Zamach stanu: jak można mu zapobiec? - porady dla dyktatorów
Od czasu powstania pierwotnej wersji tekstu zmieniło się kilka rzeczy. Na przykład spiskowcy szykujący zamach stanu nie mogą już liczyć na to, że zajęcie „stacji radiowej” przyniesie im wymierne korzyści, po pierwsze dlatego, że dziś zamiast jednego, należącego do państwa radia, może być ich tuzin, i to nawet w bardzo małych krajach, a po drugie dlatego, że transmisje tradycyjnych mediów znaczą coraz mniej w świecie, w którym funkcjonują media społecznościowe.
Ta i inne zmiany technologiczne zostały uwzględnione w nowej wersji tekstu. Przez lata jednak – aż do ostatniego zamachu w 2015 roku – sedno zamachu stanu pozostawało niezmienne: jest to wyjątkowa forma działania politycznego, w której do wspierania siły przekonywania niezbędne są karabiny. Te zamachy jednak, w których karabinów używa się dużo, rzadko bywają skuteczne i kończą się zupełną porażką, jeśli sytuacja przerodzi się w wojnę domową, będącą kompletnym przeciwieństwem szybkiego i bezkrwawego coup d’etat.
Gdy przeglądałem tekst, żeby ocenić, jakie zmiany będą niezbędne w wydaniu na 2016 rok, znalazłem w nim wiele drobnych szczegółów, ale też jeden istotny brak: pominąłem korupcję jako bezpośrednią przyczynę wielu przewrotów.
Jest to kwestia potencjalnej nagrody. Gdy w kraju nie ma znaczącej korupcji, spiskowcy, którzy narażają życie, by obalić władzę i przejąć kontrolę nad rządem, mogą zyskać tylko na statusie; nie będą mogli zdobyć wielkiego bogactwa. Różnica w pensji pułkownika i prezydenta nie jest warta tego ryzyka.
Jeśli jednak w kraju jest korupcja, to ci, ktorzy przejmą władzę, mogą się bajecznie wzbogacić, niekiedy po prostu pobierając z banku centralnego i jego rezerw dewizowych, ile tylko chcą, albo też – bardziej dyskretnie – domagając się działki ze wszystkich państwowych inwestycji, wyciągając łapówki od wszystkich, którzy potrzebują czegoś od rządu, biorąc pożyczki z państwowych banków, których nigdy nie spłacają, albo też tworząc firmy zarządzane przez swoich krewnych. Doprawdy nie brakuje sposobów na przekucie władzy państwowej w osobiste bogactwo. Skorumpowani włodarze nawet najmniejszych i najbiedniejszych krajów mogą w krótkim czasie zostać miliarderami. Dlatego też korupcja faktycznie powoduje zamachy stanu, ponieważ udany przewrót wiąże się z bardzo dużą nagrodą.
Jedną sprawą, w której zaszły bardzo poważne zmiany od wydania z 1968 roku, było powszechne przyjęcie metod i przepisów, które mają zapobiegać przewrotom. Do jakiegoś stopnia mogły one wynikać z istnienia tego dzieła – albo przynajmniej tak słyszałem od funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa kilku krajów. O ile potencjalni spiskowcy próbowali wykorzystać wyciągnięte z mojej pracy lekcje (o czym w dalszej części książki), o tyle przywódcy i ich zausznicy najwyraźniej postąpili tak samo przy wymyślaniu metod zapobiegania przewrotom.
Zdecydowanie najważniejszym z tych działań jest utrzymywanie odrębnych, a w zasadzie kompletnie od siebie niezależnych rodzajów sił zbrojnych, ugrupowań paramilitarnych i innych służb bezpieczeństwa, żeby nikt nie miał monopolu na użycie siły. Z reguły istnieje gwardia „narodowa”, „prezydencka” albo „rewolucyjna”, mająca dość sprzętu, żeby stawić opor jednostkom regularnego wojska, a w niektórych przypadkach także milicje złożone z członków tej samej grupy etnicznej, co przywódca. Ponadto zawsze działa jakaś zaufana jednostka gwardii pałacowej, licząca od kilkuset do niekiedy kilku tysięcy żołnierzy, wyjątkowo dobrze wyszkolonych lub przynajmniej bardzo dobrze wyposażonych w porównaniu z innymi oddziałami. Oczywiście jej dowódcą musi być syn władcy albo jego siostrzeniec czy bratanek, korpus oficerski zaś powinien zrzeszać tak wielu jego krewnych – albo przynajmniej członków klanu – jak to tylko możliwe;
nawet niższe stopnie powinny rekrutować się spomiędzy klanu lub chociaż grupy etnicznej przywódcy. Niekiedy takie oddziały otwarcie tytułuje się dywizją, brygadą lub pułkiem Gwardii Prezydenckiej, Królewskiej czy też Rewolucyjnej, ale tego typu przyboczne wojska mogą też nosić nazwy, które celowo dobrano tak, by nie przyciągały uwagi – choć każdy wie, że, powiedzmy, 12. Dywizja albo 27. Brygada, albo 355. Batalion to „ta” jednostka, która ma najnowszy sprzęt, ponadprzeciętne zakwaterowanie, wyższy żołd i krewnych władcy w sztabie.
Nawet kraje, w których demokracja nie jest zagrożona, mają takie rodzaje sił zbrojnych i służb bezpieczeństwa, które noszą rożne mundury, choć mają zbliżone funkcje. Różnica polega jednak na tym, że nieustannie wymaga się od tych grup komunikacji, koordynacji i współpracy, z reguły mają też jakieś łączone lub generalne szczeble dowodzenia, obsadzane przez przedstawicieli wszystkich tych grup, które mają zapewnić im jedność w działaniu.
Kiedy jednak takie zróżnicowanie służy obronie przed przewrotem, nie ma generalnego sztabu, a współpraca nie jest wymagana, w ogóle na wszelką komunikację pomiędzy rodzajami sił zbrojnych patrzy się niechętnie lub wręcz jej zabrania. Okazje nawet tak niewinne, jak przyjęcia urodzinowe, na których spotkają się oficerowie – powiedzmy – wojska, gwardii narodowej i żandarmerii, mogą ściągnąć na uczestników podejrzenia, a potem może przesłuchania. Taki politycznie wymuszony brak komunikacji i koordynacji był zresztą jedną z głównych przyczyn kompromitacji wojsk państw arabskich, którą zagraniczni obserwatorzy z reguły przypisują po prostu olbrzymiej niekompetencji.
Bardzo wymowny jest też przypadek Korei Południowej: pod naciskiem Stanów Zjednoczonych, które chciały, by kraj lepiej koordynował swoje reakcje na zagrożenie ze strony ataków północnokoreańskich komandosów, Koreańczycy połączyli Dowództwo Bezpieczeństwa Armii, Jednostkę Bezpieczeństwa Marynarki i Urząd Dochodzeń Specjalnych Sił Powietrznych w jedną organizację. W październiku 1977 roku nastąpiło uroczyste uruchomienie nowego, w pełni zintegrowanego Dowództwa Bezpieczeństwa Obrony. Dwa lata później jego szef, sodzang Czon Du Hwan, wykorzystał ten jednolity system dowodzenia, dający mu monopol na wykorzystanie siły w momencie kryzysu, żeby przejąć władzę, gdy prezydent Pak Dzhonghyi zginął w zamachu. Gdy Czon prowadził dochodzenia, wydawał wyroki i skazywał najwyższych generałów w państwie, a potem przeskoczył wszystkich starszych od siebie stopniem dowódców i uczynił się nowym prezydentem, nie było nikogo, kto mógłby go powstrzymać. Nie mogłoby do tego dojść, gdyby nadal istniały trzy konkurujące ze sobą urzędy bezpieczeństwa, a nie monopol.
Kolejnym sposobem zapobiegania zamachom stanu stosowanym w krajach na nie narażonych jest szczególny rodzaj wywiadu: wywiad ukierunkowany nie na zewnątrz, na obce państwa, ale do wewnątrz, na siły zbrojne i służby bezpieczeństwa swojego kraju – i to absolutnie wszystkie: od lotnictwa przez siły lądowe, a nawet marynarkę, aż po gwardię narodową, gwardię rewolucyjną i wreszcie przyboczne wojska broniące reżimu. Ponieważ te ostatnie działają najbliżej władcy, są też potencjalnie najbardziej niebezpieczne.
Wywiad wewnętrzny jest najskuteczniejszym środkiem zapobiegania przewrotom, ponieważ zamach stanu nie może się odbyć nagle, z dnia na dzień, bez wcześniejszych uzgodnień między spiskowcami, te zaś wymagają prowadzenia wcześniej jakichś rozmów, potem szczegółowych negocjacji co do tego, kto co będzie robił podczas zamachu i co za to dostanie następnego dnia, gdy po przejęciu władzy będą dzielone płynące z niej profity w postaci awansów i stanowisk. To wszystko oznacza, że konieczna przed próbą przewrotu jest komunikacja, którą można podsłuchać albo nawet usłyszeć osobiście, jeśli reżimowi uda się umieścić wśród spiskowców agenta. Agent taki może też sam utworzyć prowokacyjny spisek, aby zidentyfikować potencjalnie niebezpieczne postacie, które lepiej usunąć, zanim będą miały szansę zacząć planować własny, prawdziwy zamach stanu.
Problem z wywiadem polega jednak na tym, że ci, którzy szpiegują spiskowców, są w najlepszej pozycji, żeby do nich dołączyć, by zyskać władzę i bogactwo w razie powodzenia przewrotu.
Tekst jest fragmentem książki „Zamach stanu. Podręcznik” Edwarda Luttwaka :
Lekarstwem na to jest oczywiście posiadanie kilku oddzielnych agencji wywiadu wewnętrznego, co odpowiada na odwieczne pytanie, kto będzie pilnował strażników. Kiedy wiedza o istnieniu wielu agencji stanie się powszechna, potencjalna obecność innych agentów, którzy mogliby ich wydać, zniechęci szpiegów reżimu do dołączania do spiskujących. I tak w Syrii, jeszcze nim zaczęła się trwająca dziś wojna domowa, reżim prezydenta Baszara al-Asada posiadał pięć odrębnych i współzawodniczących ze sobą urzędów wywiadowczych: (1) tzw. Wywiad Sił Powietrznych, ktory nie za bardzo przejmuje się nieprzyjacielskim lotnictwem i koncentruje się zamiast tego na obronie bezpieczeństwa wewnętrznego przed buntownikami i potencjalnymi puczystami (warto zauważyć, że ostatniego udanego przewrotu w Syrii dokonał właśnie szef lotnictwa, Hafiz al-Asad, ojciec urzędującego prezydenta); (2) Generalny Dyrektoriat Bezpieczeństwa, zajmujący się tropieniem, aresztowaniem, przesłuchiwaniem i torturowaniem podejrzanych o wrogość wobec reżimu, tak cywili, jak wojskowych; (3) Wywiad Wojskowy, który od czasu do czasu faktycznie zajmuje się lub zajmował wojskową działalnością wywiadowczą, ale obecnie skupia się wyłącznie na Syryjczykach, którzy sprzeciwiają się reżimowi działaniem lub słownie, (4) Biuro Bezpieczeństwa Narodowego Partii Baas, która oficjalnie jest partią rządzącą, ale dawno temu przestała być instytucją polityczną i jest już tylko folwarkiem rodziny Asadów i ich klanu; oraz (5) Dyrektoriat Bezpieczeństwa Politycznego, który pierwotnie skupiał się na inwigilacji członków nominalnie rządzącej partii Baas, później zaś szpiegował już wszystkich potencjalnych wrogów reżimu, a to na koniec 2015 roku oznaczało sporo pracy, ponieważ około 75% populacji aktywnie zwalcza reżim Asada lub przynajmniej stawia mu bierny opor.
Wszystkie te organizacje łączy fakt, że kluczowe stanowiska obsadzają w nich alawici (ściślej mówiąc nusajryci, bo tak się nazywali przed zmianą nazwy w latach 20. ubiegłego wieku), czyli wyznawcy religii nominalnie szyickiej, a także chrześcijanie i druzowie (ci ostatni to kolejny heretycki odłam), bardzo niewielu zaś jest w nich sunnitów, którzy stanowią większość ludności kraju. Nie jest zbiegiem okoliczności, że Asadowie też są alawitami. Co więcej, dziś, gdy toczy się wojna domowa, Generalny Dyrektoriat Bezpieczeństwa i jego cztery konkurencyjne grupy nie mają już wyłączności na szpiegowanie swoich syryjskich rodaków w siłach zbrojnych, rządzie i kraju w ogóle; powstały nowe formacje bezpieczeństwa, złożone głownie z alawitów, a niektóre z nich powołały już własne jednostki wywiadowcze.
Nawet jednak tak mnogie agencje nie zaimponowałyby Jasirowi Arafatowi. Gdy rządził palestyńskim mikropaństwem powstałym w 1994 roku na mocy porozumień z Oslo, powołał około dwunastu oddzielnych organizacji wywiadowczych, które skupiały się na Palestyńczykach, a nie na Izraelu czy innych państwach arabskich; szczególnie przydały mu się w 1997 roku, kiedy to Rada Legislacyjna Autonomii Palestyńskiej, pełniąca funkcje parlamentu, oskarżyła Arafata o „nieprawidłowości finansowe” (wdowa po nim do dziś żyje bardzo elegancko w Paryżu), a on odmówił złożenia dymisji. Członkowie Rady bardzo szybko zostali zastraszeni i zamilkli.
Wielość służb jest skuteczną metodą zapobiegania przewrotom, zwłaszcza gdy istnieją zarówno konkurencyjne względem siebie rodzaje sił zbrojnych, jak i rywalizujące ze sobą agencje wywiadu wewnętrznego. Ale taki system ogromnie zwiększa koszty funkcjonowania reżimu, zmniejszając jego zdolność do rozdawania korzyści, by zyskać popularność, i znacznie podnosząc prawdopodobieństwo, że zaczną narastać buntownicze nastroje. To zaś prowadzi do brutalnych represji, oporu, a nawet wojny domowej. Tak właśnie stało się w Syrii, gdy podstawami skostniałej dyktatury zatrzęsły w 2011 roku wieści o powstaniach w Tunezji, Egipcie i Libii.
Przez prawie poł wieku, które minęło od pierwszego wydania tej książki, słyszałem kilka razy, że posłużyła jako przewodnik przy przeprowadzaniu tego czy innego przewrotu (na Filipinach udokumentowano jej wykorzystanie przy dwóch kolejnych zamachach stanu). Jednak najwcześniejszy udowodniony przypadek takiego praktycznego zastosowania tej pracy byłby dla niej słabą reklamą: zamach, o którym mowa, skończył się kompletną klęską. Jego główny bohater, Mohamed Oufkir, był ministrem obrony i pełnomocnikiem do spraw bezpieczeństwa Maroka, najpotężniejszym człowiekiem w państwie z wyjątkiem króla Hassana II – wyjątek ten najwyraźniej był dla niego nie do zniesienia.
Szesnastego sierpnia 1972 roku cztery myśliwce F-5 Królewskich Sił Powietrznych Maroka – działające rzekomo z rozkazu Oufkira – z niewielkiej odległości ostrzelały ze swoich potężnych działek kalibru 20 mm odrzutowiec Boeing 727, którym Hassan wracał z Francji. Piloci strzelali jednak wyjątkowo niecelnie i samolot zdołał bezpiecznie wylądować na lotnisku w Rabacie. Na ziemi został ponownie ostrzelany przez myśliwce; ogień działek zabił osiem osób i ranił czterdzieści, ominął jednak Hassana. Szybko dostał się pod ochronę wiernych mu oddziałów, kolejni żołnierze ruszyli natomiast do kontrolowanej przez zbuntowanych oficerów lotnictwa bazy lotniczej w Kenitrze, gdzie aresztowali setki osób.
Ciało Oufkira znaleziono jeszcze tego samego dnia, miało wiele ran postrzałowych. Gdy przeszukano gabinet ministra, na jego biurku znaleziono poplamione krwią i pokryte odręcznymi notatkami francuskie wydanie tej książki. Mógłbym pocieszyć się wymówką, że nakazy podane w książce nie były w tym przypadku przestrzegane z dostateczną starannością; tak naprawdę jednak nigdy nie miałem zamiaru stworzyć prawdziwego podręcznika z cyklu zrób-to-sam. Przy pisaniu tej książki przyświecał mi zupełnie inny cel: chciałem zbadać znaczenie polityki w rożnych zacofanych krajach, które uprzejmie określa się jako „rozwijające się”. Niektóre z nich, jak Korea Południowa, faktycznie się od tego czasu rozwinęły, ale inne nie – szczególnie trudną przeszkodą na drodze do demokratycznych rządów wydaje się islam.
Tekst jest fragmentem książki „Zamach stanu. Podręcznik” Edwarda Luttwaka :
Gdy po raz pierwszy rozważałem koncepcje przedstawione w niniejszej książce, intelektualiści Zachodu byli ogromnie zainteresowani sprawami regionów, które podówczas zwano Trzecim Światem. Panowała atmosfera pełnego optymizmu wyczekiwania tego, co zrobią nowe państwa Afryki i Azji, które stawiały pierwsze kroki na światowej scenie politycznej. Na nowo zainteresowano się nawet Ameryką Łacińską, gdzie również pojawiały się nadzieje, znacznie pobudzone przez stworzony przez prezydenta Johna F. Kennedy’ego Sojusz dla Postępu, który – jak wszystkie projekty Kennedy’ego – miał świetną prasę. Największe zainteresowanie budziła jednak bez wątpienia Afryka Subsaharyjska, czyli Czarna, a zainteresowanie to było niezwykle nacechowane emocjonalnie. Rozpad imperiów brytyjskiego i francuskiego wciąż jeszcze wtedy trwał, nowe państwa Afryki były zaś najmłodszymi krajami całego świata. Ich olbrzymie ubóstwo nie do końca dawało się zakryć egzotyczną scenerią, a ich niemal kompletny brak klasy wykształconych obywateli był boleśnie oczywisty. A jednak tylko kilku prawicowych ekstremistów i jeszcze mniej starych znawców Afryki twierdziło, że niepodległość została im dana za wcześnie. Ta niewielka grupa została bez trudności zignorowana i oskarżona o reakcjonizm i rasizm. Oświeceni wiedzieli lepiej: nowe państwa miały wykorzystać świeżą energię ludzi wyzwolonych z letargu kolonialnej władzy; ich młodzież wkrótce miała zdobyć wykształcenie niezbędne inżynierom, wykwalifikowanym robotnikom i urzędnikom; przy odrobinie pomocy z Zachodu należało się spodziewać wielkiego gospodarczego rozwoju, co szybko rozwiązałoby problem zacofania i wynikającej z kolonialnego wyzysku biedy. Co więcej, słyszeliśmy, że powinniśmy się ze strony nowych państw spodziewać moralnego przewodnictwa. Idealistyczni młodzi przywódcy, którzy przez lata walczyli o niepodległość, mieli być wielką duchową siłą na arenie światowej.
Jako student London School of Economics, słyszałem, jak takie rzeczy przedstawiało się nie tylko jako prawdziwe, ale oczywiste. Nie miałem ochoty dołączać do grupki prawicowców, którzy samotnie opierali się przyspieszonemu demontażowi Imperium Brytyjskiego. Ale uważałem, że te powszechnie głoszone poglądy były beznadziejnie pozbawione kontaktu z rzeczywistością. Nawet największe umysły wydawały się tracić wszelką zdolność krytycznego myślenia w kontakcie z tematem Trzeciego Świata. Nie będę zajmował się tu spekulacjami co do niejasnych emocjonalnych przyczyn, którymi można by wyjaśnić taką intelektualną niemoc. Na pewno można powiedzieć, że choć wszystkie dowody świadczyły przeciwko bardzo przychylnej wizji przyszłości Trzeciego Świata, to właśnie taki pogląd trafił do szerokiego obiegu.
Moje wątpliwości co do dalszych losów nowych państw i pesymizm względem ich wkładu w życie społeczności międzynarodowej nie wzięły się z ich nędzy. Nędza nie musi być przeszkodą w rozwoju kultury czy nawet społeczeństwa, a w każdym wypadku niektóre spośród najmniej obiecujących nowych krajów wcale nie były biedne – cieszyły się olbrzymimi i niezasłużonymi dochodami z eksportu ropy naftowej. Brak odpowiednich struktur administracyjnych z pewnością nie musiał mieć fatalnych skutków, bo niewiele rzeczy rośnie równie szybko, co państwowe biurokracje. Nawet negatywne skutki poczucia biednych, że żyją o wiele gorzej od innych, karmionego konfrontacją z luksusem pokazywanym w mediach, wydawały mi się niezbyt poważne. Wygląda na to, że „rewolucja rosnących oczekiwań”, będąca kolejnym sloganem urobionym przez zachodnich intelektualistów na usprawiedliwienie mających wkrótce nastąpić rozbojów, nie stała się faktem.
Jeden brak był jednak – i jest – zabójczy i niechybnie prowadzi nowe państwa do powołania złych rządów w kraju i obniżenia międzynarodowych standardów za granicą. Była jedna rzecz, której wszystkim nowym krajom brakowało – coś, czego nie mogły ani same wyprodukować, ani sprowadzić z zagranicy: nie miały prawdziwej wspólnoty politycznej. Ciężko jest podać definicję takiej wspólnoty. Być może najlepiej jest zacząć od przywołania dobrze znanej koncepcji „narodu”, różniącej się od „państwa”. Nowe państwa powstały dlatego, że kolonialni rządcy przekazali władzę przywódcom politycznym, którzy agitowali za niepodległością. Mówiąc konkretniej, nowi władcy otrzymali kontrolę nad armią, policją, skarbówką i administracją, które pracowały dla władz kolonialnych.
Starzy słudzy imperium służyli teraz swoim nowym panom, na pierwszy rzut oka w całkiem nowym celu. Ale ich metody i ideologia ich działań były właściwe dla władzy imperialnej, a więc ukształtowane przez myśl odzwierciedlającą wartości typowe dla wspólnoty politycznej imperialistów, w tym w kwestiach rządów prawa. Nie było naturalnej więzi pomiędzy miejscową kulturą i narzędziami władzy państwowej i nie dało się jej stworzyć. Z reguły w kraju istniało kilka bardzo od siebie rożnych i często zwaśnionych kultur. Co więcej, metody i ideologie działań, które mogły one naturalnie wytworzyć, były na ogół nieprzystające do potrzeb współczesnego stylu życia – to znaczy zachodniego stylu życia. Problem polegał nie na tym, że takie niedopasowanie uczyniłoby aparat państwowy zbyt słabym, ale na tym, że nie narzuciłoby mu żadnych ograniczeń i tym samym byłby on za silny.
Konsekwencje tego wkrótce dało się zauważyć. Nowe rządy przejęły olbrzymią władzę nad poszczególnymi obywatelami, którą kolonialnym państwom dawał aparat akt, spisów, pojazdów, telekomunikacji i współczesnego uzbrojenia. Ich postępowanie nie było jednak ograniczone jakimkolwiek pojęciem legalności albo standardami etycznymi, których przestrzeganie – przynajmniej do tego stopnia, który łamiącym je nakazuje działać skrycie i dwulicowo – musi wymuszać każda sprawna wspólnota polityczna. Ponad wszystko inne jednak ich postępowanie nie było ograniczone normalnym politycznym oporem, ponieważ pierwsi przywódcy nowo niepodległych państw szybko zapewniali sobie trwały monopol na władzę. Osiągali to przede wszystkim przez delegalizację lub nielegalne rozbicie konkurencyjnych partii politycznych. Ale znacznie lepszą gwarancją był słaby sprzeciw ze strony uciskanej większości, pozbawionej społecznych wzorców niezbędnych do stawiania skutecznego oporu – czy to pokojowego, czy krwawego. Złe rządy były zatem nieuniknione jeszcze przed tym, jak modne stało się proklamowanie „państw jednopartyjnych”. W tamtym czasie nowe dyktatury nawet usprawiedliwiano, sugerując, że ich istnienie przyspieszy rozwój gospodarczy – teza ta dziś wydaje się bardzo dziwna, ale brała się z powszechnego wówczas złudzenia, że Związek Radziecki szybko rozwijał swoją gospodarkę, bo jako kraj monopartyjny był wolny od typowych dla demokracji sporów.
Tekst jest fragmentem książki „Zamach stanu. Podręcznik” Edwarda Luttwaka :
Przekupstwo – obecne od zawsze – stało się normalną częścią każdego kontaktu z państwem, a wszechobecny, choć chaotyczny ucisk zastąpił niezaangażowany autorytaryzm epoki kolonialnej, bo ani biurokraci, ani policjanci, ani żołnierze nie czuli się skrępowani przepisami. Odbierali więc rodakom coraz więcej i więcej, a żaden obywatel nie mógł być pewien swojej wolności, życia albo majątku tylko dlatego, że postępował zgodnie z prawem, które oficjalni jego stróże bez przeszkód łamali (w Akrze widziałem kiedyś, jak kierowcom stojącym w korku wlepiano mandaty za przekroczenie prędkości).
Jeśli kolonializm był przestępstwem, to jego największą winą było to, że tak nagle upadł. Kruche miejscowe kultury, zarodki nowoczesnych społeczeństw i niezdolne do obrony mniejszości znalazły się w sytuacji, w której władzę pozostawiono przywódcom politycznym wyposażonym w całą potężną machinę współczesnego państwa. Potrzeba było brutalności ugandyjskiego dyktatora Idiego Amina i podobnych okropieństw, żeby choć na moment przyciągnąć uwagę zachodnich obserwatorów. Wielu innych autokratów dyskretniej wykorzystywało swoją nieograniczoną kontrolę nad aparatem państwowym do folgowania każdej pokusie i wymuszania dowolnej cnoty: w jednym kraju władca alkoholik mógł dowolnie nakazywać egzekucje, a w drugim alkohol był w ogóle zakazany; niemal zawsze importowano duże ilości najbardziej bezużytecznych towarów luksusowych, a nie było dewiz na zakup niezbędnych szczepionek i antybiotyków. Ponad wszystko zaś powszechne było wykorzystanie środków obronności państwowej do wewnętrznego ucisku oraz przekierowywanie publicznych pieniędzy do prywatnych kieszeni na skalę tak wielką, że prowadziło to w większości miejsc do rozkładu usług publicznych, a często do ich całkowitego zaniku. Takiej właśnie chorej rzeczywistości spodziewałem się w latach 60. XX wieku w miejsce pełnych nadziei fantazji. Naturalnie jedną z konsekwencji korupcji – oprócz niezliczonych tragedii – była wielka liczba zamachów stanu.
Dziś Afryka Subsaharyjska wygląda zupełnie inaczej. Tyranów jest niewielu – niszczycielski prezydent Zimbabwe Robert Mugabe jest dziś wyjątkiem, a nie regułą – a większość państw afrykańskich należałoby zaklasyfikować raczej jako demokratyzujące się niż niedemokratyczne. Wraz z rozwojem politycznym nadszedł też wzrost gospodarczy wytworzony przez prawdziwą przedsiębiorczość i ciężką pracę, a nie tylko wydobycie surowców naturalnych. W Afryce Subsaharyjskiej wciąż jest wiele problemów, w tym nieustępliwa kultura korupcji, ale oczekiwanie postępów w większości jej krajów, zarówno w kwestiach politycznych, jak i gospodarczych, nie jest już niepohamowanym optymizmem. Powstają tam prawdziwe wspólnoty polityczne, których brak (w skali praktycznej) był przyczyną tak wielkiego narażenia postkolonialnych państw Afryki na przewroty, gdyż zapewniał bierność ludności.
W Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie niekompatybilność jakiegokolwiek społeczeństwa obywatelskiego – czy, mówiąc prościej, demokracji – z kulturalną hegemonią islamu była w 1968 roku mniej oczywista niż dziś. To niedopasowanie nie było jeszcze wówczas potwierdzone wystąpieniem bardzo obiecujących epizodów wyborczych, które nieodmiennie prowadziły jednak do braku demokracji. Nawet w Turcji, która miała dziesiątki lat doświadczenia z partiami politycznymi i wyborami, gdy tylko ścisła laickość wymuszana przez siły zbrojne zanikła, po tym jak wojskowi wyłączyli się z polityki (co zrobili, o ironio, w imię demokracji), zasady demokratycznej władzy zostały podkopane przez sukces islamistycznej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju ([Adalet ve Kalkınma Partisi] – AKP). Wygrała ona wybory w latach 2002, 2007 i 2011 z coraz większym poparciem dzięki promowaniu w imię tradycji zacofanych islamskich obyczajów, edukacji islamskiej i coraz bardziej islamistycznej polityki zagranicznej. Zaczęła też podkopywać swobody demokratyczne, wprowadziła ograniczenia w mediach społecznościowych, aresztowała niezależnych dziennikarzy, zwalniała policjantów, prokuratorów i sędziów, którzy badali korupcję partyjnych liderów, wreszcie uparcie forsowała prawo większości do nieskrępowanej władzy nad krajem, niezależnie od zdecydowanego sprzeciwu bardzo wielu obywateli.
Autorytaryzm i coraz wyraźniejszy ekstremizm jej przywódcy Recepa Tayyipa Erdoğana (od 2002 roku premiera, potem od 2014 roku prezydenta) oraz narastające skorumpowanie (rodzina Erdoğana stała się bardzo bogata) wreszcie osłabiły pozycję AKP w wyborach w 2015 roku, pozbawiając ją większości w parlamencie. Aż do tego czasu mniej wykształceni wyborcy popierali Erdoğana i AKP – bo z ich punktu widzenia prohibicja alkoholowa (zaprowadzona tylnymi drzwiami za pomocą środków administracyjnych), budowa meczetów na uniwersytetach, gdzie do niedawna nie wolno było nawet nosić chusty na głowie, poparcie dla Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie i jego palestyńskiego odprysku, jakim jest Hamas, a także islamistyczne filipiki Erdoǧana znaczyły więcej niż podtrzymywanie demokracji. Tak właśnie jest w całym świecie muzułmańskim – i to z zupełnie logicznego powodu: skoro sam Bóg dał im całość idealnego prawa w Koranie, którego nie wolno poddawać pod dyskusję ani podważać, to nie jest potrzebna nowa legislacja, która może tylko narobić szkód, na przykład wprowadzając prawo do wyboru religii, równouprawnienie kobiet albo prawo do picia wina.
Niekompatybilność islamu i demokracji – nieustannie negowana przez ludzi o dobrych intencjach, wiecznie potwierdzana w praktyce, a czasem zasłonięta przez wybory, które same w sobie mogą być całkiem wolne i uczciwe – gwarantuje istnienie rządów autorytarnych w większości państw muzułmańskich przez większość czasu; sporo wśród nich funkcjonuje na zasadzie dynastycznej, gdzie panująca rodzina ma monopol na sprawowanie władzy. To z kolei gwarantuje, że ludność na ogół jest bierna – w końcu „islam” znaczy „poddanie się” z wyjątkiem wybuchających czasem buntów, które w większości przypadków są szybko tłumione. Z kolei bierność z reguły jest dobra dla przewrotów. W praktyce jednak wprowadzenie środków zapobiegania zamachom stanu okazało się – przynajmniej jak dotąd – skuteczne nawet w pozornie najbardziej zagrożonych arabskich państwach dynastycznych od Maroka po Arabię Saudyjską.
Gdy w 1968 roku pisałem pierwsze wydanie Zamachu stanu, chciałem przedstawić konkretny sposób rozumienia życia politycznego w mniej rozwiniętych, mniej zjednoczonych i na pewno mniej demokratycznych krajach świata. Od tamtej pory ludzkość bardzo się wzbogaciła – nawet najbiedniejsze kraje są mniej ubogie – ale nie przyniosło to porównywalnego rozpowszechnienia się demokracji, a przyczyny takiego stanu rzeczy zwolennicy demokracji powinni badać, a nie negować. Niniejsze nowe wydanie jest – po części – przyczynkiem do tych badań.