Typowy polski żołnierz
Typowy polski żołnierz w czasie wojny 1920 roku walczył bardzo różną bronią. Dowiedz się, czym pradziadek pogonił bolszewika
Na wstępie należy zaznaczyć, że nie istniał ktoś taki jak „typowy żołnierz”, a do każdej próby tego typu generalizacji powinno się podchodzić z przymrużeniem oka. W obrębie wojska występowały jednak powszechne zjawiska i powtarzające się zdarzenia, na podstawie których można przybliżyć nieco żołnierskie życie w przededniu oraz w trakcie trwania wojny polsko-bolszewickiej.
Skąd rekrutowali się nasi żołnierze? Wbrew pozorom odpowiedź wcale nie jest oczywista. Różnice w „materiale ludzkim” – bo tak określano wówczas walczących – wynikały z pochodzenia społecznego, poziomu wykształcenia, odmiennych celów życiowych oraz przekonań politycznych. Trzeba również pamiętać, że armia powstała naprędce z szeregu innych organizacji militarnych. Na kadry Wojska Polskiego składali się więc: poborowi, ochotnicy z kraju, weterani Legionów i Polnische Wermacht, członkowie oddziałów powstałych w Rosji (między innymi Korpusów Polskich czy Dywizji Syberyjskiej) oraz Błękitnej Armii generała Hallera (a w niej wielu francuskich oficerów, emigrantów z obu Ameryk i Europy Zachodniej oraz polskich jeńców wojennych z armii niemieckiej i austro-węgierskiej). Wszystkich łączyły patriotyzm, poczucie wspólnoty, chęć walki za niepodległą Ojczyznę i duma z przynależności do upragnionej od tylu lat narodowej armii.
Wróćmy teraz na moment do ochotników, którzy stanowili znaczną część Wojska Polskiego. Zaciągali się oni przez przygotowane specjalnie do tego celu punkty werbunkowe, choć nierzadko zgłaszali się też bezpośrednio do danej jednostki i – co stanowiło naruszenie regulaminu – po prostu w niej zostawali. Do ich przywilejów należała możliwość wyboru rodzaju broni i oddziału, w którym chcieli służyć, a także zapewnienie, że trafią do jednostki walczącej na linii frontu. Problem stanowili najmłodsi chętni do służby, którzy by walczyć, często uciekali z domu i nie dostarczali wymaganego pozwolenia (można było się zaciągnąć od 17 roku życia, ale do 21 należało przedstawić zgodę prawnego opiekuna), tłumacząc się różnymi względami, najczęściej zapominalstwem. Doprowadzało to do sytuacji, w których rodzice młodocianych ochotników musieli zamieszczać w prasie żołnierskiej tego rodzaju ogłoszenia:
Jana Skwerskiego, ucznia szkoły rzemieślniczej […], który […] opuścił dom prawdopodobnie z zamiarem wstąpienia do wojska, poszukują rodzice.
Jaki poziom reprezentował sobą taki żołnierz? Adam Grzymała-Siedlecki tak scharakteryzował Detachment rotmistrza Abrahama, jeden z najsławniejszych ochotniczych oddziałów:
Znajdziemy tam wszystkich: od skauta po ten rodzaj specyficznie lwowski, który się nazywa »batjar« , a w której to nazwie mieści się wszystko: od lekkiej obelgi po jakiś honor swoisty[…]. W szeregach rotmistrza Abrahama są Polacy, Żydzi i Rusini. […] W stanie cywilnym czem się ta brać zajmuje, określić trudno i nie wypada. Musiałbym być pochlebcą, gdybym utrzymywał, że […] przestrzega wszystkich dziesięciu przykazań boskich. […] Ale za to – Chryste Jezu! – co to za żołnierz!
Nie zawsze jednak sytuacja prezentowała się tak dobrze. Liczne raporty przedstawiały stan wyszkolenia ochotniczych jednostek jako niedostateczny. Problemem był brak odpowiedniej infrastruktury szkoleniowej oraz niedobory broni, której bardziej potrzebowano na froncie. W efekcie zdarzało się, że cała, licząca około 90 ludzi, kompania ćwiczyła kilkoma zaledwie karabinami. Oprócz tego kadra oficerska, która sama zdobywała swoje umiejętności w armiach poszczególnych zaborców, miała odmienne podejście do doktryny szkoleniowej. Brakowało wewnętrznej spójności.
Jak ćwiczono nowego żołnierza? Najpierw rekrut trafiał do batalionów zapasowych. Pełne szkolenie trwało od 8 do 12 tygodni i różniło się programem w zależności od jednostki, do której miał trafić. W założeniu miało ono wyrobić w przyszłym wojskowym wytrzymałość fizyczną i psychiczną, nauczyć niezbędnych umiejętności technicznych oraz posłuszeństwa wobec dowodzących. I tak dla przykładu piechota odbywała 8-tygodniowe szkolenie podstawowe, artylerzyści 4-tygodniowy kurs ogólno-przygotowawczy, a następnie 8 tygodni specjalistycznego szkolenia artyleryjskiego, podczas gdy ułanów czekało 6 tygodni kursu piechoty, 4 tygodnie ćwiczeń umiejętności działania w sekcji i plutonie, a na koniec 2 tygodnie ćwiczeń taktyki, służby polowej i powtarzania już nabytych umiejętności. W razie potrzeby dopełnienie stanowiły treningi w obozach ćwiczebnych poszczególnych armii oraz bezpośrednio w oddziałach.
Czym – oprócz walki – zajmował się żołnierz? Chociażby udziałem w zawodach sportowych. Tak było na przykład w wypadku zwycięzców turnieju organizowanego w czerwcu 1920 r. przez Dowództwa Okręgów Generalnych, którzy 6 sierpnia mieli przyjechać do Warszawy na igrzyska. Ich program obejmował: biegi, skoki, rzut dyskiem, pchnięcie kulą, przeciąganie liny, pływanie, piłkę nożną i pięciobój (skok w dal, bieg na 2 km, przepłynięcie Wisły, rzut granatem i bieg przełajowy w pełnym rynsztunku na dystans 1,5 km).
W związku z wprowadzeniem poboru, w armii regularnie zwiększał się procent analfabetów. Ten problem dobrze ilustrują dane statystyczne: na przełomie grudnia 1920 r. i stycznia 1921 r. w 2 Armii Wojska Polskiego znajdowało się 27% analfabetów i 33% półanalfabetów. Aby temu przeciwdziałać, w jednostkach tworzono prowizoryczne szkoły, w których uczono czytać, pisać oraz liczyć. Żołnierze często okazywali się krnąbrnymi i nieskorymi do przyswajania wiedzy uczniami. Problem stanowił też niedobór nauczycieli, rolę których pełniła wciąż nieliczna kadra oficerska. Z tego powodu do dydaktyki skierowano także kapelanów, co lepiej wyedukowanych podoficerów, a nawet zwykłych żołnierzy. Powstawały Uniwersytety Żołnierskie – polowe, przemieszczające się wraz z armią instytucje, które zajmowały się rozwojem intelektualnym i moralnym walczących. W ramach ich działalności organizowano wykłady, odczyty, pogadanki i biblioteki. Wydawano też specjalne czasopisma, jak na przykład „Wiarus”.
Polecamy e-book: Paweł Rzewuski – „Wielcy zapomniani dwudziestolecia”
Przy jednostkach tworzono również miejsca zwane Gospodami Żołnierskimi. Za dodatkową opłatą można się w nich było napić i zjeść, tam też koncentrowało się wojskowe życie towarzyskie. Dowództwo zezwalało na prowadzenie tego typu działalności, ponieważ będące częścią gospód świetlice miały się przyczyniać do podniesienia poziomu intelektualnego rozrywek, którym oddawali się żołnierze.
Odpowiednikiem Gospód dla wyższych rangą były kasyna oficerskie, w których od czasu do czasu odbywały się również spotkania z ważnymi gośćmi. 2 lutego 1920 r. generał Wacław Iwaszkiewicz przyjął w podobnym miejscu kapitana Sztabu Generalnego Cesarstwa Japonii Masatakę Yamawakiego. Bywało, że dochodziło do uroczystości zupełnie niedyplomatycznych i zdecydowanie niezgodnych z regulaminem. Jedno z nich – swego rodzaju „chrzest” młodych oficerów – tak zapamiętał Franciszek Skibiński:
Na stole ustawiano trzy rzędy kieliszków, na długość szabli, czyli przynajmniej po dziesięć. Na końcu każdego rzędu leżało ciastko z kremem, a na nim dzwonko śledzia. Starosta imprezy – kornet pułku, wydawał polecenie - „młody, proszę wypić”. Młody bohatersko wypijał duszkiem wszystkie kieliszki, po czym starosta proponował: „proszę zakąsić”. Biada temu, który nie wytrzymał.
Musiało też znaleźć się miejsce dla – powiedzmy delikatnie – najmniej przystojnej z wojskowych rozrywek. Najlepiej oddać tu głos żołnierzom opowiadającym o swoich doświadczeniach. Władysław Broniewski tak pisał o zdobytym przez Ukraińców i 3. Armię Kijowie:
W Kijowie, rzecz prosta, nowy romans […]
[…] łatwo o znajomość, dziewczynki nadzwyczaj przystępne […]
A na odjezdnym odwiedziłem jakąś rodaczkę, prostytutkę.
Jerzy Konrad Maciejewski w swoich opisach jest jeszcze bardziej dosadny. Ze względu na długość i charakter tychże relacji wystarczy streścić poruszone w nich sprawy. Autor wskazuje po pierwsze na łatwość nawiązywania nowych kontaktów. Dziewczęta wprawdzie się broniły, ale jego zdaniem była to tylko obrona pozorna, krucha, wręcz forma gry między żołnierzem a dziewczyną. W wypadku dłuższych postojów często przekształcało się to w coś więcej niż tylko incydentalnie spędzone noce. Maciejewski jest wręcz urażony bezceremonialnym postawieniem sprawy: „seks za pieniądze” przez jedną z jego „przelotnych znajomości”, która doświadczenie w kupczeniu własnymi wdziękami zdobywała najpierw na Niemcach i Rosjanach w czasie I wojny światowej, a następnie na Ukraińcach i Polakach. Należy więc rozróżnić prostytutki sprzedające swoje ciało od kobiet szukających przelotnych relacji bez zobowiązań. Na pewno można też było trafić na takie, które unikały nieprzystojnych znajomości, oraz takie, które – nieraz z wzajemnością – zakochiwały się w żołnierzach. Ten sam autor opowiada o takiej właśnie parze, zachwycając się jej szczęściem.
Seks oraz ogólnie kontakty damsko-męskie nie zawsze były pozbawione głębi. Intymne stosunki pozostawały jednym ze sposobów na chwilową ucieczkę przed okropnościami wojny – koiły nerwy, niwelowały stres związany z walką i ciągłym poczuciem zagrożenia życia. Dowódcy przymykali na to oko, ponieważ wiedzieli, że być może to ostatnia w życiu szansa ich podkomendnych na doświadczenie chwili bliskości z kobietą. Interesująca wydaje się jeszcze kwestia Żydówek, z którymi bliższa zażyłość, zdaniem Maciejewskiego, budziła w wojujących odrazę. Wrogość do przedstawicieli tej narodowości była powszechna nawet pomimo faktu, iż część z nich służyła w Wojsku Polskim.
Liczne zarażenia chorobami wenerycznymi, związane w oczywisty sposób z prowadzeniem przez wielu żołnierzy rozwiązłego trybu życia, nie pozostawały niezauważone przez służby sanitarne. Według ówczesnych badań rocznie na 1000 osób odnotowywano 48 przypadków nowych zachorowań. Podejmowano rozmaite działania uświadamiające i propagandowe zmierzające do zmniejszenia skali tego problemu. Dowództwo Grupy płk. Rybaka zalecało na przykład prowadzenie specjalnej ewidencji chorych, z której wyciągi powinny być wysyłane w ślad za żołnierzem w razie jego przeniesienia do innego oddziału.
W artykule prześledziliśmy drogę naszego „typowego wojaka” od cywila do pełnoprawnego żołnierza. Udało nam się ustalić, skąd mógł pochodzić, w jaki sposób mógł trafić do wojska, jak był szkolony i jak spędzał czas, kiedy nie był zajęty obowiązkami służbowymi. W drugiej części tekstu dowiemy się między innymi, jak przeżywał swój patriotyzm, jak wyglądała jego rzeczywistość frontowa i spotkania z cywilami oraz czy mógł wybrać się na urlop.
Bibliografia:
- Bobrowski Stanisław, W służbie Rzeczpospolitej. Moje wspomnienia, Neriton, Warszawa 2006.
- Broniewski Władysław, Pamiętnik 1918-1922, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2013.
- Grzegorczyk Tomasz, Życie codzienne żołnierza, [w:] Wojna o wszystko. Opowieść o wojnie polsko-bolszewickiej 1919-1920, pod red. Witolda Sienkiewicza, Demart, Warszawa 2010, s. 276-297.
- Maciejewski Jerzy Konrad, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914-1920, Ośrodek Karta, Warszawa 2015.
- Małaczewski Eugeniusz, Koń na wzgórzu, LTW, Warszawa 2004.
Redakcja: Michał Woś