Edwartd L. Rowny — „Tango z niedźwiedziem” – recenzja i ocena
Słoneczne poniedziałkowe popołudnie. Przez przeszkolone drzwi do budynku Polskiej Agencji Prasowej na Brackiej wchodzą kolejne osoby, co rusz wzbudzając moje zdumienie. Zielono i szaro od mundurów, nawet pani rejestrująca moją obecność z wojskową manierą cedzi – Wpisać pełną nazwę redakcji. Nie śmiem protestować.
Polskie serce w amerykańskim mundurze
Poruszenie za moimi plecami. Suche trzaski bezbłędnie wskazują miejsce, gdzie stoją fotoreporterzy. Setki zdjęć i uśmiechnięty Radek Sikorski rzucający któremuś z dziennikarzy — Nie. Do Trybunału Konstytucyjnego nie kandyduję. I niech pan napisze, że na prezesa TVP też nie mam zamiaru. Do oszklonej salki wpada Bronisław Komorowski. Energicznie ściska rękę Sikorskiemu, wymieniają kilka żartów, ale zaraz przerywają, bo za grupą amerykańskich oficerów powoli wchodzi bohaterka Solidarności, Anna Walentynowicz. Z lekkim wysiłkiem siada w pierwszym rzędzie, krzesło podsuwa jej polski żołnierz. Kilkunastu fotoreporterów mierzy obiektywami w głowę ex ministra i ministra in spe. Tak przynajmniej siedzący przede mną amerykański porucznik, jeśli znam się na epoletach, scharakteryzował swojemu towarzyszowi Sikorskiego i Komorowskiego. Nazwiska oficera na metalowej plakietce na piersi nie mogę odczytać, siedzi bokiem.
To nie kolejna martyrologiczna rocznica ściągnęła na Bracką to gremium. I nie kolejny polityczny kryzys, ani nie ceremonia wręczenia orderów. Kto by przypuszczał, że chodzi o promocje książki z historią w tle? Do tego książki, którą wydano dobre 15 lat temu. Nie będzie sprzedawała się rewelacyjnie i pewnie nigdy nie będzie o niej głośno. Dlaczego zatem taka pompa?
Wszystko za sprawą autora, którego obecne na sali znakomitości miały okazję poznać. I chyba nawet bardzo polubić, skoro porzuciły obowiązki, by zjawić się na premierze polskiego wydania jego książki. Edward L. Rowny, bo o nim mowa, to amerykański generał, jeden z głównych wojskowych negocjatorów okresu zimnej wojny. Chociaż urodzony w Baltimore w rodzinie emigrantów, nie wyrzekł się polskich korzeni, co po kolei podkreślali Komorowski i Sikorski. Amerykańscy specjaliści od wojskowości zaliczają go do dziesiątki najważniejszych dowódców wojskowych drugiej połowy XX wieku. W naszym kraju jest praktycznie nieznany. Ale nieliczni, którzy mieli okazje go poznać, nie szczędzą pochwał.
Komorowski: — [Pan generał Rowny stworzył mi możliwość odwiedzenia, jako pierwszej osobie z Polski (przynajmniej oficjalnie,) instalacji NORAD-u, systemu amerykańskiej obrony przeciwrakietowej. Pamiętam, jak wjechaliśmy do wnętrza wydrążonej jak dynia góry, by zobaczyć tę świątynię nowoczesnej technologii. Dzięki tej wizycie uwierzyłem, że wszystko jest możliwe. Pesymiście, który jest w każdym Polaku, to bardzo potrzebne. Generał Rowny to takie polskie serce w amerykańskim mundurze] – folguje sobie znany z barwnych porównań wicemarszałek Sejmu.
Również Sikorski nie pozostaje daleko w tyle: – [Generał to ekspert w sprawie Paderewskiego. Otworzył nawet fundacje dla polskiej młodzieży z Polski pod patronatem drugiego premiera Odrodzonej. Kiedyś przypomniał mi taką anegdotę o jego ciętym języku. Otóż w czasie konferencji wersalskiej premier Francji Clemencau nie ukrywał zdumienia na wieść o tym, że Paderewski nie pije alkoholu do posiłku. Jak to? – dziwił się Clemencau – My we Francji mamy nawet takie powiedzenie – „ pijany jak Polak”. Na to Paderewski – A my w Polsce mówimy „grzeczny jak Francuz”. I widzi pan, oba powiedzenia można między bajki włożyć. Wspominam o tej anegdocie, bo ten cięty język odnalazłem na kartach książki. To naprawdę wielka zaleta.]
Negocjacje w wannie
Można nie lubić amerykańskiego stylu pisania – luzu, nieraz braku konkretów, nadmiaru anegdot. Ale przyznać trzeba, że czyta się jednym tchem. Trudno powstrzymać się od uśmiechu, gdy Rowny opisuje kulisy kolejnych arcyważnych rozmów rozbrojeniowych. Za fasadą oficjalnych sformułowań, nudnych dokumentów i sztywnych postaw kryją się dziesiątki wpadek i wygłupów (tak!). Podczas pełnych emocji rozmów Reagan-Gorbaczow w Reykjaviku, gdy negocjacje wisiały na włosku, nie brakowało elementów rodem z serialu komediowego. Pomieszczeniem, które Amerykanie obrali za swój pokój narad była… łazienka. Oddajmy głos autorowi: Tłoczyło się w niej kilkanaście osób. Większość z nas musiała stać. Tylko wyżsi rangą mogli przysiąść na brzegu wanny. Richard Perle i Bob Linhard przykucnęli na jej dnie. Tron, co oczywiste, zarezerwowano dla prezydenta. Niby nic wielkiego, ale pozwala poczuć klimat negocjacji, którym daleko było od oficjalnych i grzecznych rozmów.
Rowny celnie charakteryzuje głównych aktorów tamtych zdarzeń (a pisze o ćwierćwieczu stosunków radziecko-amerykańskich). Bez nadmiernych sentymentów i antypatii punktuje ich wady i zalety. I chociaż można wyczuć, że jednych lubi bardziej (Achromiejew, Reagan), drugich mniej (Kissinger, Vance) – nie traci wiarygodności. Co znamienne, niektórych członków radzieckiej delegacji darzy nawet sympatią. To nie są komunistyczne potwory, ale twardzi negocjatorzy, tacy sami jak my, zdaje się mówić między wierszami. Za to nie waha się krytycznie wyrażać o amerykańskich politykach. Reaganowi zarzuca zbytnią spontaniczność i brak zimnego wyrachowania, charakterystycznego dla radzieckich decydentów. Fordowi nieuwagę i nadmierny optymizm, brak medialności i zdolności do improwizacji, charakterystycznej dla ex-aktora Reagana. Ta cecha, jak pisze Rowny, niejeden raz zapobiegła kryzysowi. Zarówno w negocjacjach, jak i na rodzimej scenie politycznej. U Cartera dostrzega brak umiejętności współpracy z urzędnikami, skłonność do filozofowania. Pisze o jego sposobie myślenia: Carter nie widział lasu zza drzew. Być może nie widział nawet nic poza liściem. Nie waha się pisać o niecenzuralnym języku Schlesingera, i o tym, że o Sołżenicynie w Białym Domu nie mówiło się swego czasu inaczej, jak o „przeklętej dupie wołowej”. Czytelnik co kilka akapitów odnajduje ciekawą anegdotę. Na dłuższą metę gubi się gdzieś wątek, historie zlewają się, ale i tak trudno oderwać się od lektury.
Ilu trzeba do tanga?
Ale Rowny to nie tylko utalentowany gawędziarz. Z kart „Tanga z niedźwiedziem” można odczytać konkretny pomysł na prowadzenie negocjacji. Nie tylko politycznych zresztą. Autor zwraca uwagę na role miejsca rozmów, liczby negocjatorów, umeblowania, rozkładu okien, na gesty i mimikę. W tym aspekcie „Tango…” jest książką dla psychologów i specjalistów od arbitrażu. Politologa zainteresuje opis waszyngtońskiej biurokracji, napisana „od kuchni” analiza amerykańskiego systemu politycznego. A historyka krytyczna charakterystyka Gorbaczowa. Zwraca na to uwagę Paweł Kowal z Ministerstwa Spraw Zagranicznych: – [Rzadko mam okazję czytać tak szalenie realistyczny obraz Gorbaczowa. Nie wyidealizowana laurka Wielkiego Reformatora, ale pragmatyczny opis. Generał Rowny pisze o nim bez złudzeń. O tym, jak na pierwszym spotkaniu jest spięty, wyraźnie niesamodzielny. A na kolejnych coraz bardziej pewny siebie, nawet butny.]
Intrygującym drobiazgiem jest tytuł książki Rownego. Amerykańskie „It takes one to tango” ([„Do tanga trzeba jednego”]) za zgodą autora tłumacz zamienił na „Tango z niedźwiedziem”: Niedźwiedź to Rosja i każdy w Polsce o tym wie – tłumaczy w przedmowie Rowny.
Do pochwał dorzucę szczyptę krytyki. Książce niestety można przylepić etykietkę „uboga w obiektywizm”. W wypadku autobiografii (czy nie jest nią w gruncie rzeczy „Tango…?”) to oczywiście nic dziwnego. Z jednej strony wynika to z anegdotycznego, na wpół żartobliwego tonu i szczerości autora. Ale Rowny momentami uderza w amerykańską propagandową nutę. Wtedy słowa takie jak „wolność” i „prawda” zatracają swoje znaczenie, stając się jedynie sztandarami. Generał, co oczywiste, wierzy w słuszność amerykańskiej polityki zagranicznej. Z tego względu pomija na przykład milczeniem bolesne dla krajów Ameryki Łacińskiej konsekwencje twardszego stanowiska Reagana. Nie ucieka od amerykańskiego mentorstwa. W epilogu, dodanym specjalnie dla polskiego czytelnika, udziela Polsce i Polakom licznych rad. Dzięki Bogu nie są zbyt nachalne, ale mogą psuć przyjemność lektury. Ale tylko odrobinę. I chociaż podobno w chórze mówią tylko tchórze, przyłączam się do entuzjastycznych recenzentów, którzy w tamto słoneczne poniedziałkowe popołudnie ściągnęli na Bracką.