Dziewczyna z Błyskawicą
Zobacz także: Powstanie Warszawskie w Histmag.org
Pani Wanda w czasie zrywu nie pełniła funkcji przydzielanym dziewczętom - jak prawdziwy żołnierz postanowiła zmierzyć się z wrogiem z bronią w ręku. Z powstania zapamiętała szczególnie poświęcenie ludności cywilnej, która, bezbronna i narażana na śmierć, pomagała powstańcom w walce.
Ta niezwykła kobieta od lat walczy o upamiętnienie swoich kolegów i cywilów poległych w czasie tego zrywu. Dopiero niedawno skończyła się jej batalia o zachowanie ich pamięci - razem z innymi powstańcami doprowadziła do ustanowienia 2 października Dniem Pamięci o Cywilnej Ludności Powstańczej Warszawy, a także do odzyskania części Cmentarza Powstańców Warszawy.
Jej losy postanowiła uwiecznić Marianna Bukowski, reżyserka polskiego pochodzenia, mieszkająca na co dzień w Londynie. Jej wzruszający dokument pt. „Portret żołnierza” opowiada nie tylko o przeżyciach walczących, lecz także o roli ludności cywilnej w tym zrywie. W filmie wspomnienia bohaterki splatają się z archiwalnymi materiałami i artystycznymi zabiegami, dzięki którym widz może wczuć się w atmosferę tamtych dni, a także zetknąć się z żywą historią.
W rozmowie z Histmag.org obie panie mówią o powstaniu, tworzeniu filmu, a także upamiętnianiu ofiar.
Agnieszka Woch: Czy może pani opowiedzieć, czym zajmowała się pani w powstaniu? Jak wyglądało ono z pani perspektywy?
Wanda Traczyk-Stawska : Najpierw dostałam przydział jako łączniczka Huberta - Aleksandra Kamińskiego, autora Kamieni na szaniec. Był to wielki zaszczyt, ale okazało się, że nie podołam tej funkcji. Po zameldowaniu w siedzibie Biuletynu Informacyjnego zlecono mi parzenie kawy. Nie potrafiłam tego robić, umiałam natomiast dobrze strzelać. Widziałam, jak inni walczą w powstaniu i myślałam o tym, że ja nie zdążę niczego zdziałać - miało ono trwać tylko trzy dni.
Ponieważ Aleksander Kamiński był znakomitym znawcą młodzieży, widział, że byłam coraz bardziej zdenerwowana. Kiedy dowiedział się, że chciałabym robić coś innego, polecił mi roznoszenie odezwy do ludności cywilnej. Był to dla mnie najpiękniejszy moment w powstaniu. Gdy biegłam z odezwą, zobaczyłam, że wszędzie wisiały flagi, a w bramach stali ludzie, którzy uśmiechali się na mój widok, ponieważ miałam opaskę i beret z orzełkiem mojego taty, byłego legionisty. Kiedy wręczałam im odezwę, całowali mnie, a do kieszeni wpychali mi cukierki i czereśnie. Byłam przez nich witana tak serdecznie, z taką radością! Nigdy w życiu nikt mnie tyle razy nie pocałował.
Gdy wróciłam do redakcji i opowiedziałam, co dzieje się na wolnej już części miasta, Kamiński bardzo się ucieszył i wysłał mnie do Oddziału Wojskowych Zakładów Wydawniczych. Do końca powstania w rusznikarni składano tam pistolety maszynowe Błyskawica, dlatego był on bardzo dobrze uzbrojony. Jego dowódca potrzebował nawiązać kontakt z gen. Monterem, wtedy jeszcze pułkownikiem, który stacjonował w Hotelu Wiktoria przy placu Dąbrowskiego. Ulica Jasna, którą trzeba było biec, była jeszcze nierozpoznana, bo nie udawało się przeskoczyć przez Sienkiewicza - wszyscy, którzy próbowali, byli postrzelani. Powiedziałam dowódcy, że zaniosę wiadomość, bo mam dobre rozpoznanie tego terenu - nasz oddział niedawno miał tam akcję na kawiarnię i znam wszystkie przejścia przez bramy. Zapowiedziałam jednak, że jeśli uda mi się wykonać to zadanie, będą musieli mnie przyjąć do oddziału jako strzelca-łączniczkę i dać mi broń. Zgodził się, ale na wszelki wypadek przydzielił mi chłopaka - Zdzisława Groczkowskiego, pseudonim „Wrona”, który miał za zadanie ściągać mnie bosakiem, którego używano, gdy ktoś został postrzelony. Ponieważ nie wiadomo było, co dzieje się po drugiej stronie ulicy, Zdzisław dał mi swój pistolet sprzed I wojny światowej, żebym mogła się obronić. Bardzo szybko biegałam, więc tylko czułam gorąco od serii na piętach, ale udało się. Zostałam przyjęta do tego oddziału.
Zobacz także:
- Wspomnienia prof. Macieja Bernhardta z powstania warszawskiego
- Powstańczy lekarz - Starałem się zrobić coś więcej, niż tylko dla siebie
A.W.: Dlaczego w ogóle zdecydowała się pani na walkę z bronią w ręku?
W.T.-S. : Przeżyłam bardzo dramatyczną sytuację, która zdecydowała o tym, że chciałam walczyć z bronią. Po śmierci mamy było u nas bardzo ciężko, zajmowałam się gospodarstwem, opiekowałam się moimi siostrami, nie miałam na nic czasu, ale mimo to wstąpiłam do Szarych Szeregów. Moją drużynową była Tośka Kamieńska, potem Dąbrowska, ps. „Nike”, która postanowiła, że powinnam się bezwzględnie uczyć, tak jak wszyscy w harcerstwie - to stanowiło naszą główną zasadę. Walczyć z bronią mogli jedynie starsi, którzy skończyli zwykle chorążówkę, tworzyli oddziały honorowe. Zostałam więc skierowana na komplet. Początkowo tworzyliśmy go tylko we troje, potem doszedł jeszcze czwarty chłopak.
W listopadzie Niemcy zapowiedzieli, że będą rozstrzeliwać zakładników - chyba około 150 osób, nie zapowiedzieli jednak daty tego mordu. Pewnego dnia na Puławskiej przy skrzyżowaniu z Rakowiecką mieliśmy lekcję historii, którą prowadziła profesor Anna Klubówna. Nagle Niemcy ogłosili przez megafony, że będą rozstrzeliwać zakładników. Zapowiedzieli, że jeśli ktokolwiek podejdzie do okna, także zostanie zastrzelony. Zaczęło się to koło godziny wpół do 9, skończyło - po 12. To był dla mnie straszny czas - płakaliśmy, modliliśmy się... Prawie cztery godziny słyszeliśmy każdą salwę i byliśmy bezradni. Kiedy później wyszłam z tej lekcji, zobaczyłam, że z chodnika zmiatają do rynsztoka posypane trocinami strzępy ciał i krew. Tak się wściekłam, że postanowiłam już nigdy nie chodzić na lekcje, tylko nauczyć się dobrze strzelać i rzucać granatem. Chciałam znaleźć jakiś oddział, który wykonuje egzekucje. Nie przerwałam jednak edukacji. Opowiedziałam koledze z batalionu Zośki, Tadeuszowi Zurnowi, ps. „Karolek”, z którym roznosiłam wyroki śmierci, że nie chcę się uczyć. Zbeształ mnie i obiecał, że nauczy mnie strzelać i rzucać granatem - stąd moja umiejętność.
Czekałam na to powstanie. Umiałam robić to, co chłopcy, mogłam ich zastąpić. Wyobrażałam sobie, jak ich matki będą cierpieć po ich śmierci. Ja nie miałam matki - myślałam, że mogę być dobrym żołnierzem, bo nic nie będzie mnie ograniczać.
Udało się - do końca wojny byłam w oddziale, gdzie dostałam Błyskawicę. Najpierw sprawdzałam, czy składane w rusznikarni pistolety dobrze działają - do każdej akcji dostawałam nową broń, bo uważano, że nie muszę być w pierwszej linii i mieć dobrego sprzętu. Dopiero po walce o Kościół Świętego Krzyża, kiedy dostałam Krzyż Walecznych, dostałam na własność Błyskawicę. Traktowałam ją jak mojego psa obronnego, byłam do niej bardzo przywiązana.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
A.W.: Jakie powstańcze wydarzenie najbardziej zapadło pani w pamięć?
W.T.-S. : Było ono związane z bohaterstwem ludności cywilnej. Nasz oddział, oddany do dyspozycji gen. Montera, był bardzo dobrze uzbrojony i wyszkolony, trzon tego oddziału stanowili ludzie otrzaskani z walką bezpośrednią. Nie mieliśmy swojej linii obrony, placówek liniowych, chodziliśmy do walki tam, gdzie nas wysłano - wszędzie, gdzie łamał się front albo trzeba było atakować. Dano nam placówkę w gimnazjum na Smolnej, do której wracaliśmy na odpoczynek bezpośrednio z walki. Ludzie mieszkający przy tej ulicy byli dla nas tak serdeczni, opiekuńczy, wspierali nas, byli dla nas pełni współczucia. Jednym słowem - czuliśmy się kochani. Gdy upadło Powiśle, całą noc przenosiliśmy części do Błyskawic, zapasy amunicji i granatów do placówki na Smolną, bo nasze MP zostało zbombardowane. Rano byliśmy bardzo zmęczeni, a Niemcy doszli już tak blisko, ze musieliśmy bronić tego budynku. Prosiliśmy tamtejszych mieszkańców, żeby się wycofywali na Chmielną, bo sytuacja jest bardzo zła, ale oni nie chcieli tego zrobić - częściowo dlatego, że rozbito już barykadę na Nowym Świecie, lecz także dlatego, że obawiali się, że nie zdążą tam dojść.
Kiedy załamała się walka i Niemcy doszli już do Okólnika, musieliśmy się wycofać. Gdy przeszliśmy na drugą stronę Nowego Światu i objęliśmy jako linię obronną całą stronę od Bliklego, musieliśmy się tam umocnić. Nie zdążyliśmy dokończyć barykady w poprzek Chmielnej, gdy dwaj panowie na dzisiejszej ulicy Foksal wywiesili białą flagę na znak, że tam już nie ma wojska. Ten teren chwilowo był niczyj, więc zależało nam, żeby Niemcy nie wiedzieli, że się wycofaliśmy. Mój dowódca drużyny Andrzej Bobrowski szeptem mówił, żeby tego nie robili, żeby jeszcze trochę wytrzymali, bo jeszcze nie skończyliśmy. Za chwilę z bramy wyszły trzy kobiety, zdjęły tę flagę i nas nią pozdrowiły. Zaczęliśmy wtedy płakać. Zdaliśmy sobie sprawę, że nie mieliśmy prawa wymagać niczego od ludności, zostawiliśmy ją tam bezbronną.
Ten moment zadecydował o mojej późniejszej postawie - po powstaniu nie mogłam zgodzić się na to, że mówi się o bohaterstwie żołnierzy, a nie wspomina się o heroizmie ludności cywilnej i roli, którą odegrała w powstaniu. Bez jej pomocy powstanie nie trwałoby 63 dni.
A.W.: Czym zajmowała się pani przed wybuchem powstania? Jakie nastroje panowały wtedy w Warszawie?
W.T.-S. : Przed powstaniem uczestniczyłam w Akcji N, zajmowałam się roznoszeniem do Niemców i Polaków, wykazujących się szczególnie podłym zachowaniem, listów o tym, że wydano na nich wyrok śmierci, który zostanie wykonany, jeśli nie zaprzestaną swojej działalności. Potem byłam kolporterką Biuletynu Informacyjnego. Wpadłam na pomysł sprzedaży Nowego Kuriera Warszawskiego, w który wkładałam Biuletyn. Nie miałam pojęcia, że nie wolno mi było brać za to pieniędzy, ale to była forma narzucona przez ludność. Wiedziała, że Niemcy odkryją, czym się zajmuję, jeśli będę dawać niemiecką prasę za darmo. Ten kolportaż mi się udał i prawdopodobnie za to dostałam później przydział do redakcji.
Ludność cywilna w tym czasie chroniła mnie, dzięki niej żyję, oni wskazywali mi drogę, ostrzegali mnie. Kochałam ich za to, że ze mną współpracują. A potem, w powstaniu, widziałam ich cierpienie, a szczególnie cierpienie ich dzieci, oraz ich postawę wobec nas. Straszne jest to, że Niemcy nigdy nie zostali rozliczeni z tego, co zrobili ludności cywilnej. Ani z rzezi Woli, ani z niedotrzymania umowy wobec ludności cywilnej.
Moja wdzięczność dla Marianny jest nieskończona także dlatego, że zrobiła z mojej opowieści historię, która jest najprawdziwsza, bo oparta na dokumentacji, a jednocześnie zawarła w niej to, co dla mnie najważniejsze - prawdę o tym, że i wojsko, i ludność cywilna odegrały swoją rolę, bez cywili żołnierze nie mogliby wypełnić swoich zadań. Mówimy, że ona w poprzednim wcieleniu była w powstaniu, bo tak je rozumie i czuje.
Marianna Bukowski : Istnieje dużo filmów o powstaniu, ale w „Portrecie żołnierza” chodziło też o to, żeby opowiedzieć o ludności cywilnej, o której zwykle się nie mówi. Zdziwiło mnie to, że po pokazach filmu w Muzeum Powstania Warszawskiego i na Uniwersytecie Warszawskim bardzo dużo ludzi mówiło mi, że pierwszy raz zrozumieli, jaką rolę pełniła ludność cywilna w powstaniu. Nie spodziewałam się tego, ale to jest też bardzo istotny element filmu.
Dla mnie najważniejsze jest to, że Wanda uważa, że opowiedziałam jej opowieść o powstaniu, jej historię w sposób, który według niej jest prawdziwy. Cieszę się, że udało mi się także pokazać moją perspektywę. Widzę w tej tragedii także piękno, poezję, heroizm i chciałam odzwierciedlić to w moim dokumencie.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!
A.W.: Film, oprócz historii opowiadanej przez panią Wandę, zawiera także wiele materiałów archiwalnych, a także sceny artystycznie ilustrujące opisywane wydarzenia. Jak wyglądała praca nad filmem, dlaczego trwała aż 7 lat?
M.B. : Pierwszy raz spotkałam Wandę w 2004 r. Moja ciocia miała sąsiadkę, która znała Wandę. Wiedziała, że od dawna interesuję się powstanie warszawskim, więc dzięki nim udało nam się umówić. Wanda bardzo lubi mówić o powstaniu, a ja lubię słuchać, więc była to bardzo dobra kombinacja. Dopiero w 2008 r. pomyślałam jednak, że znam kogoś, kto ma ciekawą historię, którą można by było łatwo zrealizować (o naiwności!). Od tego pierwszego wywiadu liczę te siedem lat.
Ten film był kompletnie niezależną produkcją - miałam zwyczajną pracę w telewizji, a nim zajmowałam się w wolnym czasie. Muszę powiedzieć, że robienie go w tak długim okresie miało dużo zalet. Po pierwsze, poznałam Wandę i się z nią zakolegowałam, to dla mnie największy skarb wynikły z tworzenia tego filmu. Poza tym dzięki temu, że nie byłam ograniczona czasowo, mogłam także wyjaśnić wszystkie niejasności, rozwiać wątpliwości czy uzupełnić braki, które pojawiały się w czasie robienia montażu. Pamiętam, że Wanda mówiła wtedy: ale to już na pewno ostatni raz! Zgadzałam się, ale później znowu mi czegoś jeszcze brakowało. Z tych wieloletnich spotkań wyszło 8,5 godzin nagrań.
Po drugie, w telewizji wszystko robi się o wiele szybciej, ale nie ma się szansy dotrzeć do pewnych rzeczy. Samo szukanie archiwalnych filmów Filmoteki Narodowej było bardzo czasochłonne - trwało prawie rok, ponieważ musiałam wszystko przejrzeć, wybrać kawałki, na których widać Wandę i bohaterów jej opowieści, pasujące do zilustrowania poszczególnych momentów. Próbowałam dopasować archiwalny materiał do wypowiedzi, żeby było widać, że w Warszawie zachodziło wiele podobnych sytuacji, że jest to zarówno prywatna, jak i uniwersalna perspektywa. Chciałam opowiedzieć o powstaniu nie tylko widzom polskim, lecz także tym, którzy nie znają jego historii. Za granicą, np. w Anglii czy Szwecji, nie ma o nim zbyt dużej wiedzy, więc próbowałam zbudować opowieść Wandy w taki sposób, żeby ktoś, kto nie wie nic o tym zrywie, mógł poznać tę osobę i przez nią wczuć się w losy powstania. Trzeba było przy tym zadbać o to, żeby pozostało to interesujące dla widzów polskich.
A.W.: Jak na film reagują widzowie za granicą?
M.B. : Co prawda film został wybrany do jednego z najbardziej znanych festiwali filmów dokumentalnych w Anglii - Sheffield Doc Fest, ale poza Polską nie jest łatwo zainteresować nim publiczność. Ludzie nie znają tego tematu, więc telewizja, chcąc pozyskać dużą liczbę widzów, wybiera raczej produkcje na temat chętnie oglądanej angielskiej historii - np. o Tudorach, Henryku VIII. Mam teraz jednak angielskiego dystrybutora - Journeyman Pictures, co jest dla mnie sukcesem, ponadto o filmie napisano trochę w angielskiej prasie historycznej, mam więc nadzieję, że będzie szerzej pokazywany. Jest on dostępny na DVD i iTunes, można go kupić na całym świecie. Dla kogoś, kto sam zrealizował film, kto nie ma marketingu, to jest malutki sukces.
Ci, co widzieli „Portret żołnierza”, byli jednak poruszeni. Patrzyłam na to, jak różnie reagują na ten film Polacy i Anglicy. My, którzy znamy historię powstania, wiemy o jego tragedii, więc pozwalamy sobie na uśmiech przy fragmentach, które zawierają humor,.. W Anglii, gdzie powstanie jest nieznane, widzów uderza jego historia, są bardziej delikatni w momentach, które są śmieszne, pod wpływem napięcia boją się okazać rozbawienie. Pierwszy kontakt z powstaniem jest bardzo uderzający, choć ogólny odbiór jest pozytywny.
A.W.: Zajmowała się pani także tworzeniem serii filmów dokumentalnych o polskich bohaterach, czy praca nad tymi filmami różniła się od przygotowywania „Portretu żołnierza”?
M.B. : Owszem, robiłam serię dla angielskiej telewizji, która była też pokazywana w Polsce. „Bohaterzy wojenni” opowiadają o Pileckim, cichociemnych, Krystynie Skarbek, Żegocie i Enigmie. To były tradycyjne, telewizyjne produkcje, które się robi dosyć szybko. Praca nad tymi filmami różniła się jak czerń i biel. Produkcja telewizyjna polega na tym, że reżyser pisze najpierw scenariusz, opisuje, co chce zamieścić w filmie. Potem szuka ludzi i wtyka ich wypowiedzi tak, żeby to pasowało do ułożonej wcześniej historii. Niezależna produkcja jest zupełnie inna - decyduję się na temat, który mnie interesuje, i wyruszam w podróż. Nie wiem, gdzie to się skończy, z kim, ile i o czym będę rozmawiać,. To dłuższa droga, ale zaczyna się w kompletnie innym miejscu - nie szukam kogoś, kto odpowie mi na wymyślone przeze mnie pytania w sposób, który mi odpowiada, tylko coś odkrywam, znajduję, poznaję ludzi i próbuję zrozumieć coś nowego.
A.W.: Czy ma pani w planach jakieś kolejne produkcje historyczne?
M.B. : Mam parę pomysłów. Stworzenie filmu wymaga tematu, który nadaje się na taką produkcję, inaczej praca jest za duża. Opowiedzieć historię wizualnie jest trudno, bo trzeba rzeczywistość zbudować na nowo. Łatwiej by było chyba napisać książkę. Historia Wandy była stworzona na film, ponieważ Wanda mówi o własnych doświadczeniach, jest też nagrana na filmie archiwalnym. Często takie dawne materiały są anonimowe, nie mają więc wielkiego oddziaływania. W tym przypadku kogoś, kogo poznasz, możesz potem zobaczyć w filmie archiwalnym i dzięki temu dotknąć historii, połączyć przeszłość z teraźniejszością.
Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką”:
A.W.: Czy uważają panie, że współczesne dyskusje na temat sensowności powstania powinny mieć miejsce?
W.T.-S. : Powinno się o tym dyskutować, przecież o 1863 roku do dzisiaj dyskutujemy. Szkoda tylko, że w tej dyskusji nie bierze się pod uwagę naszych głosów. Powiedzieć pani, co było przyczyną wybuchu powstania? Wcale nie było tak, jak sobie historycy wymyślili! Niemcy 27 lipca ogłosili, że 100 tysięcy mężczyzn ma się stawić do kopania rowów. Warszawiacy byli już 5 lat od okupacją, wiedzieli, jak mogą być ukarani za niewykonanie rozkazu, ale stawiło się chyba 8 osób. W Warszawie zmieniła się atmosfera, mieszkańcy zrozumieli, że nikt nie ocali swojego domu, dorobku życia, że będziemy, tak jak Żydzi, wywiezieni z miasta, a walczyć o nie będą nasi najwięksi wrogowie - Niemcy i Sowieci, nikt go nie oszczędzi. Wtedy zaczęły nadchodzić pierwsze sygnały z Moskwy nawołujące do walki. Była obawa, że jeśli my nie zaczniemy walki, to rozpoczną ją komuniści. Baliśmy się, że zrozpaczone miasto, świadome swego zagrożenia, może poprzeć komunistów w tych działaniach. O tym się nie mówi, ale taka była prawda. Jako żołnierze wiedzieliśmy, że jest iskierka nadziei, bo mamy na zachodzie wspaniałe wojsko, lotników, a oprócz tego poparcie aliantów, którzy są zobowiązani do wymuszenia na Sowietach udostępnienie nam lotnisk. Zależało nam na lotniskach, bo potrzebowaliśmy ciężkiej broni, amunicji, żywności i środków opatrunkowych. Ta nadzieja przyświecała też ludności, która zdecydowała o powstaniu, bo to władze cywilne w ich imieniu wyraziły zgodę na powstanie.
M.B. : Dyskusja o powstaniu jest akademicko interesująca, ale trzeba pamiętać o szacunku do uczestników powstania i niezwykle trudnych decyzji, które musieli podejmować. My nie przeżyliśmy wojny, to okrucieństwo i potrzeba, żeby powstanie wybuchło, są dla nas trudne do wyobrażenia. Powstańcy myśleli, że wygrają, że zryw będzie trwał 3 dni, Niemcy byli przecież mniej liczni w momencie wybuchu powstania. Teraz wiemy, jaką tragedią się ono skończyło, ale wtedy nikt nie był tego świadomy. Pokolenie urodzone w latach 20. było wychowane w wolnej Polsce, w tradycji patriotyzmu, walki o niepodległość. Wokół siebie widzieli wiele wzorców, Wanda miała nauczycielkę i ojca w legionach, czuła więc obowiązek walki za swój kraj.
W.T.-S. : W tej dyskusji zapomina się o fundamentach, najgorsze jest to, że także w szkołach nie uczy się podstaw - młodzi ludzie nie czują się obywatelami, nie mają świadomości, że tyle pokoleń pracowało na obecny stan tego państwa. Nie uczy się obywatelskiej postawy, która wymaga nie tylko oczekiwania korzyści od państwa, ale chęci, żeby dać coś od siebie dla niego.
Wydaje mi się, że poprzez opowiadanie o powstaniu można najłatwiej dotrzeć do młodzieży, ponieważ walczyli tam jej rówieśnicy, z którymi może się zidentyfikować i porównać. Potrzebują takich konkretów, inaczej historia jest dla nich abstrakcją.
M.B. : Właśnie to próbowałam opowiedzieć w filmie, znaleźć kontakt między przeszłością i teraźniejszością. Wanda opowiada o okolicznościach wybuchu powstania, jego przebiegu i skutkach, ale jest to osadzone w opowieści. Nie chodzi o podawanie dat, które nie zachęcają do zaangażowania w historię. Trzeba znaleźć formę opowieści, która sprawia, że człowiek bezwiednie przyswaja wiedzę o tych wydarzeniach.
A.W.: Przez lata walczyła pani o zachowanie pamięci ofiar powstania. Co zostało jeszcze do zrobienia w tym kierunku?
W.T.-S. : Odzyskaliśmy do tej pory tę część cmentarza, którą nam zabrały nasze PRL-owskie władze. Dopiero dwa lata temu prezydent miasta obiecała nam zwrócenie tego terenu. Chciałabym jeszcze, żeby na Cmentarzu Powstańców Warszawy stanął pomnik matki. Według mnie nie ma orderu, którym można by było odznaczyć matkę walczącą o życie swojego dziecka, którego ruch poczuła w brzuchu, próbującą iść dalej z postrzelonymi nogami i przebitą szczęką. Wszystkie nasze matki zasługują na upamiętnienie - po naszej przegranej żegnały nas, więc my, pobite wojsko, musieliśmy trzymać fason. Szliśmy z podniesionymi głowami, choć powinniśmy być załamani. Dzięki nim mieliśmy świadomość, że to, co zrobiliśmy, było naprawdę ważne, że nie zmarnowaliśmy tego czasu i tej ofiary. Jeśli będę żyć, będę bardzo zabiegać o powstanie tego pomnika, wszystko inne na szczęście udało się załatwić.
Dokument jest też dostępny na DVD i iTunes. Źródła zdjęć: archiwum Marianny Bukowski