Nabatejczycy - piraci pustyni
Pustynia migotała przede mną w całej swej chimerycznej krasie. Po wielu dniach spędzonych na odwiedzaniu suków w Aleksandrii i Kairze ojciec Dave Denny i ja przemierzaliśmy półwysep Synaj starym busem marki Volkswagen w towarzystwie dwóch kairskich kierowców. O tej porze roku na półwyspie jest straszliwie gorąco, sucho i pusto. W zasięgu wzroku nie ma ani śladu karawany, a na niebie ani jednej chmurki. Przez długie godziny widzieliśmy za szybą tylko łachy piasku na obrzeżach hamad, regów i wapiennych grzbietów, gdzie każdy kamyk pokrywała czarna, połyskliwa patyna pustynna. Palące promienie słoneczne odbijały się od błyszczących powierzchni. Na drodze przed nami ukazywały się co rusz miraże wodnych rozlewisk. Kiedy zbliżyliśmy się do jednego z nich, okazało się, że nie była to sadzawka wypełniona wodą po niedawnych deszczach, lecz zagłębienie terenu, którego dno pokrywała warstwa czarnego asfaltu, pozostałość po starych złożach bituminu eksploatowanych w pobliżu Gazy.
Kiedy nasza furgonetka podskakiwała na jego wyboistej powierzchni, próbowałem czytać memu staremu przyjacielowi Dave’owi fragmenty pozbawionego okładki, dawno wycofanego z księgarń brytyjskiego przewodnika. Opisywano w nim, jak archeologowie odszyfrowywali inskrypcje poświęcone handlowi korzennemu, odnalezione na egipskim sarkofagu sprzed dwóch tysięcy trzystu lat. Zawierały one relację minejskiego kupca z podróży trasą zbliżoną do naszej, lecz w odwrotnym kierunku. Kupiec ten dostarczył do ważnej egipskiej świątyni transport pachnideł i korzeni z południowego krańca Półwyspu Arabskiego.
W późniejszym okresie Kalliksenos z Rodos zrelacjonował spotkanie z podobną karawaną, która wyruszyła z półwyspu w poszukiwaniu rynków zbytu, na których jej towary osiągnęłyby korzystniejsze ceny: „Szły w niej trzy setki arabskich owiec i wielbłądów; część z nich dźwigała na grzbietach trzysta funtów olibanum, trzysta funtów mirry i dwieście funtów szafranu, kasji, orrisu [aromatycznego kłącza irysa] i wszelkich innych korzeni”.
Uniosłem wzrok znad książki w samą porę, by zobaczyć kilku Beduinów na wielbłądach, kierujących się w stronę wybrzeża Morza Czerwonego. Już po chwili przyglądałem się przez szybę plażom i rafom koralowym wzdłuż linii brzegowej oraz po drugiej stronie zatoki Akaba, u północno-wschodniego krańca Półwyspu Arabskiego, gdzie niskie, nadbrzeżne pasma gór zdawały się drżeć i kołysać w rozpalonym powietrzu. Przez następną godzinę jechaliśmy drogą, która biegła mniej więcej równolegle do wybrzeża, to zbliżając się do wody, to nieco oddalając. Skoro jazda furgonetką bez klimatyzacji była tak bardzo męcząca, zastanawiałem się, jak bym się czuł, podróżując na grzbiecie wielbłąda, właściwie bez żadnej ochrony przed słońcem.
A jednak przez wiele wieków w pierwszym tysiącleciu przed naszą erą minejskie karawany transportowały olibanum, mirrę i korzenie tą samą trasą, z Hadramautu w Arabia Felix na północ, przez Arabia Deserta nad zatokę Akaba, a następnie do Petry i Gazy albo jeszcze dalej, przez cały półwysep Synaj aż nad Nil. Karawanom, które miały szczęście, udawało się uniknąć napadów zwanych ghazw, dokonywanych przez ubogich nomadów, którzy rabowali żywność i inne dobra bogatszym plemionom, dokonując w ten sposób redystrybucji zasobów. Jeśli wyprawa Minejczyków się udała, ich towary mogły dotrzeć do Damaszku i Jerozolimy lub trafić do Aleksandrii i Gizy (na przedmieściach dzisiejszego Kairu) po drugiej stronie Nilu. Ilekroć jednak susze lub inne plagi uniemożliwiały lokalnym nomadom wyhodowanie odpowiedniej ilości bydła lub zbieranie dziko rosnących roślin jadalnych, ci nękali kupców korzennych. Aby nie stracić wszystkich towarów transportowanych przez swoje karawany, Minejczycy uciekali się często do płacenia łapówek lub pewnych sum za ochronę, co umożliwiało im bezpieczny przejazd przez terytoria biedniejszych plemion nomadów.
Z jednej strony zaimponowały mi upór i przenikliwość tych prehistorycznych kupców, choć z drugiej na samą myśl o monotonii ich wędrówek przez otwartą pustynię ogarniało mnie znużenie. Z górą sto lat temu podróżnik John Lloyd Stephens nader trafnie opisał postawę, jaką należy zachować, aby przetrwać taką wyprawę. Odbywszy podróż znad Morza Czerwonego do Petry w towarzystwie Beduinów, napisał: „Dzień minął nam nadzwyczaj dobrze w otoczeniu, które ciągle było dokładnie takie samo: przed nami długa, pusta, piaszczysta dolina, a z obu stron jeszcze bardziej wymarłe i posępne góry. Pod wieczór rozbiliśmy obóz; spędziwszy trochę czasu przy ognisku z moimi towarzyszami, udałem się do swego namiotu [na spoczynek]”.
Tekst jest fragmentem książki Gary'ego Paula Nabhana „Kumin, kakao i karawana. Odyseja aromatyczna”:
Pęknięta opona i półgodzinny postój na bezludnym poboczu synajskiej szosy zapewniły mi dość czasu na rozważania nad wpływami rozchodzącymi się niczym kręgi na wodzie wokół punktu centralnego, w którym znajdowali się niezwykle zdeterminowani minejscy kupcy poprzedzający Stephensa od dwóch do trzech tysiącleci. W okresie rozkwitu kultury kupieckiej ich wysłannicy docierali aż do greckiej wyspy Delos, do portu w Aleksandrii, do oazy Palmyra i osad w Chaldei, a nawet do starożytnego portu Keralaputra na wybrzeżu współczesnych Indii. Utrzymywali sieć placówek w oazach, między innymi w Najranie i Timnie. Po wiekach dominacji w dziedzinie handlu korzennego Minejczycy zaczęli jednak tracić pełną kontrolę nad wszystkimi korzeniami, kadzidłami, barwnikami i minerałami wypływającymi z Arabia Felix i docierającymi do niej. Jedną z przyczyn zachwiania ich dotychczasowej pozycji mógł być fakt, że koszty łapówek i opłat za ochronę okazały się po prostu zbyt wysokie.
Istnieje też druga, równie prawdopodobna przyczyna: ich konkurenci opanowali sztukę żeglowania do położonego na południu portu w Adenie zarówno z Morza Czerwonego na zachodzie, jak i z Morza Arabskiego na wschodzie, unikając tym samym zagrożenia ze strony rabusiów czyhających na pustyni. Ostatecznie Minejczycy utracili swoją przewagę konkurencyjną i niszę ekonomiczną. Około 100 roku n.e. ich język, obecnie martwy minejski z grupy języków semickich, przestał być lingua franca zglobalizowanego handlu.
Z moich rozmyślań nad historią Minejczyków wyrwał mnie kierowca, który uruchomił silnik naszego busa. Nasz wiekowy pojazd, wyposażony teraz w niemal łysą, ale za to napompowaną oponę, wjechał niemrawo do kurortu Taba nad Morzem Czerwonym, położonego najdalej na wschodzie egipskiego miasta. Kiedy się zatrzymaliśmy, zapłaciłem dwóm egipskim kierowcom w funtach, a ci natychmiast ruszyli w drogę powrotną. Nie tracąc ani chwili na zakup nowej opony czy choćby czegoś do jedzenia, pospieszyli do Kairu, pragnąc jak najszybciej znaleźć się nad dającym nieco ochłody Nilem.
Ojciec Dave i ja wynajęliśmy dwa pokoje w skromnym hoteliku tuż przy plaży. Spędziłem później nieco czasu, rozkoszując się kąpielą w silnie zasolonych wodach zatoki Akaba. Mniej więcej godzinę przed zachodem słońca, kiedy upał zelżał, wybraliśmy się na wycieczkę do położonego z dala od szosy cienistego wąwozu, gdzie natrafiliśmy na obozowisko liczącej około pięćdziesięciu osób grupy Beduinów z plemienia Tarabin, którzy przenieśli się tu z pobliskiego Nuwajbi.
Obok swoich namiotów i zagród dla bydła sklecili prowizoryczne altany i zabudowania gospodarcze z materiałów, które wynieśli z placów budowy domów wypoczynkowych przy bulwarze w Tabie. Powitali mnie dwaj beduińscy chłopcy i dziewczynka, którzy zaganiali nubijskie kozy i owce tłustoogoniaste do zagród na noc.
Kiedy owce i kozy były już bezpieczne, dzieci zaprowadziły nas do obozowiska swoich rodziców. Para w średnim wieku i starszy mężczyzna powitali nas bardzo ciepło, a następnie rozłożyli dla nas dywan na kamienistym podłożu, posadzili nas na nim i rozpalili obok małe ognisko, aby zagotować wodę. Przygotowali shai nana’a (herbatę miętową), podali nam filiżanki, a potem nalali również dla siebie. Kiedy sączyliśmy herbatę, dzieci przysiadły się do nas, żeby nas zabawiać. Gdy wstaliśmy, aby się pożegnać, starszy mężczyzna wręczył mi kawałek piaskowca ozdobiony płaskorzeźbą przedstawiającą hienę, która pożera głowę pechowego turysty. Przyjąłem go bez zbędnych pytań, ofiarowując mu w zamian kilka funtów i dwie chusty w tureckie wzory.
Wracając do naszego hotelu tuż przed zmrokiem, zorientowałem się, że światełka, które widzę po drugiej stronie zatoki, to Ejlat w Izraelu. Zaraz na prawo od nich migotały światła Akaby w Jordanii. Na długo zanim współczesne kurorty rozświetliły horyzont na północ od Taby, w tym zabytkowym porcie przeładowywano towary, które przybyły tu z dalekich Indii, na grzbiety wielbłądów mających wyruszyć w karawanach w głąb pustyni.
Po drugiej stronie zatoki widać było także zarys wybrzeża Arabii Saudyjskiej. Z mojego punktu obserwacyjnego miałem okazję oglądać północne wybrzeże Morza Czerwonego podzielone obecnie między cztery państwa. Dwadzieścia wieków temu należało ono do jednego, legendarnego narodu kupców korzennych; było częścią pustynnej krainy o płynnych granicach, którą żydowski historyk Józef Flawiusz nazywał królestwem Nabatei. Pochodzący stamtąd wędrowni kupcy znani byli od Ma’ribu po Rzym jako Nabatu. My nazywamy ich Nabatejczykami.
W zadziornych, walecznych Beduinach z plemienia Tarabin z półwyspu Synaj było coś, co przywodziło mi na myśl starożytnych Nabatejczyków i kazało sięgnąć do mojej nader skromnej wiedzy na ich temat. Choć najwcześniejsze znaleziska archeologiczne świadczące o obecności Nabatejczyków pochodzą z początku IV wieku p.n.e., przez następne kilkaset lat w dokumentach pisanych nie pojawiają się prawie żadne wzmianki na temat ich niewielkich nomadycznych klanów. Jeden z pierwszych opisów tego ludu, pochodzący z 312 roku p.n.e., pozostawił Hieronim z Kardii. Współpracował z Nabatejczykami przy trudnym i wyczerpującym przedsięwzięciu, jakim było wydobycie bituminu na niemal całkowicie jałowych terenach nad Morzem Martwym. Nabatejczycy ładowali następnie na wielbłądy tyle asfaltu, ile mogły unieść, i wyruszali przez pustynię do miast w Egipcie, gdzie mieli nadzieję wymienić go na żywność uprawianą na żyznych obszarach zalewowych nad Nilem.
W tamtej epoce Nabatejczycy zabraniali podobno swemu ludowi uprawiać ziemię, a jedyną formą działalności rolniczej, do której nie czuli odrazy, była hodowla bydła. Mimo to musieli przecież jeść, handlowali więc tym, czym mogli – skórami kóz albo leczniczymi ziołami. W II wieku p.n.e. grecki geograf Agatarchides napisał, że mieszkańcy Nabatei popadli w taką nędzę i desperację, że przerzucili się z napadów na nieliczne karawany, przechodzące przez zajmowany przez nich skrawek pustyni, na rabowanie innego rodzaju karawan – flot statków na morzu. Innymi słowy, Nabatejczycy porzucili pustynię, aby stać się piratami plądrującymi statki żeglujące przez zatokę Akaba. Ze szczególnym upodobaniem nękali nieszczęsnych żeglarzy egipskich.