Jak wywiad sowiecki werbował szpiegów?
Rosjanie pojawili się znienacka.
Pewnego ranka wiosną 1988 roku, gdy miałem dwanaście lat, do biura moich rodziców mieszczącego się w budynku pod numerem 250 przy Pięćdziesiątej Siódmej Zachodniej, w pobliżu Columbus Circle, wszedł pewien mężczyzna. Był wysokim blondynem z niebieskimi oczami, o szczupłej, atletycznej sylwetce. Wyglądał na czterdzieści kilka lat, nosił okulary w szylkretowych oprawkach i elegancki beżowy trencz.
– Dzień dobry – odezwał się ojciec. – Mogę panu w czymś pomóc?
– Chciałbym złożyć zamówienie na książki – oznajmił mężczyzna.
Mówił po angielsku swobodnie, z nieznacznym tylko wschodnioeuropejskim akcentem. Sprawiał wrażenie dobrze wykształconego, wyglądał na profesora albo pracownika jakiegoś think-tanku zajmującego się polityką zagraniczną. Miał przyjemny, lecz nieco sztywny głos.
– Niestety – powiedział ojciec – nie sprzedajemy książek indywidualnym klientom. Wbrew naszej nazwie nie jesteśmy księgarnią. Bardzo mi przykro.
Nieporozumienie to było zrozumiałe, zwłaszcza że firma rodziców nazywała się Books & Research.
– Oczywiście – odparł mężczyzna, jakby już to wiedział. – Proszę pozwolić, że wyjaśnię. Nazywam się Tomachin i pracuję w Radzieckim Przedstawicielstwie przy Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku.
Ojciec również się przedstawił. Rosjanin wyjął swoją wizytówkę, ale nie wręczył jej ojcu, tylko przytrzymał tak, aby tata mógł przeczytać, co było na niej napisane. „Stałe Przedstawicielstwo
ZSRR przy ONZ” – głosił nadrukowany złotą czcionką napis. Znajdował się tam również nowojorski numer telefonu oraz adres na Manhattanie: Sześćdziesiąta Siódma Wschodnia, numer 136. Według wizytówki Tomachin miał stopień pułkownika.
– Zajmuję się kwestiami kontroli rozprzestrzeniania broni i rozbrojenia – wyjaśnił pułkownik Tomachin.
Rodzicom nie trafiało się zbyt wielu przypadkowych klientów, nie mówiąc o sowieckich oficerach z przedstawicielstwa przy ONZ. Nie chodziło o to, że mój tata był jakoś szczególnie podejrzliwy, chciał po prostu dowiedzieć się czegoś więcej o Tomachinie.
– Mogę spytać, skąd pan się o nas dowiedział?
– Polecił mi państwa mój kolega z ONZ – odrzekł Rosjanin. – Powiedział, że może będziecie mogli nam pomóc dotrzeć do materiałów potrzebnych przy projekcie, nad którym pracujemy.
Ojciec zastanowił się przez chwilę.
– Wie pan, czego pan szuka?
– Naturalnie, naturalnie – odparł sowiecki pułkownik. Był nad wyraz miły i świetnie przygotowany. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął z niej złożoną na pół gładką, białą kartkę. Zawierała ona zapisaną starannym, ręcznym pismem listę czasopism i książek akademickich.
Na liście widniało w sumie dziesięć pozycji, same specjalistyczne, naukowe tytuły, które mogłyby zainteresować doktoranta albo – tak, zgadza się – attaché wojskowego przy ONZ. Wszystkie one jednak pochodziły z tak zwanych „otwartych źródeł”, nie było wśród nich żadnych zastrzeżonych lub tajnych dokumentów. Wszystkie te publikacje można było bez problemu znaleźć w każdej przyzwoicie zaopatrzonej bibliotece uniwersyteckiej, ale pewnie nie w księgarni Coliseum Books przy Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. To była literatura ciężkiego kalibru: raport Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (Stockholm International Peace Research Institute, SIPRI) na temat procesów zbrojeniowych i rozbrojeniowych na świecie w 1987 roku, numer specjalny „Bulletin of Atomic Scientists” poświęcony nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, Tablice światowych nakładów na wojsko, raport pisma „Foreign Affairs” zatytułowany Wojownicy wbrew woli. Stany Zjednoczone, Związek Radziecki i kontrola zbrojeń. Znajdowały się tam również inne, podobne tytuły wydane przez Oxford University Press, Brookings Institution oraz SIPRI, ale nic, co wykraczałoby poza typowe zainteresowania zawodowe wojskowego dyplomaty.
Rzuciwszy okiem na listę, ojciec stwierdził:
– Nie powinno być z tym problemu. Na jaki adres wysłać materiały?
– O nie – powiedział twardo Rosjanin – to nie będzie konieczne. Odbiorę je osobiście. Czy dwa tygodnie wystarczą? Trzy tygodnie? Zapłacę przy odbiorze.
– Wystarczą dwa tygodnie – odparł ojciec, po czym odprowadził radzieckiego pułkownika do drzwi, uścisnął mu dłoń i pożegnał się z nim.
Ojciec nie miał pojęcia, co o tym wszystkim ma sądzić. Ale nie czuł, by miał jakiś szczególny powód do niepokoju. Nie miał nic przeciwko robieniu interesów z ludźmi pracującymi w ONZ. Przemknęło mu przez myśl, że wszyscy ci dyplomaci ze wschodniej części Manhattanu mogli stanowić źródło niezłego dochodu dla Books & Research. Tymczasem jednak musiał się zająć znacznie pilniejszymi sprawami. Gdy tylko Rosjanin wyszedł z biura, ojciec wrócił do swego gabinetu, usiadł za biurkiem i zabrał się do pracy, zapomniawszy o całej rozmowie.
Ale nie na długo.
Zaledwie trzydzieści minut później rozległo się pukanie do jego drzwi.
Tekst jest fragmentem książki „Jak złapać rosyjskiego szpiega. Prawdziwa historia zwykłego Amerykanina, który został podwójnym agentem”:
– Dwaj panowie chcą się z tobą widzieć – oznajmił Usman, jeden z pracowników ojca. Sprawiał wrażenie odrobinę zakłopotanego.
– Powiedzieli, że muszą porozmawiać z tobą na osobności.
Jeden z mężczyzn był po pięćdziesiątce, drugi wyglądał na trzydziestoparolatka. Obaj mieli krótko przycięte ciemne włosy i okulary. Podobnie jak niedawny rosyjski gość obaj nosili trencze,
tylko ciemne.
„Co oni wszyscy mają z tymi trenczami?” – pomyślał ojciec, wychodząc przywitać obu mężczyzn.
– Proszę, niech panowie siadają – powiedział, zamykając za nimi drzwi. – Czym mogę służyć?
Nieznajomi przedstawili się jako agenci specjalni Federalnego Biura Śledczego. Najpierw ONZ, teraz FBI. A nie minęło jeszcze nawet południe.
Mężczyźni oświadczyli, że pracują w jednostce kontrwywiadowczej. Ojciec nie miał najmniejszych problemów, by uwierzyć w ich słowa. Obaj sprawiali wrażenie wyjątkowo ponurych, jakby dźwigali na swoich barkach ogromny ciężar, o którym nie wolno im mówić. Nie tracili czasu na zbędne pogaduszki, jakby uczestniczyli w przesłuchaniu do roli, którą w serialu The F.B.I. z lat sześćdziesiątych odtwarzał Efrem Zimbalist Jr. Młodszy z agentów wyciągnął z szarej koperty błyszczącą fotografię i położył ją na biurku. Było to zdjęcie portretowe radzieckiego pułkownika z misji przy ONZ.
– Panie Jamali – zaczął starszy agent.
„Oni wiedzą, jak się nazywam – pomyślał ojciec. – Wiedzą, jak się nazywam!”.
– Dzisiaj rano – kontynuował agent – ten człowiek wszedł do pańskiego biura. O czym z panem rozmawiał?
Pytanie to zostało zadane ot tak, zwyczajnie i bezpośrednio, bez żadnego ostrzeżenia ani grzecznościowej wymiany uprzejmości. Agenci nie trudzili się wyjaśnianiem tego, ile wiedzą ani skąd pochodzą ich informacje. Ale ich postawa wyraźnie sugerowała, że lepiej, aby ojciec odpowiedział na zadane pytanie.
Ojciec tymczasem nie wiedział praktycznie nic o tej sprawie.
– Ten człowiek był tutaj wcześniej – przyznał. – Jest z Radzieckiego Przedstawicielstwa przy ONZ. Pokazał mi swoją wizytówkę, ale jej nie zostawił. Zamówił u nas trochę książek. Czy to jakiś problem?
Agenci nie odpowiedzieli od razu.
– Chcielibyśmy zobaczyć, o jakie książki prosił – rzekł starszy agent.
Ojciec doszedł do wniosku, że nie ma sensu się spierać.
– Mam tutaj listę – odparł.
Wręczył ją młodszemu agentowi, który przeczytał ją uważnie i przekazał partnerowi. Obaj skinęli porozumiewawczo głowami.
– Możemy dostać kopię? – spytał starszy z agentów, choć jak większość jego pytań również i to brzmiało raczej jak rozkaz.
– Oczywiście – zgodził się ojciec. – Możecie powiedzieć coś więcej, o co w tym wszystkim chodzi? Nie jestem przyzwyczajony do czegoś takiego. Kim jest ten człowiek?
– Pan Tomachin to członek radzieckiego wywiadu – wyjaśnił jeden z agentów.
– Radzieckiego wywiadu? – spytał ojciec.
– Radzieckiego wywiadu – powtórzył agent. – Zależy nam na pańskiej pomocy. Zechciałby nam pan pomóc?
Dla mojego ojca odpowiedź na to pytanie nie była tak prosta, jak w przypadku innych ludzi. Jak wielu imigrantów darzył Amerykę szczególną miłością. Przybył tu z bardzo daleka i wybrał to miejsce na swój nowy dom. Nie żywił żadnej sympatii do Związku Radzieckiego. Ale zarazem pochodził z kraju, w którym pomaganie władzom nie było zbyt mile widziane. Ojciec nigdy zresztą nie uważał się za donosiciela.
– Czy to niebezpieczne? – spytał.
– Nie, skądże znowu – zapewnił go starszy agent. – Nie wiąże się to dla pana z żadnym niebezpieczeństwem.
– Wobec tego co chcecie, żebym zrobił? Mam zrealizować jego zamówienie?
– Jak najbardziej – odparł agent. – Proszę je zrealizować. Niech pan go potraktuje jak każdego innego klienta. A kiedy wróci, jeśli wróci, skontaktujemy się z panem.
Ojciec nie był pewien, co myśleć o prośbie agentów. Ale póki co postanowił na nią przystać. Zanim uścisnęli mu na pożegnanie rękę, obaj agenci wręczyli ojcu swoje wizytówki.
Tekst jest fragmentem książki „Jak złapać rosyjskiego szpiega. Prawdziwa historia zwykłego Amerykanina, który został podwójnym agentem”:
– Panie Jamali – powiedział na zakończenie starszy z nich – jesteśmy panu bardzo wdzięczni za współpracę.
Co za ranek!
Moja mama, która w tym czasie była na spotkaniu poza biurem, wróciła tuż po tym, jak wyszli agenci FBI. Dzięki temu ojciec miał kilka minut, by zebrać myśli. Opowiedział matce o gościach. Właśnie stanął oko w oko z obiema stronami zimnowojennego konfliktu.
– To jakaś wojna szpiegów – stwierdził. I wszystko wskazywało na to, że przez biuro przy Pięćdziesiątej Siódmej Zachodniej przebiegała linia frontu.
– Jak się czujesz? – spytała matka.
– Muszę przyznać, że to dość ekscytujące – odpowiedział ojciec.
– Ale też trochę niepokojące.
Nie musiał mówić matce, że nie należał do ludzi, którzy z chęcią donosili władzom – jakimkolwiek władzom – na innych. A już z pewnością nie miał ochoty znaleźć się w samym środku jakiejś amerykańsko-sowieckiej rozgrywki.
– Szczerze – wyznał ojciec – nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć.
Matka miała tymczasem tysiące pytań.
– Jak ten Rosjanin do nas trafił? – spytała.
– Podobno kolega mu nas polecił.
– Jaki kolega?
– Nie powiedział konkretnie.
– A ty go o to nie spytałeś?
Ojciec nic na to nie odparł. Nie musiał.
– Czy to wszystko jest w ogóle zgodne z prawem? – drążyła dalej mama.
– Tak sądzę – odrzekł ojciec. – W końcu FBI jest w to zaangażowane.
– Co to oznacza?
– Nie wiem. Nie mam zielonego pojęcia.
– Miło cię znowu widzieć, Naseem – przywitał się pułkownik Tomachin, gdy zjawił się ponownie po dwóch tygodniach. Jedno trzeba mu było przyznać: potrafił szybko nawiązywać przyjacielskie relacje z ludźmi. – Przyszedłem sprawdzić, czy przyszły dla mnie książki.
Ojciec poszedł na zaplecze i po chwili wrócił z niezapieczętowanym kartonowym pudłem. W środku znajdowały się starannie ułożone książki i czasopisma, a także faktura opiewająca na 163 dolary i 75 centów.
Tomachin wręczył ojcu dwa szeleszczące banknoty studolarowe.
– Zaraz zobaczę, czy będę miał wydać resztę – powiedział ojciec.
– Przyjacielu – zareagował natychmiast radziecki pułkownik – nie kłopocz się. Nie trzeba. Uznaj to za podziękowanie za zdobycie tych materiałów w tak krótkim czasie.
Następnie obaj wdali się w krótką pogawędkę. Mój ojciec potrafił znaleźć wspólny język niemal z każdym.
– Jak idzie proces rozbrojeniowy? – zagadnął tata.
– Sprawa jest w toku – odparł pułkownik z półuśmiechem i zarazem półwestchnieniem. – W tej kwestii prace zawsze są w toku. Ale robimy, co możemy.
– Nie chcielibyśmy pozbawiać pana zajęcia – zażartował ojciec.
Przed wyjściem Tomachin wręczył ojcu kolejną listę z tytułami książek i artykułów prasowych. Nie różniła się ona zbytnio od poprzedniej z jednym drobnym wyjątkiem: ostatnie dwie pozycje były oficjalnymi publikacjami rządu Stanów Zjednoczonych.
Jak ostatnio, nie było tam jednak nic ściśle tajnego. Nic szczególnie poufnego. Nic, czego nie dałoby się znaleźć w bibliotekach Columbii czy Uniwersytetu Nowojorskiego. Ale na potrzeby klientów Books & Research wydawnictwa te trzeba było zamawiać za pośrednictwem National Technical Information Service (Narodowej Służby Techniczno-Informacyjnej, NTIS), olbrzymiej agencji gromadzącej raporty z różnego rodzaju badań i projektów prowadzonych i finansowanych przez rząd federalny. Jak można przypuszczać, dyplomata wrogiego państwa miałby zapewne niejakie trudności z zamawianiem dokumentów z NTIS.
– Wrócę mniej więcej za miesiąc – rzucił na pożegnanie Tomachin.
– Do tego czasu zamówienie powinno być skompletowane – zapewnił go ojciec.
Agenci FBI nie prosili o telefon w razie kolejnej wizyty radzieckiego pułkownika. Powiedzieli natomiast, że oni sami skontaktują się wtedy z ojcem. Trzy dni później zadzwonił młodszy z agentów. Tata pomyślał, że FBI musiało pewnie śledzić Tomachina. „A może to mnie cały czas mieli na oku?” – przeszło mu przez głowę.
– Był tutaj – powiedział ojciec.
– Wiemy – odrzekł agent. – Dał panu nową listę tytułów?
– Tak.
– Panie Jamali – rzekł agent – jak zwykle jesteśmy panu ogromnie wdzięczni za współpracę.
Dla agentów FBI była to po prostu alternatywna forma pożegnania.
Tak oto zaczął się dziwny, trwający dwie dekady związek pomiędzy moją rodziną a rządem państwa będącego przez lata największym i najbardziej zagorzałym wrogiem Ameryki, państwa, w nienawiści do którego dorastały wszystkie amerykańskie dzieci, a dorośli nierzadko spoglądali w jego kierunku z lękiem. Kubański kryzys rakietowy. Próbne alarmy przeciwatomowe w szkołach. Podziemne schrony ukryte na podmiejskich podwórkach. Sowieci wywołali wśród Amerykanów paniczny strach przed konfliktem nuklearnym i byli źródłem ich zimnowojennych koszmarów.
Równolegle rozpoczęła się również współpraca naszej rodziny z FBI, jako że czołowi pracownicy amerykańskiego kontrwywiadu nigdy nie pozostawali w tyle za Rosjanami. Tymczasem w potężnym sowieckim imperium zaczęły się pojawiać pierwsze pęknięcia. Pokonane radzieckie oddziały wycofały się z Afganistanu. W Krakowie w Hucie imienia Lenina wybuchł strajk, który wywołał trwającą kilka miesięcy falę protestów robotniczych w całej Polsce. Domagające się niepodległości głosy podnoszono w Estonii, na Litwie i Łotwie. Pieriestrojka, czyli obietnica większych swobód zapoczątkowana przez radzieckiego przywódcę Michaiła Gorbaczowa, okazała się niewystarczająca dla spragnionych zmian ludzi. Przemiany demokratyczne ogarnęły całą Europę Wschodnią. Upadł mur berliński. Sowieckie imperium roztrzaskało się niczym jajko Fabergé, a w Rosji zapanował kapitalizm, choć był to kapitalizm w specyficznym, rosyjskim wydaniu.
Rosjanie twierdzili stanowczo, że teraz są naszymi nowymi przyjaciółmi. A gdy przez świat przetaczały się kolejne wstrząsy, które zmieniały jego oblicze – gdy przeżywaliśmy wraz z nim wzloty i upadki, rozbudzone nadzieje i srogie rozczarowania – w nowojorskich biurach Books & Research wciąż pojawiali się mężczyźni mówiący z akcentem z Moskwy, Odessy lub Sankt Petersburga. Zmiana władzy w Moskwie oraz całkowity upadek Związku Radzieckiego doprowadziły ostatecznie do ujawnienia takich amerykańskich agentów jak Aldrich Ames i Robert Hanssen, którzy szpiegowali na rzecz rosyjskiego wywiadu. Ale współpraca moich rodziców z Rosjanami przetrwała to wszystko bez szwanku. Przez wszystkie te lata rodzice działali jak zaprogramowani: czekali na pojawienie się Rosjan, dawali cynk FBI, po czym zaraz wracali do codziennej pracy. Nie planowali żadnego rozwoju, rozbudowy czy ekspansji swojej firmy. Chodziło tylko o to, aby utrzymać status quo. Zresztą to mógł być jeden z powodów, dla którego ich relacje z Rosjanami trwały tak długo.
Gdyby do takiej sytuacji doszło dzisiaj, a nie w latach osiemdziesiątych, nie sądzę, aby wszystko przebiegło tak gładko. Ale wtedy czasy były inne. Rodzice nie zasięgnęli porady prawnika. Nie zażądali od FBI niczego na piśmie. Ich firma nie miała zarządu ani akcjonariuszy, ani zewnętrznych konsultantów, z którymi należało przedyskutować kwestię współpracy z rządem. Najbardziej rodziców martwiło to, że ich zaangażowanie w całą sprawę może niekorzystnie odbić się na dochodach firmy. Odrobinę też, choć niezbyt długo, obawiali się o swoje bezpieczeństwo. Ale poza tym nie mieli większych wątpliwości. Mój ojciec, klasycznie wykształcony etyk, nie widział w tym żadnej moralnej dwuznaczności, nie miał żadnych rozterek. Rodzice nie odczuwali też żadnego zagrożenia ani nacisków ze strony FBI. Po prostu uważali siebie za obywateli mających dług wdzięczności wobec swojego nowego kraju, który kochali, w którym założyli nowy dom i rodzinę. Oboje przyszli na świat u schyłku wojny. Dlatego też nigdy nie traktowali poczucia bezpieczeństwa, jakie zapewniły im Stany Zjednoczone, za rzecz oczywistą i daną na zawsze. O czym więc mieli dyskutować? Czego mieli się bać? Oboje byli przekonani, że postąpili po prostu tak, jak należało.