Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy – reż. Janusz Majewski – recenzja i ocena filmu
Do kin wchodzą właśnie „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”, którymi ich reżyser – Janusz Majewski – chce pożegnać się z zawodem. To swoiste podsumowanie twórczości wypada całkiem dobrze – otrzymujemy barwny, ciekawy obraz okraszony sporą dawką świetnej muzyki jazzowej. Utwór jest ekranizacją powieści Włodzimierza Kowalewskiego o tym samym tytule. Reżyser kładzie na warsztat dzieło z historycznym i politycznym tłem – realia PRL wyłaniają się spod płaszczyka radosnej opowieści o jazzowym odkryciu lat 50. Nie pierwszy raz w twórczości Majewskiego mamy do czynienia z odwołaniem do polskiej historii – ten sam motyw został wykorzystany przy innych produkcjach reżysera, m.in. w „Małej maturze 1947”, „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny”, „C.K. Dezerterach” czy „Zazdrości i medycynie”.
Zobacz także:
- Jednak o Tolku piosnka zostanie… Co oglądała młodzież w PRL-u?
- Tadeusz Lubelski – „Historia niebyła kina PRL” – recenzja
Reżyser przenosi nas do lat 50. – lat cenzury i donosów, lecz także charakterystycznego klimatu, kolorytu i kultury. Właśnie na tę drugą (jasną) stronę tego okresu zwraca uwagę twórca – film kreuje raczej pozytywny obraz tamtego czasu. Jak mówi reżyser: Po pierwsze szarzyzna PRL-u to mit i stereotyp, to wyobrażenie wydumane przez domorosłych historyków w oparciu o różne kombatanckie legendy. Szarzyzna? A gdzie ulice wylepione fantastycznymi polskimi plakatami? Gdzie kolorowe dziewczyny ubierane przez Basię Hoff? Ta gorsza strona PRL także powraca jednak w tle opowieści – bohaterowie, próbujący odciąć się od polityki i wprowadzić trochę koloru do swojego życia, nie mogą w pełni oderwać się od otaczającej ich rzeczywistości. Opowieść nie skupia się jednak na problemach tamtych lat – choć cały czas obecne, nie one są w niej najważniejsze. Najważniejszy jest jazz.
Rok 1957. Fabian Apanowicz (w tej roli Maciej Stuhr) powraca z Anglii, do której wyemigrował przed wojną. Zarażony jazzowym bakcylem, postanawia rozpowszechnić go w Polsce. Tworzy amatorski zespół, w którego skład wchodzą: stroiciel fortepianów Zuppe (Wojciech Pszoniak), w każdym pisarzu dopatrujący się homoseksualizmu, doktor Vogt (Jerzy Schejbal), klarnecista (Adam Ferency), pracujący w milicji przedwojenny trębacz (Wiktor Zborowski), młodzi bikiniarze (Wojciech Mazolewski z zespołem), siostra Fabiana – Wanda (Sonia Bohosiewicz), przed wojną słynna śpiewaczka jazzowa, i Modesta (Natalia Rybicka) – tajemnicza kobieta, która skradnie serce głównego bohatera.
Opisana przez Kowalewskiego historia ekscentryków, ludzi niepasujących do swojego otoczenia, zmagających się z ówczesnymi realiami, została bardzo sugestywnie oddana na ekranie. Bohaterowie poszukują wolności, pragną dać się porwać swojej prawdziwej naturze i pasji, jednak pojawiające się na drodze przeszkody nie pozwalają im tego dokonać. Walczą ze sobą i o siebie – pozbawieni dawnej hierarchii, przedwojennych zawodów, nawyków, są w pewien sposób mniej lub bardziej oderwani od społeczeństwa, zepchnięci ze szczytu. Być może miał o tym świadczyć tytuł powieści – „Ex(-)centrycy”. Majewskiemu udało się stworzyć prawdziwy obraz powojennej sytuacji wielu osób, pozbawiony fałszywych nut czy patosu – ostatecznie przecież ich świat ma wiele barw, a same postaci lawirują pomiędzy komedią i tragedią.
Muzyczna warstwa filmu, za którą odpowiada Wojciech Karolak, jest na najwyższym poziomie. Spełnia ona niezwykle istotną funkcję – staje się pełnoprawnym bohaterem dzieła. Szczególnie partie wykonywane przez Sonię Bohosiewicz wywołują olbrzymie wrażenie – jej piękny głos wbija w fotel i długo pozostają w pamięci. Co prawda to Modesta, grana przez Natalię Rybicką, jest reklamowana jako gwiazda sceny, która razem z Fabianem staje się muzyczną sensacją, jednak w mojej ocenie pod względem wokalnym kompletnie przyćmiewa ją postać grana przez Bohosiewicz. Z talentem tej aktorki trudno się równać – oprócz odegrania bardzo dobrej, wyrazistej roli lekarki walczącej z niszczącą ją chorobą, udało jej się także skupić na sobie niemal całą uwagę w częściach muzycznych.
Na uwagę zasługuje także gra aktorska Macieja Stuhra, Anny Dymnej, która wciela się w zmęczoną życiem, nieodnajdującą się w nowej rzeczywistości ekscentryczną gospodynię pensjonatu zamieszkiwanego przez głównych bohaterów, a także Wojciecha Pszoniaka, za odegranie swojej postaci uhonorowanego na Festiwalu Filmowym w Gdyni. W szczególności dwie ostatnie role, bardzo charakterystyczne i ciekawe, ubarwiają opowiadaną historię, nadają jej uroku i humoru.
Dobre, rozrywkowe kino, które wywołuje zarówno śmiech, jak i refleksję. Nie można go raczej nazwać arcydziełem, ale jest to z pewnością przyjemny, słodko-gorzki obraz, przywołujący zarówno absurdy i klimat PRL, jak i ponure wspomnienia o przeszłości. A przede wszystkim przypomina o roli muzyki jazzowej, która w tamtym okresie stała się powiewem wolności, Zachodu, odskokiem od świata za oknami. Wspaniała muzyka, ciekawa historia, atmosfera tamtych lat – czego chcieć więcej?