Alvydas Šlepikas – „Mam na imię Marytė” – recenzja i ocena
W Słowie od Autora Alvydas Šlepikas przedstawił nam historię powstania Mam na imię Marytė. Otóż pomysł książki narodził się już w 1996 roku, kiedy to reżyser Jonas Marcinkevičius zaproponował Autorowi współpracę przy filmie opowiadającym o historii niemieckich dzieci, które po II wojnie światowej szukały schronienia na Litwie. Ale jak to bywa Historia sama wie kiedy jest dobry moment, by ukazać się szerszemu gronu odbiorców. Punktem na osi czasu powstania książki, który w istotny sposób przyspieszył pracę nad dziełem było spotkanie Autora z młodymi Niemcami we Frankfurcie. W trakcie rozmów o literaturze wspomniał on o swoim projekcie książki na temat Wolfskinder (niem. Wilcze dzieci). Wzbudził tym niemałe zaciekawienie odbiorców, choć niektórzy z nich myśleli, że będzie to historia o... Tarzanie. Postawa słuchaczy Šlepikasa jest rzeczywiście godna pożałowania. Tyle tylko, że wiedza o losach wilczych dzieci nie jest wcale tak powszechna jak mogłoby się wydawać. Problem ten nie był szerzej znany nawet osobom wykształconym. Nie dziwi zatem, że polska wersja Wikipedii zapis o wilczych dzieciach mieści w dwóch linijkach tekstu z zastrzeżeniem, że przy liczbie dzieci, która szacowana jest od 10 000 do 25 000, potrzebne jest jeszcze źródło.
Główną bohaterką powieści jest mała Renata, która po zakończeniu II wojny światowej ucieka z Prus Wschodnich. Jej celem jest Litwa, uznawana ówcześnie za prawdziwą „ziemi obiecaną” dla wszystkich wschodniopruskich Niemców. Początek powieści to opis niezwykle trudnych warunków z jakimi musieli mierzyć się ówcześni mieszkańcy Prus Wschodnich. Ostra zima roku 1946 i trudy wojny powodowały głód, a niepewność jutra była sprawą powszechną. Wyprawa na Litwę, gdzie według krążących opinii był względny spokój okazywała się jedynym wyjściem. Ale szansę by się tam dostać miały tak naprawdę jedynie dzieci. To im udawało się umykać przede sołdatami i jeśli im się poszczęściło mogły odnaleźć ciepły kąt.
Prędzej czy później dzieci musiały jednak zmierzyć się ze swoim pochodzeniem. To właśnie było udziałem małej Renaty, która znalazła przybranych rodziców i otrzymała nowe litewskie imię – Marytė. Jej sielanka nie trwała długo – przybrani rodzice za swoje dobre serce zapłacili wywózką na Syberię. Jest to główna historia tej książki, ale Autor przedstawia ich jeszcze kilka. Wszystkie mają ten sam mianownik – okrucieństwo wojny. Stawia to czytelnika w niezwykle trudnej sytuacji. Przedstawione opowieści przypominają bowiem - w pewnej mierze - historie dzieci żydowskich podczas drugiej wojny światowej. W powieści Šlepikasa rolę się odwracają. Oprawcy stają się ofiarami, a zwycięzcy katami. Historie opowiadane z perspektywy dziecka wzmagają jedynie poczucie, że podczas wojny nie ma wygranych i przegranych. Jedyną rzeczą obecną zawsze są natomiast ofiary.
Alvydas Šlepikas (ur. 1966) jest litewskim poetą, powieściopisarzem, dramaturgiem i aktorem. Wydał dwa tomiki poezji, zbiór prozy oraz recenzowaną powieść. Trudno mi jednoznacznie ocenić walory tej książki. Z jednej strony trzeba przed Autorem chylić czoła, że podjął się w ogóle przedstawienia tematu w ten sposób. Literatura i historia to temat nieodłączny. Forma jaką zastosował Šlepikas jest jednak rzadko spotykaną wśród książek historycznych. Narracja pocięta jest na mniejsze, bardzo plastyczne obrazy. Często wątki są urywane po to, by po chwili pojawić się na nowo. Trochę tak jak w filmie – reżyser mówi „cięcie” i przechodzi się do następnego kadru. Jest to ciekawy zabieg, który utrzymuje czytelnika w gotowości i nie pozwala mu się znudzić. Z drugiej strony pozostaje pewien niedosyt. W przywołanym przeze mnie w Słowie od Autora wspomina on o licznych relacjach, z którymi miał możliwość zetknąć się przy pisaniu książki i że część z nich została przeniesiona na karty książki. Daje krótki rys historyczny. Pozostawia to wiele niedomówień i znaków zapytania, które aż proszą się o rzucenie bliższego światła na te kwestie – zwłaszcza dla polskiego czytelnika.