Strajki sierpniowe: władza była bezbronna wobec tego fenomenu
Tomasz Leszkowicz: Dlaczego ludzie latem 1980 roku postanowili masowo zastrajkować?
Tomasz Kozłowski: W lipcu katalizatorem protestów była podwyżka cen żywności. Ludzie mieli już za sobą ukryte i jawne podwyżki m.in. komornego, cen niektórych gatunków pieczywa i artykułów przemysłowych. Wszystko bez konsultacji. Nazywano to „ukrytymi podwyżkami”. Jedną z ich odmian była „polityka etykietek” polegająca na tym, że zmieniano markę tego samego produktu wraz z ceną. To była kwestia emocji – protesty były żywiołowe i wcześniej nie planowane.
Z czasem te pojedyncze protesty zaczęły, jak epidemia, przenosić się między zakładami i regionami. Zadziałał mechanizm kuli śniegowej. O strajkach informowało Radio Wolna Europa, w kraju aktywnie działała opozycja demokratyczna. Ludzie dowiadywali się, że ich koledzy z innych zakładów protestują albo nawet udało im się wytargować jakieś ustępstwa. To ośmielało do działania, pozwalało przełamać barierę strachu. W połowie sierpnia ten mechanizm uległ dodatkowemu wzmocnieniu – na Wybrzeżu pojawił się Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. Wkrótce cały kraj mógł się dowiedzieć, że władze zmuszone zostały do negocjacji. Kulminacja fali miała miejsce pod koniec sierpnia – strajkowało wtedy 700 tysięcy osób. Nawet Wałęsa apelował o to, aby wstrzymać się chwilowo od strajkowania, bo paraliż kraju może mieć nieprzewidywalne skutki polityczne. Jeżeli będziemy poszukiwać generalnego mechanizmu wyjaśniającego genezę protestów, pomocne mogą być rozważania nad teorią rewolucji i buntów społecznych.
T.L.: Więc na co powinniśmy zwrócić uwagę?
T.K.: Polska w drugiej połowie lat siedemdziesiątych nie tylko doświadczała pogłębiającego się kryzysu gospodarczego ale zaistniało także zjawisko relatywnej deprywacji – system rozbudził nadzieję, których nie był w stanie spełnić. Chodziło o obietnice, które Gierek składał na początku swoich rządów, o propagandę sukcesu, która boleśnie kontrastowała z codziennym doświadczeniem, o to, że Polacy zakosztowali na kredyt życia, które pod koniec dekady było tylko wspomnieniem. To łączyło się z poczuciem upokorzenia – emocjami, które trudno zmierzyć, ale na które psychologowie społeczni zwracają w takiej sytuacji uwagę. Kryzys ekonomiczny oraz kryzys władzy wydarzył się w kraju, gdzie cały czas odwoływano się do klasy robotniczej a „ludzie pracy fizycznej” cieszyli się wysokim uznaniem społecznym. Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, która miał reprezentować ich interesy, nie tylko była postrzegana jako oderwana od społeczeństwa, ale wytykano jej też skorumpowanie. Idee socjalistyczne stały się w latach 70. fasadą – rzucała się w oczy różnica miedzy deklaracjami władz a ich realizacją. W ten sposób kształtował się, opozycyjny do społeczeństwa, obraz „onych”.
Zobacz też:
- Kościół wobec wybuchu strajków w 1980 roku
- Stocznia oczami reportera. Ryszard Kapuściński o strajkach sierpniowych
Rewers tej monety – godność – zaczęła kształtować się w dużej mierze pod wpływem pielgrzymki Jana Pawła II. Rola religii jest często przeceniana, jednak nie sposób nie zauważyć, że pod koniec lat siedemdziesiątych obserwujemy renesans wiary – w 1978 r. ok. 85% procent społeczeństwa deklarowała się jako wierzący, wśród członków PZPR odsetek sięgał 60%. W obliczu kryzysu władzy, pogarszającej się sytuacji gospodarczej oraz poczuciem upokorzenia ludzie zwracali się ku alternatywnej wspólnocie, poszukiwali innych wartości. Kościół dobre zdawał sobie sprawę z postępowania tego procesu. Prymas Stefan Wyszyński uprzedzał w styczniu 1979 r. Edwarda Gierka przed zwiększaniem się dystansu między partią a społeczeństwem. Symbolem tego procesu było powszechne przekonanie o dychotomii „my” i „oni”. Prymas przestrzegał, że dygnitarze partyjni muszą przestać okradać państwo, nawiązać kontakt ze społeczeństwem i pozwolić na rozwój niezależnych organizacji społecznych. Miał się zwrócić się do Gierka z apelem: „Musicie się nawrócić”.
Nie sposób nie wspomnieć o roli opozycji demokratycznej, w szczególności KOR i WZZ, które organizowały od podstaw sieci społeczne, które stały się zalążkiem ruchu oraz szkołą części jego przyszłych liderów.
T.L.: No właśnie – na ile wybuch strajków latem 1980 r. był spontanicznym działaniem robotników, na ile zaś był inspirowany (w różnym zakresie) przez opozycjonistów, tak jak strajk w Stoczni Gdańskiej?
T.K.: Opozycja miała wpływ na sytuacje w większych ośrodkach, tam gdzie zbudowała najsilniejsze bastiony. W Trójmieście kluczową rolę odegrali ludzie związani z WZZ, który zainicjowali strajk a potem kierowali MKS-em. To nie wzięło się znikąd, był to efekt kilkuletniej pracy u podstaw – tworzenia siatki współpracowników, szkolenia i edukowania, organizacji obchodów rocznic masakry grudniowej, silnego zakorzenienia w zakładach. To nie było zjawisko powszechne. Rola opozycji w ogóle jest skomplikowana: to nie jest tak, że mogła ona działać w oderwaniu od społecznych nastrojów. Bogdan Borusewicz wspominał, że kiedy szykowali w sierpniu strajk, informacja o tym, przekazana wtajemniczonym, w jeden dzień obiegła cały zakład. Jerzy Borowczak był codziennie pytany „kiedy strajk?”. To był sygnał, że nadszedł odpowiedni moment.
Kiedy patrzymy na rolę opozycji w skali kraju trzeba wspomnieć o organizowaniu obiegu informacji. KOR, poprzez siatkę współpracowników, zbierał informacje o protestach, które w zsyntetyzowanej formie przekazywał na Zachód. Stamtąd wracały do kraju na falach np. RWE. To walnie przyczyniło się do powstania fali strajkowej latem 1980 r.
Innym problemem był obraz opozycji w oczach władz – to miało istotny wpływ chociażby na przebieg negocjacji. Biuro Polityczne miało paranoje na punkcie wpływu KOR oraz „inspirowania” robotników. Kiedy sytuacja stała się naprawdę groźna władze uderzyły w opozycję – starały się aresztować wszystkich kluczowych działaczy. Dla strajkujących zrozumiałe było, że pewne osoby, ze względu na obawy władz, muszą zostać usunięte w cień. Tak było np. z szarą eminencją strajku, czyli Borusewiczem. Z kolei kiedy do Stoczni przybył Karol Modzelewski, usłyszał od Bronisława Geremka i Tadeusza Mazowieckiego, że ma „za duże” i zbyt opozycyjne nazwisko aby zostać doradcą – w otoczeniu delegacji rządowej i tak mówiło się już o wpływie „sił antysocjalistycznych” na MKS. Eksperci przeforsowali też rezygnację z określenia „Wolne Związki Zawodowe” na rzecz „Niezależne Związki Zawodowe” aby uniknąć drażniących władzę skojarzeń. W Szczecinie w ogóle unikano współpracy z opozycją, dochodziło na przykład do tego, że usuwano opozycjonistów siłą, niszczono ulotki, które docierały do zakładów.
Tego, że część opozycji jest zbyt radykalna obawiał się także Prymas Wyszyński oraz Episkopat. A przeciętny Kowalski i tak często nie rozumiał czym jest KOR. Krążyły na ten temat niezliczone plotki, w Olsztynie np. pojawiły się głosy, że członkowie KOR ulokowani są w rządzie a nawet KC i są elementem politycznej rozgrywki.
T.L.: Czyli za wybuch strajku władze winiły opozycję?
T.K.: Trudno powiedzieć. Część członków Biura Politycznego, która umiała realnie ocenić sytuację dostrzegła, że u podłoża kryzysu leżą prawdziwe problemy gospodarki oraz partii. Opozycję postrzegano raczej jako manipulatorów uwodzących nieświadomych robotników. Bardziej się obawiano, że ten „słuszny robotniczy gniew” zostanie przez opozycję wykorzystany i skierowany w niebezpiecznym kierunku. Władze miały przekonanie, że o ile ze społeczeństwem można dojść ostatecznie do porozumienia, to „siły antysocjalistyczne” są jednym z głównych elementów destabilizujących system. To tam miał zrodzić się pomysł walki o niezależne związki zawodowe.
Przeczytaj również:
Jednak część „ekipy Gierka” szybko stała się wyznawcami innej teorii spiskowej. Już po przełomie 1989 r. Gierek oraz jego współpracownicy głośno mówili o swoich podejrzeniach, że strajki były częścią planu przeprowadzenia zmiany na stanowisku I Sekretarza KC PZPR. Piotr Jaroszewicz, w latach siedemdziesiątych członek Biura Politycznego i premier, jako architektów tej makiawelicznej zagrywki wskazał Stanisława Kanię, Wojciecha Jaruzelskiego, Zdzisława Grudnia oraz Stanisław Kowalczyka, którzy „spiskowali” już od maja 1980 r. Jaroszewicz wspominał, że to Stanisław Kania wespół ze Stanisławem Kowalczykiem celowo ukrywali prawdę i do ostatniej chwili zapewniali, że sytuacja jest pod kontrolą. Gierek twierdził m.in. że specjalnie odcinano go od informacji i wpływu na decyzję oraz zarzucał Kani, że ten celowo nie uderzył w działaczy opozycji demokratycznej i nie doprowadził do przedwczesnego zakończenia strajku na Wybrzeżu. Spisek miał obejmować wiele osób. Politycy, służby specjalne i po części sterowana opozycja demokratyczna miały wspólnie zorganizować protesty aby utrącić go ze stanowiska. W teorię o kontrolowanym buncie, który wymknął się spod kontroli wierzyła także część opozycjonistów. W świetle dokumentów i relacji nie powinniśmy dawać takim teoriom wiary. Nikt nie mógł zaplanować takiej operacji a nieporadność władz w starciu z falą strajkową nie była wynikiem jakiegoś spisku.
T.L.: Jednak ta nieporadność władz może zaskakiwać. Jak władze chciały radzić sobie ze strajkami?
T.K.: Pojawienie się tak masowego ruchu było zaskoczeniem. W pewnym stopniu każda władza byłaby bezbronna w obliczu takiego fenomenu – dotyczy to zarówno strajków z lata 1980 r. jak i „Solidarności”. W pierwszym momencie, jeszcze w lipcu, zdecydowano się na uniknięcie konfrontacji dzięki podwyżkom oraz obietnicom rozpatrzenia innych postulatów. Nie rezygnowano oczywiście z innych dostępnych środków – apelowano, zastraszano, korumpowano z pomocą lokalnych organizacji partyjnych oraz Służby Bezpieczeństwa. Kluczowe były jednak obietnice udzielane strajkującym – rozwiązanie dobre na krótką metę, jednak w dłuższej perspektywie fatalne. Przyczyniało się do powstawania kolejnych ognisk protestów. Przyznanie podwyżek jednemu zakładowi powodowało, że za chwilę stawał kolejny. Strajki przenosiły się z zakładów „matek” na filie, duże zakłady albo kluczowe branże (np. transport) stawiane były za przykład – „staniesz to dostaniesz” powtarzano. Władze tego nie dostrzegały albo liczyły, że sytuacja da się oponować. Spora część kierownictwa partyjno-państwowego pojechała pod koniec lipca na wakacje.
Strajk w Stoczni Gdańskiej, który objął potem Wybrzeże, miał szansę zostać wygaszony metodami politycznymi. Okazje były co najmniej dwie. Pierwsza 16 sierpnia – dyrekcja przystała na szereg żądań Komitetu Strajkowego kierowanego przez Wałęsę. Komitet, do którego na polecenie I Sekretarza KW w Gdańsku przystąpiła w pewnym momencie grupa wyselekcjonowanych przez kierownictwo zakładu robotników, przegłosował zakończenie protestu. Wtedy, po legendarnej dziś, interwencji m.in. Anny Walentynowicz, Aliny Pieńkowskiej i Ewy Osowskiej, udało się powstrzymać odpływ robotników i proklamować strajk solidarnościowy z innymi zakładami. Drugi moment miał miejsce po przybyciu do Gdańska wicepremiera Tadeusza Pyki, któremu udało się przeprowadzić negocjacje z kilkoma innymi dużymi zakładami z pominięciem Stoczni. Manewr, który mógł odseparować MKS, okazał się nieskuteczny bo Pyka obiecał tyle, że realizacja zobowiązań zrujnowałaby budżet. Kiedy Wybrzeże opanował strajk generalny, rozprzestrzeniający się na inne regiony, władze musiały usiąść do negocjacji z MKS.
T.L.: A rozwiązania siłowe? Stan wyjątkowy?
T.K.: Taki wariant nie był raczej traktowany przez Biuro Polityczne jako realne wyjście. Coś na kształt stanu wojennego nie było realne – taka operacja wymagała przygotowań, robiona pośpiesznie mogłaby doprowadzić do rozlewu krwi na masową skalę oraz paraliżu całego państwa. Rozważano inne warianty. Specjalny Sztab MSW dowodzony przez gen. Bogusława Stachurę, skupiający przedstawicieli tzw. resortów siłowych, którzy koordynowali ogólnopolskie działania w związku ze strajkami, opracowywał plan uderzenia punktowego na Stocznię. Oddziały milicji we współpracy z wojskiem miały odseparować zakład a grupa komandosów miała w czasie rajdu na Stocznię porwać Wałęsę i członków MKS. Do wykonania zadania wyznaczono Edwarda Misztala, naczelnika Wydziału Zabezpieczenia Komendy Stołecznej MO, legendy wśród antyterrorystów, skazanego w III RP za zbrodnie komunistyczne. Generał Stachura, który rozpoczął logistyczne przygotowania do akcji, został jednak upomniany przez Biuro Polityczne. Nawet dyslokacja sił milicyjnych wokół Gdańska nie uszłaby uwadze strajkujących i stałaby się faktem politycznym, który mógł zaważyć na kierunku negocjacji z MKS.
T.L.: Dlaczego sytuacja wymknęła się tak bardzo spod kontroli władz? Pierwsza fala strajków miała miejsce w lipcu 1980 r. na Lubelszczyźnie, władzom udało się je zagasić, nie mija miesiąc, pojawia się nowa „strajkowa stolica” i tutaj manewr się już nie udaje…
T.K.: Sytuacja zaszła za daleko z kilku powodów. Po pierwsze – lipiec to okres kiedy fala strajkowa się podnosi. Rzeczywiście, zakończenie strajku w Lubinie odżegnało zagrożenie ale tylko na chwile. Domyślał się tego Jacek Kuroń, który, jak wynika z raportów SB, był przekonany, że zakłady, które nie dostały podwyżek przepracują tę lekcję i wkrótce też zastrajkują. Ta druga fala została spotęgowana przez to, co stało się w Stoczni im. Lenina. Działacze WZZ wyszli poza dotychczasową formułę strajku – stworzyli MKS i ułożyli listę 21 uniwersalnych żądań. Od samego początku strajku solidarnościowego, od 16 sierpnia, ludzie biorący w nim udział odczuwali lęk przed pacyfikacją – był to efekt m.in. doświadczeń z Grudnia 1970 r. Bezpieczeństwo strajkującym mogło zapewnić rozprzestrzenianie protestu. Prowadzili oni skoordynowaną akcję informowania innych zakładów o swojej walce. Do tego celu używano nowych technologii – np. nagrywano posiedzenia MKS na kasetach, odtwarzanych potem na zebraniach w innych zakładach, założono radiostację o lokalnym zasięgu, o Stoczni mówiło RWE. Drukarnia w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni produkowała gigantyczne ilości ulotek, wiele z nich celowo wysyłano „w Polskę” – były momenty, kiedy kierowano tam większość nakładu. Informacje o strajku roznosiły dwa grupy, które określam mianem „politycznych turystów” i „emisariuszy”. Ta pierwsza kategoria opisuje ludzi, którzy zobaczyli fenomen stoczniowej republiki na własne oczy w czasie urlopu nad morzem. Urlopu, z którego wracali z ulotkami, gazetkami i informacjami na temat tego co się dzieje. „Emisariusze” to ludzie delegowani z Wybrzeża do innych zakładów lub delegaci zakładów do MKS. Oni mieli za zadanie nawiązać kontakty i przekazać know-how. Te wszystkie zabiegi podniosły falę strajkową w całym kraju.
Polecamy także:
T.L.: Czy wpływ na to miało przeniesienie „punktu ciężkości” z kwestii socjalnych na sprawy szersze: polityczne czy też systemowe?
T.K.: Załogi niektórych zakładów pracy wzorowały swoje żądania na liście 21 postulatów, jednak zazwyczaj raczej wyrażały solidarność z Wybrzeżem. Przesunięcie „akcentu” z żądań socjalnych na polityczne nastąpiło w czasie układania listy 21 postulatów. MKS potrzebował jednoczącego elementu – listy żądań, która uzasadniałaby w ogóle jego istnienie. Katalog postulatów musiał być tak skonstruowany, żeby wszystkie zakłady Trójmiasta mogły się pod nim podpisać. Postawienie tylko i wyłącznie kwestii socjalnych nie wchodziło w grę, ponieważ po zakończeniu strajku znikłyby narzędzia do kontroli ich realizacji. Dlatego kluczowym punktem był ten pierwszy – dotyczący prawa do zakładania związków zawodowych.