi Stanisławowi Kowalczykowi udało się przedstawić historię scenariuszy Redaktora i jego pierwszego publicysty. Ich tworzenie, ewolucję, poszukiwanie krajowych partnerów do ich realizacji, czy wynikające na ich tle konfliktów ze współpracownikami pisma (i to nawet tymi najbliższymi jak Józef Czapski, Gustaw Herling-Grudziński czy Konstanty Jeleński).

Przeczytaj:

REKLAMA

Dlaczego Mieroszewski? Czy sam Redaktor nie wystarczyłby na bohatera książki? Giedroyc nigdy prawie nie zadowalał się rolą obserwatora, przy wszystkich bardziej znaczących wydarzeniach w kraju próbował być graczem politycznym, a przynajmniej jakoś wpływać na grę. Opis tych prób i ich efekty znajdziemy na dziewięciuset stronach książki. Redaktor zaszczepiał w swoich współpracownikach i autorach pewne myśli, koncepcje, ale nikt nie był mu tak oddany jak Mieroszewski. Był niewątpliwie drugą osobą po Redaktorze, choć zawsze pozostawał na uboczu, pozwalając swoje teksty poprawiać, skracać, pisząc je czasem wręcz pod dyktando. Ale trzeba też pamiętać, że to Mieroszewski rozwijał pomysły Giedroycia, nadawał im kształt – nie tylko w słowach, ale też w koncepcji, założeniach. Na spotkaniu dotyczącym książki, które odbyło się 18 marca 2015 roku w Muzeum Literatury w Warszawie, Kowalczyk przyznał, że początkowo chciał napisać biografię Giedroycia. Miało mu to zająć trzy lata. W miarę pisania (które wydłużyło się do lat dziewięciu) coraz bardziej doceniał rolę Mieroszewskiego i stąd ostateczny kształt książki.

Juliusz Mieroszewski (domena publiczna)

Obaj bohaterowie nie byli może czołowymi postaciami dwudziestolecia, ale mieli wyrobione nazwiska. Wojna przerwała ich kariery. Opowieść autora zaczyna się właśnie w czasie wojny, kiedy losy Giedroycia i Mieroszewskiego przecinają się po raz pierwszy. Ścisła współpraca między nimi zacznie się dopiero w 1950 roku i potrwa do śmierci publicysty w roku 1976. Na tym wydarzeniu – chwilę przez wydarzeniami Czerwca 1976 – kończy się książka.

Każdy, kto zabiera się do pisania o „Kulturze” musi zmierzyć się z ogromem źródeł. Giedroyc pisał kilkanaście, do kilkudziesięciu listów dziennie – i tyle samo otrzymywał. Dla każdego badacza pozostaje to i wielką wartością, i jednocześnie przekleństwem. Kto miał w ręku jakikolwiek tom korespondencji Redaktora wie, że jego korespondencja ma duży ciężar merytoryczny. Praktycznie każdy list jest „w sprawie” i to najczęściej niejednej, a oprócz tego listy pełne są koncepcji, wizji, poglądów. Autor książki wykonał ogromną pracę źródłową, i to nie tylko jeśli idzie o (w większości jeszcze nieopublikowaną) korespondencję znajdującą się w Archiwum Instytutu Literackiego i teksty zamieszczane w „Kulturze”. Czytelnik otrzymuje sporą porcję informacji o osobach, tekstach, wydarzeniach idących równolegle z historią znajomości Giedroycia i Mieroszewskiego. Kowalczyk przywołuje nie tylko poglądy czy style politycznego myślenia współpracowników lub oponentów Giedroycia i Mieroszewskiego, ale też zarysowuje całe tło sytuacji społecznej i politycznej – na emigracji i w kraju.

REKLAMA

Przeczytaj:

Taka szeroka perspektywa to duży atut tej publikacji. Autor postarał się również o – często bardzo staranne – opisanie stanowiska „Kultury” wobec wydarzeń, osób i środowisk. Czytelnikowi nie zabraknie też informacji na temat odzewu „z drugiej strony” lub po prostu tła wydarzeń. Czasem jednak – co może nieuniknione – przez taką szeroką perspektywę nie udaje się autorowi uniknąć pewnych uproszczeń. Można to dostrzec przy omawianiu koncepcji polityki wschodniej czy opisie grupy katolików z Koła Poselskiego „Znak”, przy których autor stawia znak równości ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”, choć sprawa była bardziej skomplikowana. Błędy są jednak rzadkie i przy takim ogromie omawianych wydarzeń można je wybaczyć.

Książka jest podzielona na rozdziały, idzie w miarę chronologicznie, ale jednak i osoby czy całe środowiska, i stosunek do konkretnych wydarzeń dość swobodnie pojawiają się i powracają w kolejnych rozdziałach. Przemawia to na korzyść publikacji. Opowieść jest przejrzysta, mimo tych przeplatanek – a może właśnie dlatego – książkę bardzo dobrze się czyta. Przy tak obszernym materiale trudno byłoby poprowadzić narrację inaczej.

REKLAMA
Andrzej St. Kowalczyk
„Wena do polityki. O Giedroyciu i Mieroszewskim”
nasza ocena:
8/10
cena:
60,00 zł
Wydawca:
Więź
Rok wydania:
2015
Okładka:
broszurowa ze skrzydełkami
Liczba stron:
t. 1: 480 ; t. 2: 464
Format:
160 x 230 mm
ISBN:
978-83-62610-69-3

Do ręki dostajemy przede wszystkim wykład o politycznym charakterze pisma, o tym, w jaki sposób linia „Kultury” się tworzyła i zmieniała, o jej politycznych zmaganiach z otoczeniem i wzajemnych wpływach. Co warte zaznaczenia, otrzymujemy również sporo bardzo ciekawych informacji na tematy finansowe i organizacyjne. Przykładem mogą być te dotyczące nakładu pisma i sposobów jego rozprowadzania czy wyjednywania przez Giedroycia stypendiów zagranicznych dla twórców (i tych z kraju i tych przebywających już na emigracji) godnych według niego uwagi i wsparcia. W publikacjach dotyczących „Kultury” te aspekty najczęściej pomijano, a jednak przyjrzenie się jak działała i jak finansowana była tak specyficzna instytucja, jakim przyziemnym problemom musiała stawić czoło i jak sobie z nimi radziła (lub nie), jest szalenie interesujące. Pomaga to uzmysłowić nam, że pismo podejmowało codzienną walkę nie tylko na „froncie ideologicznym”.

Z przyjemnością trzeba stwierdzić, że autorowi udało się w staranny, ale też ciekawy sposób opisać te działania „Kultury”, na temat których informacje były do tej pory rozproszone lub które pozostawały nieopisane. Dotyczy to na przykład Kongresu Wolności Kultury, relacji z Jamesem Burnhamem, ale też z Leszkiem Kołakowskim, który miał według scenariusza (jednego z tych, które nigdy nie weszły w życie) Giedroycia i Mieroszewskiego z przełomu 1957 i 1958 roku stanąć na czele polskiego ośrodka rewizjonistycznego na Zachodzie. O wielu podobnych historiach można znaleźć wzmianki w innych publikacjach dotyczących „Kultury”, lub w korespondencji, ale autor podaje nam jak na tacy te historie opisane od początku do końca, wraz z przywołaniem tła wydarzeń i relacji, cytatami z listów, wspomnień, artykułów. To są rzeczy fascynujące i świetnie przez autora podane.

Przeczytaj:

REKLAMA

Na uwagę zasługuje, że autor szczegółowo przygląda się trzem przypadkom młodych ludzi z kraju nawiązujących współpracę z „Kulturą”, co zakończyło się dla nich wyrokami sądu. Mowa tu o Hannie Szarzyńskiej-Rewskiej, Annie Rudzińskiej i grupie „taterników”. To historie znane, ale jednak zasługujące na każdorazowe przypomnienie.

Przy wszystkich zaletach tej publikacji i ogromnej przyjemności czytania, jaką ona daje, nie można pominąć jej wad. Uderzają one szczególnie w początkowej części książki. Autor pozwala sobie tam na ogólne stwierdzenia, poparte albo jednostkowym przypadkiem czy cytatem, albo po prostu – jedynie swoim przeczuciem. Sądy te wydają się nieuprawnione. Chciałabym podać parę przykładów z tomu I. O kraju zaraz po wojnie: „Powstanie zalążków społeczeństwa obywatelskiego uniemożliwiała nie tylko omnipotencja i despotyzm władzy komunistycznej, lecz również ograniczony autorytet wolności” (s. 14). O rządzie emigracyjnym: „Nie tylko nie zrobił on nic, by wyposażyć naród w narzędzia samoobrony, ale wprost ułatwił komunistom zdobycie kontroli nad społeczeństwem polskim” (s.19). O stosunku Polaków do Polski sprzed 1939 roku: „Większość Polaków rozumiała przesłanki postawy niezłomnych, niemniej nie życzyła sobie powrotu do położenia przedwojennego, w którym Polska była stale potencjalnie zagrożona od wschodu i zachodu” (s. 109).

Jerzy Giedroyc (fot. Mariusz Kubik, CC BY 2.5)

Drażni również stosunek autora do „niezłomnych”, do polskiego Londynu. Po pierwsze Kowalczyk przedstawia ich jako jednolitą grupę, wrzucając do wspólnego worka osoby i całe środowiska bardzo różniące się poglądami. Taki skrót myślowy byłby zresztą może dopuszczalny, ale z pewnością nie w takim ogniu krytyki, na jaki pozwala sobie autor. Nie próbuję tu bronić roli rządu na emigracji czy poglądów reprezentowanych przez „niezłomnych”, ale sądzę, że oceny, na które pozwolił sobie w odniesieniu do nich autor nie wnoszą żadnej wartości dodanej do książki. Budzą jedynie głęboki wewnętrzny sprzeciw czytelnika. A przynajmniej mój.

REKLAMA

I tak oto (znowu w tomie I) czytamy na przykład, że: „Państwo na emigracji okresu wojny było konstytucyjną i polityczną prowizorką, noszącą piętno improwizacji” (s. 18), „Polska płaciła ogromną cenę za dezynwolturę, nieodpowiedzialność i ślepotę rządu emigracyjnego” (s. 19), „w polskim Londynie zaś kwitło mitotwórstwo, tworzenie i pielęgnowanie przekonań o świecie niezależnie od kryteriów racjonalności i doświadczenia” (s. 22), „Niezłomnych cechował brak krytycznej autorefleksji, pryncypialność, wreszcie nieufność wobec zdradzieckiego i cynicznego Zachodu. Ujawniały się w tym środowisku nastroje ksenofobiczne: rusofobia, niechęć do Anglików, Niemców, Żydów. Nieprzejednani tworzyli z emigracji klimat oblężonego miasta, w którym odstępstwo od przyjętych stereotypów i dogmatów uznawane było za zdradę, względnie warcholstwo” (s. 76), „Przecenił niezłomnych; zarówno krytyczna analiza przeszłości jak i namysł nad przyszłością przerastały ich możliwości” (s. 112), „Nikt na emigracji, mało skłonnej do myślenia o przyszłości, nie podjął walki o duszę młodzieży. Zadanie to wzięła na siebie tylko Kultura, z czasem doszlusowało Radio Wolna Europa” (s. 131).

Przeczytaj:

Na szczęście te tak krytyczne oceny „niezłomnych”, jak i drażniące uogólnienia pojawiają się niemal tylko w pierwszej części tomu I, i nie są w stanie przesłonić ani merytorycznej wartości książki ani przyćmić przyjemności obcowania z językiem narracji autora – oprócz oczywiście wspomnianych momentów.

Warto jeszcze na koniec wspomnieć o samym wydaniu. „Biblioteka Więzi” jest zazwyczaj znakiem jakości wydania. Również w tym przypadku dostajemy do ręki pięknie i starannie wydane dwa tomy, które czyta się (i ogląda) z dużą estetyczną przyjemnością.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Magdalena Czoch
Pracuje w Biurze Edukacji Narodowej IPN, absolwentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Była redaktorką wystaw, albumów i książek historycznych w Ośrodku KARTA. Przeprowadzała wywiady z powstańcami dla Muzeum Powstania Warszawskiego, zbierała i opracowywała relacje w ramach projektu historii mówionej „Pamiętanie Peerelu”. Prowadziła warsztaty i wykłady historyczne dla dzieci i młodzieży w Domu Spotkań z Historią oraz w ramach Dziecięcego Uniwersytetu Ciekawej Historii.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone