Andrzej Kołodyński, Konrad J. Zarębski — „Słownik adaptacji filmowych” – recenzja i ocena

opublikowano: 2007-03-13 14:23
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
REKLAMA

|Tytuł: Słownik adaptacji filmowych

Autorzy: Andrzej Kołodyński, Konrad J. Zarębski

Wydawnictwo: Park

Liczba stron: 360

Format: 165 x 210

Oprawa: Broszura

Cena: 27.00|

Za oknem wiosna, w szkołach matury. Uczniowie z tak zwanych roczników przedpoborowych, zamiast grzecznie siedzieć na zajęciach, udają się z nauczycielami do kin. Tak było, jest i będzie. Nasza rodzima kinematografia zawsze fundowała idealne wiosenne zapychacze, inaczej zwane „wspaniałymi adaptacjami filmowymi klasyki polskiej literatury”. Dokładnie pamiętam te olśniewające dzieła, na których zmuszeni byliśmy siedzieć, pozbawieni nawet subtelnej rozrywki typu „kto trafi popcornem w dwumetrowe oko Żebrowskiego”, bo nie wypadało. Tak rodził się nasz narodowy stereotyp słowa adaptacja. Ostatnie lata, z „Przedwiośniem” czy „Quo Vadis”, raczej nie tworzyły pozytywnego wizerunku. A przecież film, jako dziedzina sztuki, wyrósł z adaptacji prozy właśnie! W roku 1900 odbył się pierwszy pokaz scen z Juliusza Verne'a, a nieliczni widzowie mogli zapoznać się z tańcem ognia z powieści Ridera Haggarda „Ona”.

Z czasem pojedyncze sceny zmieniały się w złożone obrazy, technika umożliwiła coraz wierniejsze przekładanie słów na znaki wizualne. Jednocześnie pojawiły się nowe problemy i dylematy, jako że sztuka adaptacji to sztuka znajdowania nowych środków służących przekazaniu podobnych treści. Gdzie kończy się swoboda twórcza? Gdzie możemy mówić o adaptacji, a gdzie zaczyna się jedynie wykorzystywanie motywów książki dla własnych artystycznych celów?

„Słownik adaptacji filmowych”, mimo zachęcającego wstępu, nie odpowiada niestety na te pytania. Miniesej, którym autorzy rozpoczynają książkę, w prosty sposób przedstawia zależność kina od literatury. Zachęca, by brnąć przez kolejne ponad 350 stron słownika. Zapowiada się ciekawie: najpierw notka o autorze książki, później o powieści, dane na temat filmu — rok produkcji, aktorzy, scenariusz, reżyseria. Na koniec część, na którą każdy odbiorca tej publikacji czeka: co nieco o filmie. W trakcie przeglądania wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Opracowanie graficzne przyciąga wzrok, całość prezentuje się przejrzyście i zachęcająco. Treść natomiast... Tu przydatne okazuje się zastrzeżenie, które zostało zamieszczone na tylnej okładce, że „książka przeznaczona jest do użytku szkolnego”. To w dużej mierze usprawiedliwia formę tej publikacji. Inaczej trudno byłoby obronić jej byt na rynku wydawniczym.

REKLAMA

Nasze rodzime superprodukcje zajmują w „Słowniku [...]” najwięcej miejsca (co nie znaczy, że jest im poświęcona olbrzymia ilość informacji — mówimy o co najwyżej 3 stronach ze zdjęciami na temat każdego omówionego filmu). Na szczęście razem z filmami bardziej popularnymi doceniane są także te mniej znane, a jednak doskonałe dzieła polskiej kinematografii, takie jak „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Hasa — wybitny, surrealistyczny obraz, którym zachwycił się sam Bunuel. To jeden z kluczy, którymi posłużyli się autorzy. Chcieli przedstawić jak najwięcej polskich adaptacji o różnorodnym charakterze. W opracowaniu pojawiły się więc: „Trylogia”, „Ziemia obiecana”, „Przedwiośnie”, a tuż obok na przykład „Sklepy Cynamonowe”. Podobnie jest z filmami zagranicznymi. Znajdziemy w „Słowniku [...]” i „Harry`ego Pottera”, i „Ojca chrzestnego”. Niestety, tu proporcje w przedstawianiu filmów zostały zachwiane i tytułom komercyjnym poświęcono zdecydowanie więcej miejsca. Aż się serce kraje, gdy widzimy, że omówienie „Ojca chrzestnego” zajęło zaledwie półtorej strony.

Drugi klucz to próba opisania w słowniku filmów dobrych, które stworzono na podstawie równie dobrych książek. Duży wpływ na współczesną kulturę mile widziany. I tak powstała mieszanka wybuchowa. Charakter nadają „Słownikowi [...]” filmy wysokobudżetowe, takie jak „Troja”. Język, którego użyto, by przedstawić wiele różnorodnych dzieł, jest dostosowany do potrzeb „łopatologii” na poziomie podstawowym. I dopóki czytamy frazesy o banalnych filmach, wszystko jest w porządku. Ale pisząc w ten sposób o „Pogardzie” Godarda albo „Solaris” Tarkowskiego, autor ryzykuje, że w efekcie powstanie zwykły „bełkot”, będący połączeniem merytorycznych informacji (trochę ich jest) i prób analizy z sensacyjnymi ciekawostkami. Zwłaszcza że typowa recenzja zajmuje średnio od połowy do jednej strony. Trudno w tak krótkim tekście przekazać odpowiednio dużo konkretnych wiadomości, nie tworząc chaosu.

„Słownik adaptacji filmowych” przyda się z pewnością, co sugerują autorzy, uczniom męczonym przez szalone nauczycielki języka polskiego. Dla nich wiedza tu zawarta może być wystarczająca i stanowić odskocznię do głębszego zainteresowania się kinem. Bo mimo wszystko słownik obejmuje więcej pozycji ciekawych niż tych kompletnie bezwartościowych. Opowiada o nich w sposób lekki i łatwy. Dla niezaangażowanego kinomana może okazać się w sam raz.

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Adam Pisarek
Magister politologii (specjalność dziennikarstwo i komunikacja społeczna) oraz student teorii i historii kultury na Uniwersytecie Śląskim. Aktywnie uczestniczył w przedsięwzięciach Międzywydziałowego Stowarzyszenia Dziennikarzy „Mosty”, obecnie jest prezesem Stowarzyszenia Działań Nietypowych „Szatnia”, działającego na polu kultury na Śląsku. Organizował między innymi Festiwal Wolnych Ludzi i „Kapu!erę” – Festiwal Sztuki Podróżowania. Przez rok był współpracownikiem „Dziennika Zachodniego”. Współpracował również z Teatrem Śląskim, gdzie jako wolontariusz był założycielem i jednym z liderów Rady Studenckiej.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone