O lustracji po raz kolejny

opublikowano: 2016-02-15, 08:19
wolna licencja
W najnowszym, lutowym numerze „Do Rzeczy Historia” centralnym tematem jest sprawa lustracji. Nagłówek na okładce krzyczy głośno „Hańba III RP – Agenci SB są wśród nas”, a głównym zagadnieniem numeru jest lista sporządzona przez Sławomira Cenckiewicza pt. „Alfabet agentów”. Temat powraca więc niczym bumerang i – jak można się domyślać – środowiska prawicy będą zapewne naciskać aby powrócić do akcji lustracyjnej. Jest to okazja, aby po raz kolejny wrócić do problemu lustracji i zająć w nim stanowisko.
reklama

Nie ukrywam, że sama idea grzebania ludziom w teczkach i wyciągania ich brudów na światło dzienne wydaje mi się małostkowa i niesmaczna. Być może to moje „spaczenie” osobiste, nigdy się bowiem treścią żadnych teczek zbytnio nie zajmowałem – moim głównym obszarem zainteresowań są historia idei oraz historia społeczna i analizowanie długofalowych procesów społeczno-ekonomicznych, prądów myślowych, zagadnień ustrojowych. Badanie czy dany człowiek zdradził swoją żonę albo doniósł na kolegę do SB trąci dla mnie szukaniem taniej sensacji, a na te jestem uczulony. Zaznaczę jednak jeszcze raz że to prawdopodobnie moje subiektywne „spaczenie” i absolutnie nie neguję zasadności badań teczek policji politycznej. Po prostu to nie moja „działka”, przez co mam komfort patrzenia na to z dużym dystansem.

Artykuł, który opublikował prof. Cenckiewicz mi się zdecydowanie nie podoba i po raz kolejny muszę wyrazić mój protest. Jestem przeciwnikiem lustracji i to w jakiejkolwiek formie, czemu dawałem nie raz i nie dwa wyraz w swoich wypowiedziach. Powodów ku temu jest kilka.

Magazyn archiwalny Instytutu Pamięci Narodowej (fot. Adrian Grycuk, opublikowano na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0 Polska).

Argument „moralny”

Redaktor naczelny miesięcznika Piotr Zychowicz pisze we wstępniaku do numeru o „totalitarnym państwie" jakim była jakoby PRL. To zasadnicze uproszczenie, które można traktować w kategorii błędu – próby wprowadzenia totalitaryzmu w Polsce skończyły się ostatecznie w 1956 roku i od tamtej pory rozpoczęła się detotalizacja i dekomunizacja Polski. W 1981 roku komunizm został pogrzebany, pozostała siła autorytarnego oręża oraz czołgów. Pisałem o tym wielokrotnie i nie będę do tego wracał. Oczywiście, zgoła inaczej będziemy traktować współpracę z policją polityczną państwa totalitarnego oraz autorytarnego, dlatego też rozróżnienie to jest bardzo ważne.

Wnosząc po myślach wyrażonych w krótkim artykule wstępnym, pan Zychowicz uważa, że osoby, które współpracowały z policją polityczną okresu PRL powinny ponieść odpowiedzialność za ten fakt – a konkretnie powinno im się wieść gorzej albo przynajmniej tak samo jak ich ofiarom, nie powinny zajmować wysokich stanowisk, być autorytetami moralnymi czy robić karier. Innymi słowy – powinni być obywatelami drugiej kategorii, czy też używając terminologii Romana Dmowskiego z jego broszury z 1902 roku: „pół-Polakami”, którzy powinni żyć w cieniu, we wstydzie i nie angażować się w życie publiczne. Mało tego, powinni poddać się publicznej „samokrytyce” i liczyć na zmiłowanie ciała/organu, które zadecyduje o losach takiego osobnika. Z punktu widzenia lewicowego liberała takie stanowisko jest absolutnie nie do przyjęcia.

reklama

Współpraca z SB była niewątpliwie bardzo często naganna moralnie. Nikt tego nie kwestionuje. Podobnie moralnie naganna jest zdrada żony/męża. Tak samo haniebne jest kłamanie, chamstwo oraz wiele innych aspektów naszego życia. Jednak z samego faktu, że coś jest moralnie naganne nie wynika, że należy to penalizować czy chociaż zmuszać ludzi do publicznej samokrytyki za swoje czyny. To podstawowa cecha ustrojów totalitarnych – zniesienie podziału na publiczne i prywatne, nadzór kolektywu nad prawidłowym „prowadzeniem się” jednostki i „prostowanie jej ścieżek”. Mamy tu kompletne pomieszanie z poplątaniem, prawo ma bowiem służyć urzeczywistnianiu jakichś ideałów moralnych, dzieleniu ludzi na moralnych i niemoralnych. Tymczasem prawo z samej swojej istoty musi być jak najbardziej minimalistyczne, to znaczy wskazywać na działania zdecydowanie zabronione, a nie „moralnie naganne”. Jeśli stworzymy ideę prawa karzącego za ich sposób „prowadzenia się” (czy to kłamstwo, czy to donos, czy to brak kultury) to stworzymy niezmiernie niebezpieczny precedens.

Tworzymy też w ten sposób zupełnie spaczony obraz moralności. Oto bowiem wyznacznikiem oceny danej osoby ma być jeden wybrany aspekt jej wielowymiarowego życia – współpraca z SB. Przykładny mąż i ojciec, sumienny pracownik i po prostu dobry człowiek, który miał epizod współpracy z SB trafi na „listę hańby”, z kolei człowiek podły, całe życie stawiający innym kłody pod nogi, oportunistyczny kłamca, który takiej współpracy uniknął zostanie zapamiętany w sposób neutralny. Z całego życia prywatnego człowieka wyciągamy jeden fakt i to ten fakt zostanie zapamiętany przez potomnych. Rozumiem, że nie takie są intencje zwolenników lustracji, ale takie będą nieuniknione skutki. Jeżeli chcemy, aby ludzie niemoralni zostali wyrzuceni z życia publicznego, musielibyśmy dokonać całościowej, wszechogarniającej lustracji calutkiego życia wszystkich ludzi pod każdym kątem. To oczywisty absurd. Z kolei akcentowanie tego jednego elementu ich życia, często zgoła marginalnego i ujawnianie go publicznie jest rażącą niesprawiedliwością. Skończmy więc z majaczeniem na temat „ukarania niemoralnych”. Prawo ani opinia publiczna nie powinny temu służyć.

reklama

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4
Bronisław Baczko (fot. Mariusz Kubik, opublikowano na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0).

Czy grozi to moralnym nihilizmem albo relatywizmem? Bynajmniej. Nie chodzi nam tu bowiem o nieuznawanie wartości moralnych ludzkich czynów, o stwierdzenie że decyzje te nie miały wagi moralnej. Nie zgadzamy się po prostu na to, aby moralność tą egzekwować za pomocą środków prawnych ani za pomocą jakiegokolwiek innego przymusu czy nakazu, który stanowi zresztą zaprzeczenie moralności. Jeżeli ktoś chce się przyznać do nagannych moralnie czynów ze swojej przeszłości – należy się bez wątpienia pochwała dla takiej osoby za odwagę. Ale zmuszanie jej do tego i dekretowanie obowiązku musi budzić głęboki sprzeciw. Kim zresztą będzie ten, który nada mi „certyfikat moralności”, oceni czy prowadziłem się wystarczająco dobrze, udostępni tę informację publicznie i wyda wyrok odnośnie tego czy mogę „robić karierę” albo „być moralnym autorytetem” (red. Zychowicza te rzeczy właśnie najbardziej oburzają) czy też nie? Pracownik IPN-u? Kolegium, Sąd, jakiś inny autorytet moralny? Dlaczego właśnie ta instytucja ma mieć monopol na ocenianie mnie i decydowanie o mojej przyszłości? Kto jej to uprawomocnienie dał, kto zakreśla jego granice? Oto historycy urodzeni najczęściej już w latach 60. czy 70. oczekują, że zasłużony powstaniec warszawski, który walczył z karabinem w trakcie powstania i przeżył stalinizm złoży posłusznie na ich ręce obciążającą samego siebie samokrytykę. Niewykluczone, że niejeden z nich roześmiałby się takiemu gorliwemu lustratorowi w twarz ze słowami „Przepraszam najmocniej, ale Pan dla mnie autorytetem nie jest. Nie będę się Panu spowiadał”. Patrząc w innym kierunku, niech za przykład posłuży postać prof. Bronisława Baczki, który sam z siebie przywołał w 1994 roku kompromitujący go epizod z epoki stalinowskiej. Wcale nie musiał. Czemu więc to zrobił? „Dlatego, że kiedy mnie wyrzucano z uniwersytetu [w 1968 roku – przyp. aut.] i wrzaskliwe bojówki wrzeszczały, że mam zrobić wyznanie winy, odmówiłem. Nie robi się wyznania winy na rozkaz. Robi się je wtedy, kiedy ma się potrzebę wyznania” (cyt. za A. Michnik, J. Tischner, J. Żakowski, Między Panem a Plebanem, Kraków 1998, s. 98).

reklama

Osoba, która nie dokonała autolustracji może być potencjalnym eks-agentem i jest przez to mniej wiarygodna. Ale to przecież jej wybór. Jeżeli nie uznajemy danej osoby za wiarygodną, to nie musimy na nią głosować ani czytać jej artykułów. Argument o „politycznej wiarygodności” nie wydaje się więc zbyt silny.

Argument „historiograficzny”

Od argumentu „moralnego” przejdźmy teraz do argumentu „historiograficznego”, zgodnie z którym historyk musi dążyć bezkompromisowo do prawdy historycznej i nie może uznawać żadnych tabu. Otwarcie teczek jest więc po prostu zabieganiem o historyczną prawdę.

Ciężko nie zgodzić się z pierwszym zdaniem powyższego argumentu, szczególnie gdy mamy do czynienia z historykami szeroko pojętej lewicy, którzy pisząc o tak trudnych tematach jak antysemityzm w Polsce czy mordy Polaków na Żydach powołują się właśnie na brak jakichkolwiek tabu i dążenie do niewygodnej nawet prawdy. Czemu więc w przypadku teczek nagle zmieniają zdanie? Czy to wyraz jakiejś niekonsekwencji? Nie wydaje mi się.

Jednym z często przytaczanych rzekomych poglądów lewicy i liberałów jest chęć spalenia czy zniszczenia teczek. Nie neguję tego, że bywają osoby o takich poglądach, sam jednak odcinam się stanowczo od tego rodzaju idei, które napawają mnie niesmakiem. Chyba każdy kto interesuje się historią rozumie wagę źródeł historycznych, szczególnie tak ważnych jak akta policji politycznej. Ich niszczenie jest pomysłem które niejednego historyka przyprawia o gęsią skórkę. I całkiem słusznie.

Pieczęć Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (domena publiczna).

Niechęć do niszczenia teczek nie oznacza jednak postulatu ich natychmiastowego i całkowitego otwarcia. Tego typu zabieg służyłby bowiem celom praktycznym jakim byłoby skompromitowanie konkretnych osób i pozbycie się ich z życia publicznego. Ideolodzy prawicy tego faktu wcale nie ukrywają – sam tytuł „Hańba III RP – Agenci SB są wśród nas” jasno wskazuje, że celem nadrzędnym nie jest prawda sama w sobie, tylko usunięcie dawnych agentów SB z naszego życia publicznego. Prawda historyczna pełni tu funkcję instrumentalną, co oczywiście nie musi od razu oznaczać manipulacji, czyni ją jednak bardziej prawdopodobną.

Tak rozumiane pojęcie historii, jako praktycznego narzędzia do rozliczania obecnej elity politycznej oraz elit intelektualnych, niewiele ma wspólnego z dążeniem do obiektywnej prawdy, za to staje się wygodnym narzędziem zwalczania przeciwników ideowych i politycznych. Jest to rozstanie z etosem historyka-naukowca i nauki jako takiej. Oto ci, którzy powinni tłumaczyć rzeczywistość w całej jej złożoności – upraszczają ją. Ci, którzy winni stać na czele niezależności prawd naukowych od wszelkich pozanaukowych nacisków stają się „obrońcami polskości”, dla których wiedza historyczna jest jeno narzędziem. Nikt nie każe historykowi zrzekać się poglądów. Ba! Siłą rzeczy przenikają one do jego pracy, kształtują jego pogląd na przeszłość, ale wszystko to musi się odbywać w ramach tego naukowego etosu. Dla sporej części Polaków, którzy tyle razy musieli toczyć boje o swoją pamięć i historię, tego typu spojrzenie jest cały czas czymś obcym. Jest to zrozumiałe, ale nie oznacza, że należy to aprobować.

reklama

Polecamy e-book: Paweł Rzewuski – „Wielcy zapomniani dwudziestolecia”

Paweł Rzewuski
„Wielcy zapomniani dwudziestolecia cz.1”
cena:
Wydawca:
PROMOHISTORIA [Histmag.org]
Liczba stron:
58
Format ebooków:
PDF, EPUB, MOBI (bez DRM i innych zabezpieczeń)
ISBN:
978-83-934630-0-8

Jeśli rzeczywiście zależy nam na dążeniu do obiektywnej prawdy, a nie na praktycznych celach politycznych, czemu nie poczekać z otwarciem archiwów do czasu śmierci uczestników omawianych zdarzeń? Absolutnie zgadzam się, że otwarcie tych archiwów będzie prędzej czy później niezbędne, ale nie jestem w stanie uwierzyć, aby w obecnych warunkach było to możliwe bez wyrządzania krzywdy poszczególnym osobom. Prawda historyczna nam tym nie ucierpi, wprost przeciwnie – bez natłoku obecnych emocji będziemy w stanie zrozumieć przeszłość o wiele lepiej. Postuluję trzy kroki – odczekać okres ok. 50 lat po upadku systemu, następnie otworzyć archiwa dla historyków, którzy dokonają krytycznej analizy tychże teczek i – dopiero potem – udostępnić te zweryfikowane i naukowe informacje społeczeństwu. Najlepiej nie w sposób sensacyjny („ALFABET AGENTÓW”, „ONI ZDRADZILI”) tylko poprzez odpowiednie erraty do biografii. Ta ostatnia kwestia nie może być zadekretowana i jest sprawą wyczucia u historyków. Mam co do niego wątpliwości, ale może za parędziesiąt lat się to zmieni.

Jest to oczywiście wizja w dużej mierze utopijna, wszak mieliśmy już sporo akcji i ustaw lustracyjnych, sprawy zostały „rozgrzebane” i wszyscy czujemy powszechny niesmak. Warto jednak prezentować scenariusze alternatywne co najmniej z dwóch powodów: aby pokazać, że była alternatywa wobec prawicowej gorączki lustracyjnej i powstałego moralno-prawno-historycznego mętliku; oraz aby zmienić nieco język publicznej debaty, odrobinę go złagodzić.

reklama
Czy zamknięcie dostępu do akt IPN pomogłoby uspokoić dyskusję wokół „teczek”? (fot. Adrian Grycuk, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Poland).

Ten argument jest odrzucany przez prawicę, która otwarcie mówi, że historyczna prawda ma być narzędziem wielkiej wymiany elit i „rewolucji moralnej”. Jest to więc w dużej mierze kwestia wewnętrznych dyskusji i rozterek lewicy oraz liberałów – czy jesteśmy wewnętrznie spójni w naszym rozumowaniu, czy nie zaprzeczamy sami sobie? Uważam, że nie – mówiąc o trudnych epizodach relacji polsko-żydowskich odczekano spory kawał czasu i historycy tej „orientacji” nie chcą pogrążać konkretnych ludzi, zajmują się problemem i zjawiskiem społecznym, bez rzucania nazwiskami. To jest różnica między „tabu” polskiego antysemityzmu czy zbrodni tzw. „żołnierzy wyklętych” (dawno nieżyjących) a tabu teczek. Teczki przestaną być tabu za kilkadziesiąt lat. Historyk musi być bezkompromisowy w dążeniu do prawdy, ale też cierpliwy. Prawda na tym nie ucierpi, za to uchronimy masę ludzi od tony pomyj wylewanych im na głowę.

Argument „bezpieczeństwa państwa”

Sytuacja w której nie doszło do pełnego otwarcia teczek, jak twierdzi red. Zychowicz, to stan rzeczy, który jest nie tylko niemoralny, ale (...) Mało tego – zagraża on interesom państwa polskiego. Nie jest bowiem tajemnicą, o czym w wywiadzie udzielonym „Historii Do Rzeczy” mówi Piotr Woyciechowski, że część dokumentów SB trafiła do Moskwy. W efekcie rosyjskie służby miały i mają haki na wielu prominentnych przedstawicieli polskiego życia publicznego.

Problem w tym, że te mityczne „haki” jakoś nie dały się nam we znaki. O wiele częściej szantaż stosowały za to środowiska polskiej prawicy, które poprzez wypuszczanie niewygodnych informacji doprowadzały m.in. do dymisji urzędników państwowych. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że jako kraj uzależniony od ZSRR Polska była infiltrowana przez służby specjalne tego kraju. Ale wizje rozmaitych układów, które są roztaczane przez część polskiej prawicy nigdy nie znalazły potwierdzenia w faktach. Z SB współpracowali ludzie różnych opcji politycznych, najczęściej ze sobą niepowiązani. Stopień podejrzliwości czy wręcz paniki (jak w przypadku afery Olina) był zawsze nieproporcjonalny do realnego zagrożenia. Jest to argument, który ze względu na swoją „mityczność” jest ciężki do obalenia. Niech więc wystarczy za kontrargument fakt, że ani rosyjskich haków ani spisków agenturalnych nigdy nie było. Było za to dużo „haków” polskich.

Oczywiście, tematyka lustracji pozostanie sprawą otwartą, za różnymi do niej stosunkami stoją bowiem różne systemy wartości oraz wizje moralności i historii. Są to różnice nie do zniwelowania – i niech tak będzie, jest to bez wątpienia stymulujące dla poziomu naszego życia publicznego i intelektualnego. Warto jednak, aby swoją reprezentację posiadali zwolennicy różnych opcji. Od dłuższego czasu opcją dominującą wobec lustracji jest stanowisko „tak, ale”, które reprezentują środowiska szeroko pojętego centrum, centro-prawicy czy nawet centro-lewicy. Tuż za nim plasuje się stanowisko „tak”, które po dojściu nowej ekipy do władzy w 2015 roku ma szansę stać się oficjalną polityką państwa. Ten artykuł zajmuje pozycję moim zdaniem zbyt ubogo reprezentowaną. Jest to stanowisko „nie”, z kropką na końcu.

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.

Redakcja: Tomasz Leszkowicz

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4
reklama
Komentarze
o autorze
Mateusz Kuryła
Absolwent filologii angielskiej na Uniwersytecie Warszawskim, prywatnie pasjonat historii. Interesuje się szeroko pojętą „późną nowoczesnością” (od Wielkiej Rewolucji Francuskiej po historię najnowszą), ze szczególnym uwzględnieniem historii idei, prądów intelektualnych oraz zaangażowania intelektualistów. Obecnie prowadzi szczegółowe badania nad historią Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone