Żony esesmanów
Przyszłe żony oficerów SS nie tylko musiały przejść rygorystyczny proces szacowania ich użyteczności jako towarzyszek życia żołnierzy elitarnych służb, ale również ukończyć sześciotygodniowy kurs macierzyństwa. Mogłoby się wydawać, że tak męczące formalności odstraszą je, ale liczne materialne korzyści wynikające z przynależności do społeczności SS sprawiały, że kobietom zwyczajnie się to opłacało. Sam proces selekcji nie uwzględniał jednak dopasowania przyszłych małżonków, skutkiem czego liczba rozwodów była znaczna.
Niektórym kobietom obowiązek wspierania partnerów i pielęgnowania przyszłych wojowników nie wystarczał. Wykorzystywały swoją pozycję do zaspokajania swoich sadystycznych skłonności i czasami nawet okazywały się znacznie brutalniejsze od ukochanych.
Himmler miał własną wizję idealnego esesmana. Według niego powinien on być współczesnym Zygfrydem posiadającym wszystkie cnoty rycerza zakonu krzyżackiego, okazem aryjskiej perfekcji w nieskazitelnej fizycznej formie, twardym niczym hartowana stal. Taki człowiek wymagał odpowiedniej partnerki, by spłodzić wraz z nią idealne aryjskie potomstwo. Jego kobieta musiała więc być cnotliwa, lojalna, posłuszna i gotowa do poświęceń. A takie istoty istniały jedynie w mitach i bajkach! To nie zniechęciło Himmlera, który próbował stworzyć rasę nadludzi gotowych zastąpić zmarłych bohaterów.
W rzeczywistości SS nie dorosło do swych rycerskich ideałów. Stało się natomiast bezwzględnym trybikiem nazistowskiej machiny zagłady i podczas procesów norymberskich z powodu udziału w najgorszych zbrodniach wojennych zostało uznane za organizację przestępczą. Również wiele żon esesmanów nie pasowało do wizerunku stworzonego przez Himmlera.
Ubieganie się o tę pozycję wymagało zgromadzenia odpowiednich referencji, jak również udokumentowania posiadania niesplamionego aryjskiego pochodzenia sięgającego kilku pokoleń. Kwestionariusz RuSHA (Główny Urząd Rasy i Osadnictwa SS) zawierał formularz sprawdzający „godność” kandydatki, który wypełniało dwóch wiarygodnych świadków. Musieli potwierdzić, że rodzina kobiety jest „zdrowa” finansowo lub przynajmniej oddana ideałom nazistowskich socjalistów. Inna część kwestionariusza wymagała ocenienia jej osobowości, zwłaszcza tego, czy „lubi dzieci czy też nie”, a także czy jest „godna zaufania”, „oszczędna czy rozrzutna”, „życzliwa czy dominująca”, „domatorka czy latawica” oraz czy należy do osób „uzależnionych od sprzątania”. Wypełniającym przypominano, że mieli obowiązek ujawnić wszystkie dyskredytujące cechy kandydatki oraz wskazać zastrzeżenia, które mogłyby wpłynąć na jej ocenę jako osoby planującej małżeństwo.
W przypadku Anneliese F., która szykowała się do ślubu z dowódcą bloku w Dachau, Franzem Mullerem, formularz wypełnił sąsiad, który ocenił ją jako „sumienną i wiarygodną”. Ponadto „ubierała się skromnie” i „zawsze zachowywała się z powagą”. Jej rodzice byli „domatorami” i od początku wspierali partię, organizując w swoim pubie spotkania jej członków. Ponadto kobieta wydawała się „schludna” i „pedantyczna” oraz „nigdy nie wydawała pieniędzy w sposób lekkomyślny”.
Rozwody były częste
Kiedy aplikacja została zatwierdzona, kandydatka musiała wziąć udział w sześciotygodniowym kursie „macierzyństwa” prowadzonym przez biuro ds. kobiet. Jednak nawet po pokonaniu tych wszystkich przeszkód nie miała gwarancji, że małżeństwo będzie szczęśliwe i owocne. Dowodzą tego dane o rozwodach wśród funkcjonariuszy SS.
W 1934 roku Michael Lippert, dowódca strażników obozowych z Dachau, wniósł pozew o rozwód z żoną Marie. Wiedział, jak przeinaczać fakty na swoją korzyść. Wśród wielu upokorzeń, których rzekomo doznał, wymienił zniszczenie portretów Führera, marszałka Rzeszy Goeringa i Reichsführera SS Himmlera. W oczach sądu nie doszło więc do zwyczajnej sprzeczki, ale politycznego aktu oporu, prawdopodobnie nawet zdrady. Marie została również oskarżona o wygłaszanie ubliżających komentarzy dotyczących swojego męża w obecności młodych strażników, którzy podobno byli poruszeni, a nawet zdemoralizowani jej wybuchami. Bardziej szokujące wydaje się jej oświadczenie. Okazało się, że kiedy dowiedziała się o swojej ciąży, celowo upiła się do tego stopnia, by – jak miała nadzieję – zaszkodzić nienarodzonemu dziecku. Chciała urodzić „idiotę”, na którego w jej opinii zasługiwał mąż. Rozwodu udzielono i Marie musiała zapłacić koszty postępowania.
W 1944 roku dowódca bloku w Dachau Josef Voggesberger wniósł pozew o rozwód ze swoją żoną Cazilie, z którą żył od 11 lat. Kobieta znudziła się obozowym życiem i zaniedbywała obowiązki domowe, by pić i flirtować z miejscowymi. Została również oskarżona o romans z mężczyzną z pobliskiego miasteczka i, co niewybaczalne, wielokrotnie wnosiła pogardliwe skargi na swojego męża do jego przełożonych. Rozwodu udzielono, ale wina spadła na Voggesbergera, gdyż złamał niepisaną zasadę obowiązującą w SS i wdał się w romans z inną kobietą, zaniedbując swoją żonę.
Ten tekst jest fragmentem książki Paula Rolanda „Hitler moja miłość. Kobiety w służbie swastyki”:
Obecność kobiet w zdominowanym przez mężczyzn środowisku psuła braterską atmosferę pomiędzy oficerami, którzy przecież przysięgali sobie wieczną lojalność. Podczas służby w Dachau Obersturmführer SS Albert Breh, który został później uznany przez trybunał SS za winnego oszustwa, naraził się innemu oficerowi SS, Herbertowi Vollmerowi ze szkoły kadetów w Bad Tölz. W rezultacie Vollmer sporządził fałszywy raport dotyczący narzeczonej Breha, Ingeborgi R., przedstawiając ją jako kobietę, która nie pasuje do obrazu żony oficera SS. Opisał historię jej złego prowadzenia się, przestępstw finansowych oraz dyskredytujących defektów osobistych, dzięki czemu jej prośba o małżeństwo musiała zostać odrzucona. I została, lecz przede wszystkim dlatego, że Ingeborga miała zaledwie 152 cm, a więc co najmniej o kilkanaście za mało.
Obowiązki żony esesmana
240 tysięcy kobiet dołączyło do rodziny SS, wychodząc za mąż za elitarnych żołnierzy Himmlera. Nie działały w sposób niedbały czy też rutynowy. Doskonale wiedziały, jakie są funkcje i obowiązki ich małżonków. W większości były kiepsko wykształcone, ale zdawały sobie sprawę z głównych celów tej organizacji, czyli podporządkowania i zniewolenia „poślednich ras” na okupowanym Wschodzie.
Znały również własną, podrzędną rolę w „naturalnej hierarchii płci”, którą w numerze 13 zdefiniował magazyn SS „Das Schwarze Korps”:
Mężczyźnie przypisuje się naturalne kierownictwo duchowe rodziny. To on ją zakłada, on jej przewodzi, on walczy za nią i jej broni. Dla odmiany kobieta wnosi do związku swoje wnętrze – oddaje rodzinie duszę za pomocą cichego, ledwo zauważalnego wspierania tego, co stworzył jej mąż. Ponadto odpowiada za tworzenie więzi rodzinnych.
Obowiązkiem żony jako „matki bohaterów” w trwającej „rasowej bitwie” było pielęgnowanie przyszłych wojowników i budzenie w nich chęci do walki oraz ponoszenia ofiar za ojczyznę. W ten właśnie sposób kobieta potwierdzała swoją wartość oraz osiągała spełnienie. Oczywiście była to nonsensowna romantyczna fantazja pasująca bardziej do oper Richarda Wagnera niż ówczesnej rzeczywistości. Mało prawdopodobne, by traktowano ją poważnie. Warto było jednak udawać oddanie sprawie, by zyskać materialne korzyści wynikające z przynależności do społeczności SS. Bo czyż Himmler nie obiecywał każdej lojalniej żonie, że po zwycięstwie będzie rządzić niczym królowa w feudalnym raju na Wschodzie? Niewiele osób mogło wyobrazić sobie, że nigdy do tego nie dojdzie.
Vera Wohlauf
Vera Wohlauf była przykładem fanatycznej nazistki, która dzięki statusowi żony oficera SS zaspokajała swoje sadystyczne popędy, a nawet brała udział w zbrodniczych działaniach tej organizacji. Dzięki nieprzewidywalnemu charakterowi wcieliła w życie ideały nazistów, którzy zachęcali żony esesmanów do towarzyszenia mężom podczas służby na terenach okupowanych na Wschodzie. Najwyraźniej chciała na własne oczy zobaczyć „podrzędnych rasowo” Untermenschen (podludzi) i podziwiać, jak jej mąż organizuje ich „przesiedlenie” – tym eufemizmem określano wówczas eksterminację. Być może jednak mąż sam zabrał ją kiedyś ze sobą na Wschód, aby zrobić na niej wrażenie. Z pewnością nie potrzebowała specjalnych zachęt, by nadużywać tego przywileju. Szybko stała się aktywną uczestniczką prześladowań, choć jej obecność miała szkodliwy wpływ na towarzyszących jej mężczyzn.
Kilku członków 101. Batalionu Policji kapitana Juliusa Wohlaufa głośno wyraziło swoją dezaprobatę na widok jego ciężarnej żony, która o poranku 25 sierpnia 1942 roku w wojskowym płaszczu i czapeczce wdrapała się na przedni fotel ciężarówki. Właśnie wyruszali na Aktion – mieli dostarczyć polskich Żydów z getta w Międzyrzecu Podlaskim do pociągów zamierzających do Treblinki. Niektórzy czuli niesmak, gdy zabierali ze sobą żonę swojego przełożonego, jak gdyby jechali na piknik. Inni przyznawali zaś później, że czuli się zakłopotani albo nawet zawstydzeni, że ta kobieta będzie świadkiem ich brutalności. Niepotrzebnie się jednak martwili. Frau Wohlauf niełatwo było zaszokować. W rzeczywistości wręcz podniecało ją przerażenie malujące się na twarzach ofiar. Przypominały jej szczury uciekające przed ogarami.
Choć była w czwartym miesiącu ciąży, nie współczuła dzieciom, które kurczowo trzymały się swoich matek i płakały z obawy o swój los. Te, które były zbyt wolne, zbyt delikatne lub się opierały, mogły zostać pobite lub nawet zastrzelone. Inne umierały z gorąca, gdyż całymi godzinami czekały na głównym placu na transport, w upalnym słońcu, bez jedzenia i picia. Po dwóch dniach w getcie zostało 960 gnijących ciał, podczas gdy pozostałych 11 tysięcy jego mieszkańców zamknięto w ciasnych i dusznych wagonach zmierzających do obozu śmierci.
Choć na miejscu były inne kobiety – żony oficjeli oraz pielęgniarki z Czerwonego Krzyża – Vera jako jedyna zaakcentowała swoją obecność, maszerując wzdłuż szeregów ludzi z końskim batem w garści i wykorzystując każdą okazję do zadawania cierpień skulonym nieszczęśnikom.
Co ciekawe, chociaż kobieta z entuzjazmem przyjęła rolę dręczycielki, to jej mąż, nazywany przez własnych ludzi małym Rommlem z powodu olbrzymiego ego, wcale nie był zaciekłym antysemitą. Frau Wohlauf niespecjalnie też dbała o własne bezpieczeństwo. Podczas gdy żony i kochanki nazistowskich oficjeli obserwowały tę przygnębiającą scenę z daleka, ona przechadzała się wśród grupek Żydów nawet wtedy, kiedy zabłąkane kule wystrzeliwane przez pijanych „Trawników” – Ukraińców, Litwinów i Łotyszy – latały we wszystkich kierunkach.
Ten tekst jest fragmentem książki Paula Rolanda „Hitler moja miłość. Kobiety w służbie swastyki”:
Skrępowani obecnością kobiety
Po tej masakrze dowódca batalionu, major Trapp, wyraził swoją negatywną opinię dotyczącą obecności żon oficerów podczas tego typu operacji. Szczególnie zbulwersowała go ciąża żony kapitana Wohlaufa. Kobiety w stanie błogosławionym nie powinny oglądać tego typu scen, oświadczył, najwyraźniej nie wiedząc, że Vera nie ograniczyła się do niewinnego obserwowania wydarzeń.
Major Trapp był zszokowany, że symbole niemieckiej kobiecości, ucieleśnienie nazistowskiego kredo Kirche, Küche und Kinder (Kościół, kuchnia i dzieci) zostały splamione takimi niesmacznymi sytuacjami. Lecz choć dosadnie potępił pojawienie się Very podczas masakry w getcie w Międzyrzecu Podlaskim, Frau Wohlauf w ciągu następnych kilku tygodni towarzyszyła swojemu mężowi w kolejnych krwawych Aktion.
Wendy Lower, autorka książki Furie Hitlera. Niemki na froncie wschodnim, podejrzewa, że tak naprawdę majora Trappa i jego żołnierzy najbardziej zaniepokoiło to, że Vera Wohlauf zachowywała się jak mężczyzna. Dlatego właśnie jej „najściu” przeciwstawiło się kilku ludzi znajdujących się pod rozkazami jej męża. Uważali, że udział kobiety w tak brutalnych „polowaniach” na Żydów jest niezgodny z zasadami. Czuli się oburzeni jej obecnością w ich świecie, gdyż przypominała im o własnych rodzinach oraz o tym, jak mogłyby one zareagować na ich bestialskie zachowanie.
SS włożyło wiele wysiłku w stworzenie żołnierzom pozorów normalności, co miało im ułatwić codzienne dokonywanie aktów przemocy oraz sprawne wykonywanie rozkazów. Przygotowano nawet dla nich program kulturalno-rozrywkowy organizowano wydarzenia sportowe, a nawet msze, które miały sankcjonować zabijanie. Jeśli nawet akceptowali obecność kobiet podczas tego typu atrakcji, to z całą pewnością nie w czasie operacji.
Ci, którzy odmówili
Spodziewano się, że członkowie oddziałów wyznaczonych do zabijania Żydów będą działać w ten sam sposób, dlatego zachowanie Very Wohlauf uznano za „napad szału bitewnego”, a nawet przejściowe szaleństwo. Pomimo niesłychanej antysemickiej histerii nie wszyscy członkowie batalionów policyjnych reagowali impulsywnie. Z wewnętrznego śledztwa przeprowadzonego przez jednego z oficerów po masakrze w getcie w Marcinkowicach nieopodal Białegostoku wynika, że zaledwie czterech czy pięciu mężczyzn spośród siedemnastoosobowego oddziału czerpało satysfakcję z zabijania. Kolejnych sześciu czy siedmiu po prostu wykonywało rozkaz strzelania do każdego, kto próbuje uciec. Trzech kolejnych podczas całej operacji nie skorzystało z broni, a czwarty odmówił udziału. Piąty popełnił noc wcześniej samobójstwo, gdyż spodziewał się, że będzie musiał zabijać cywili. Żaden z żołnierzy nie wycofał się z pobudek moralnych. Skarżyli się co najwyżej, że na widok tak okropnej jatki zrobiło się im niedobrze i nie mogli prawidłowo funkcjonować. Przeprowadzono śledztwo, gdyż pojawiły się informacje o zbrojnym oporze, który zmusił jednostkę do otworzenia ognia w stronę spanikowanego tłumu (zginęły wówczas 132 osoby).
Podczas innego incydentu dowódca 306. Batalionu Policyjnego, Klaus Horning, odmówił wykonania rozkazu zabicia 800 rosyjskich jeńców wojennych, argumentując, że jednostki policyjne zgodnie z przepisami prawa wojskowego nie mogły uczestniczyć w działaniach przestępczych. W efekcie został skazany przez niemiecki sąd wojskowy na sześć miesięcy więzienia, udowadniając tym samym, że niezliczeni zbrodniarze wojenni, sugerujący, że za niewykonanie rozkazu groziło im rozstrzelanie, mijali się z prawdą. David H. Kitterman, autor Those Who Said No!, cytował sto udokumentowanych spraw sądowych, w których członkowie Wehrmachtu, policji, a nawet Einsatzgruppen odmawiali zabijania jeńców wojennych. Dostawali niewielkie wyroki, reprymendy bądź kary symboliczne, takie jak przeniesienie do oddziałów wykonujących mniej uciążliwe misje. Dwie trzecie z nich było zaskoczonych brakiem poważnych konsekwencji, gdyż spodziewali się wręcz egzekucji.
Otto Bradfisch, szef Einsatzkommando 8, poinformował swoich ludzi, że nikt, komu sumienie nie pozwala na zabijanie rosyjskich jeńców wojennych, nie musi brać udziału w operacji. Kitterman napisał później:
W każdym udokumentowanym przypadku odmówienia udziału w mordowaniu ludzi nazistowski aparat represyjny okazywał się nieefektywny czy wręcz niesprawny.