Zamach na prezydenta Narutowicza
Zobacz też: Ryszard Kaczorowski – ostatni prezydent Polski na uchodźstwie
W stronę Zachęty
Praktycznie od momentu wyboru różne osoby zachęcały Narutowicza do zachowania większej ostrożności i zapewnienia sobie lepszej ochrony. Niektórzy sugerowali wręcz, by prezydent w pierwszych dniach w ogóle powstrzymał się od występów publicznych. Było tak również już po samym przejęciu władzy. Jednakże pozostał on niewzruszony. Dlatego też chętnie przyjął zaproszenie na wystawę obrazów i związaną z nią uroczystość w Galerii Sztuki Zachęta.
Późnym wieczorem, 15 grudnia przyjechała do Belwederu delegacja ze stosownym zaproszeniem, a właściwie prośbą, aby prezydent choć na chwilę tam przybył. Na początku przedstawiciele Towarzystwa rozmawiali z szefem kancelarii Stanisławem Carem. Dosyć niechętnie odnosił się on do owego pomysłu, ale goście tak bardzo nalegali, że w końcu zostali zaprowadzeni przed oblicze głowy państwa. I Narutowicz zgodził się na chwilę przyjechać. Wszystko miało pozostać utrzymane w tajemnicy. Ale przecież nie po to zarząd Zachęty był tak zdeterminowany w zapraszaniu, żeby nie odnieść z obecności Narutowicza korzyści. Pomimo solennych zapewnień zaczęto informować na prawo i lewo o dostojnym gościu. Wieść dotarła również do malarza Eligiusza Niewiadomskiego.
Sobota 16 grudnia była w harmonogramie prezydenta praktycznie cała zajęta. Miał spotykać się z kandydatami na ministrów i ustalać z nimi szczegóły tworzenia rządu. Rano ułaskawił skazańca, Ukraińca z Galicji Wschodniej, któremu zasądzono karę śmierci. Bardzo cieszył się z tego, że jednym z jego pierwszych działań w nowej roli stało się darowanie komuś życia. Potem spotkał się z byłym premierem Leopoldem Skulskim, towarzyszem polowań. Skulski zgłosił się właśnie w tej sprawie: chciał zaprosić głowę państwa na kolejne polowanie zaplanowane na następny dzień, czyli na niedzielę. Ostateczna decyzja w tej sprawie miała zostać podjęta wieczorem, ale na odchodnym Narutowicz niespodziewanie zwrócił się do przyjaciela: „Pamiętaj pan, panie Leopoldzie, w razie nieszczęścia zaopiekuj się moimi dziećmi”. Skulski rzeczywiście został później głównym opiekunem syna i córki prezydenta. Następnie profesor razem z Carem udał się na krótkie spotkanie z kardynałem Kakowskim. Tadeusz Hołówko twierdził, że jadąc automobilem, był w dobrym humorze. „Kazał jechać ze zwykłą szybkością i ciekawie rozglądał się po ulicach. Wyraźnie zadowolony był, gdy widział, że ludzie, poznawszy po sztandarze, że to automobil Prezydenta i zobaczywszy go, kłaniali się mu uprzejmie i życzliwie. Zwrócił mu na to uwagę p. Car”.
11 grudnia około godziny dwunastej odbyło się zaprzysiężenie nowego prezydenta. 14 grudnia mniej więcej o tej samej godzinie rozpoczęła się uroczystość przekazania Narutowiczowi władzy przez Józefa Piłsudskiego. 16 grudnia kilkanaście minut po godzinie dwunastej automobil prezydenta zajechał pod Zachętę. W tym samym miejscu znalazł się również Eligiusz Niewiadomski. Jego służąca zapamiętała, że tego dnia był bardzo spokojny, ale jednocześnie roztargniony. Zaraz po wyjściu z domu zawrócił. Zapomniał czegoś zabrać...
Po zamachu
Kazimiera Iłłakowiczówna tego dnia również zwiedzała wystawę w Zachęcie. Nie udała się za oglądającym kolejne obrazy prezydentem, ale została na dole, gdzie rozmawiała z malarzem Janem Rosenem. Nagle oboje usłyszeli trzy strzały, a zaraz potem przeraźliwe kobiece krzyki. Gdy wbiegli na górę, ujrzeli postrzelonego Narutowicza, położonego na małej ławeczce i podtrzymywanego nieporadnie przez kilka przypadkowych osób. Iłłakowiczównę zauważył hrabia Przeździecki. Zawołał ją: „Niech pani wejdzie. Jeszcze żyje, ale zdaje się, że to koniec”.
Poetka od razu przystąpiła do działania. Zarządziła, żeby umierającego położyć na podłodze, a sama uklękła przy nim, kładąc zarazem jego głowę na swoich kolanach. Zauważyła, że centralnie przed nimi stoi Niewiadomski z posępną miną. W całym rozgardiaszu nikt nie miał głowy, żeby się nim zajmować. Poleciła, by wyprowadzić go w inne miejsce.
Jak później wspominała: „Wydawało mi się okropne, aby Prezydent, o ile jeszcze coś widział, musiał ciągle na niego właśnie patrzeć”. Zresztą Narutowicz zmarł bardzo szybko. Relacje na ten temat trochę się różnią. Według jednych świadków agonia trwała kilkanaście sekund, według innych kilka minut. Obecny na sali ksiądz zaczął odmawiać modlitwy. Antoni Słonimski w wierszu Na śmierć prezydenta Narutowicza opisał te sceny następująco:
Na pluszowej kanapce, wśród ciekawych i tłoku, jakże długo umierać trzeba od krwotoku...
W tym czasie w Zachęcie wciąż panował popłoch. Wojciechowi Kossakowi utkwiły w pamięci „lecące w panice panie w kapeluszach na bakier”. Premier Nowak niepostrzeżenie zbiegł. Złośliwi komentowali, że zachował się tak samo tchórzliwie, jak kilka dni wcześniej. Zbliżający się do Zachęty kardynał Kakowski, na wieść o burzliwych zdarzeniach, kazał od razu zawrócić. W budynku był natomiast generał Józef Haller, autor radykalnej antyprezydenckiej mowy. Piłsudczyk i poseł (przyszły premier) Marian Zyndram Kościałkowski rzucił mu ze złością: „To pańskie dzieło, panie generale! Wyście go zabili! Jego krew obciąża wasze sumienia!”. Krzyk brzmiał rozpaczliwie, nikt go nie przerywał, nawet sam Haller. Milczał, blady, oparty nieruchomo na swej lasce. Z kolei młody Julian Tuwim, jak to ujęła Hanna Ostrowska-Grabska, „rozszlochał się spazmatycznie”. Nie wytrzymał emocjonalnie i trzeba go było wyprowadzać. Jego wiersz napisany po pogrzebie prezydenta, podsumowujący wszystkie te wydarzenia, stał się swoistym credo zwolenników Narutowicza. Nastrój tej wyjątkowej chwili udzielił się wszystkim. Poseł angielski zemdlał, a woźny z Zachęty głośno utyskiwał: „Psia mać, inteligent, żeby z tyłu strzelać! Zaraz bym z nim zrobił koniec!”.
Ten tekst jest fragmentem książki Macieja J. Nowaka „Narutowicz – Niewiadomski. Biografie równoległe”:
Tymczasem co bardziej opanowani uczestnicy zajścia zauważyli kolejne niebezpieczeństwo. Zrządzeniem przypadku, w czasie zamachu odbywał się pogrzeb robotnika. Tego samego, który zginął kilka dni wcześniej w czasie zajść na placu Trzech Krzyży. Wystarczyła więc iskra, aby w całej Warszawie wybuchły walki uliczne. Galeria została otoczona przez policję, a wszelkie inne możliwe dojazdy do niej zablokowano. Najbardziej trzeźwy umysł zachował Ludwik Darowski, który poinformował zebranych, że posłano po Macieja Rataja. Marszałek sejmu po śmierci prezydenta, zgodnie z Konstytucją,
miał pełnić jego obowiązki. Jednak aby formalności stało się zadość, musiał zostać sporządzony akt zgonu. W sprawę zaangażował się malarz i urzędnik ministerialny Jan Skotnicki. Zadał pytanie, czy jest na sali lekarz. Wtedy nie tyle sam się zgłosił, ile raczej został wypchnięty doktor Smugocki. Próbował nieco nieporadnie zatamować krew, ale jak mógł, uchylał się od sporządzenia stosownego dokumentu. Tłumaczył, że jest lekarzem chorób wenerycznych i nie ma prawa takiego wystawić. Zdaniem Skotnickiego obawiał się, że ów epizod negatywnie wpłynie na jego karierę zawodową, zwłaszcza wśród pacjentów endeków.
Akt zgonu wystawiono wreszcie po przyjeździe pogotowia. Najprawdopodobniej podpisał się pod nim lekarz Franciszek... Niewiadomski, zupełnie niespokrewniony z zamachowcem. Pojawiły się jednak problemy. Skotnicki i Darowski wymyślili, żeby w celu zabezpieczenia przed rozruchami ciało Narutowicza po cichu, w tajemnicy, przewieźć karetką do Belwederu. Lekarz pogotowia sprzeciwił się temu, wskazując na przepisy zabraniające mu przewożenia zmarłych. Na uwagę, że przecież są to zwłoki prezydenta, odparł nieco ignorancko, iż przewożenia zwłok prezydenta regulamin tak samo nie przewiduje. Skotnicki nie wytrzymał i krzyknął: „Bałwan!”. Nie był to pierwszy i ostatni przypadek zwycięstwa formalizmu nad potrzebami życia; za jakiś czas podobne mocno będzie piętnował w swych felietonach Antoni Słonimski. Sędzia śledczy i prokurator również wzbudzali kontrowersje. Przygotowywali protokół przez kilkanaście minut, dokładnie opisując położenie zmarłego. Powoli, zwracając uwagę na każdy, nawet najbardziej błahy szczegół. Zirytowany Darowski kategorycznie zażądał przyspieszenia czynności. Argumentował, że prawnicy długo podejmują niepotrzebne działania, a „majestat Rzeczypospolitej poniewiera się na podłodze”. Na to bardzo ostro zareagował prokurator Kazimierz Rudnicki, zabraniając ministrowi wtrącania się. I wybuchła kolejna utarczka. Po latach przyznawał jednak: „dziś, po latach, przyznaję Darowskiemu słuszność. Opisanie położenia zmarłego nie mogło odegrać żadnej roli w dalszym prowadzeniu śledztwa i istotnie należało przenieść zwłoki [...]. Niech nas tłumaczy fakt, że przerażenie, żal, tragizm momentu oszołomiły nas tak dalece, że staliśmy się jakby automatami zdolnymi do pełnienia zwykłych urzędowych funkcji i nieledwie mechanicznie spełnialiśmy to, co zgodnie z procedurą śledczą zwykło się czynić w podobnych okolicznościach”.
Tymczasem Iłłakowiczówna zamknęła oczy Narutowicza i przewiązała jego twarz własnym białym szalikiem. Wspominała: „Bolało mnie uczucie osamotnienia tego trupa, którego barki i głowa tak ciężyły na moich kolanach. Zdawało mi się, może niesłusznie, że większa była złość i zgroza, niż żal, większości widzów tej tragicznej śmierci niewinnego. Tylko Rosen klęczał przy mnie i płakał. Modliliśmy się oboje bardzo gorąco. Cudzoziemskie mowy i polska przeplatały się koło nas. [...] Twarz Prezydenta, gdy ją miałam na kolanach, była cały czas niezmiernie spokojna, tak jakby umarł bez wstrząsu”. Zapatrzonego w regulamin lekarza z pogotowia przegoniono (zatrzymując jednak jego służbowe nosze) i sprowadzono z Belwederu land, który miał być używany do uroczystych wyjazdów. Jak wspominał Leopold Marschak: „Oficerowie przenieśli do powozu zwłoki i okryli je zdjętą z gmachu Zachęty biało-czerwoną flagą. Żałobny orszak wyruszył w kierunku Belwederu, a wkrótce potem na ulice Warszawy wybiegli mali gazeciarze, niosąc dodatki nadzwyczajne z portretem Gabriela Narutowicza w czarnym obramowaniu. Ulice wypełniło wołanie: «Prezydent zamordowany w Zachęcie!». Przechodnie wyrywali gazeciarzom dodatki z rąk, w mieście zapanowało ogólne przygnębienie”.
Poseł włoski w Rzeczpospolitej, Francesco Tommasini, opowiadał, że powóz otoczony przez szwoleżerów, a za nim dwa automobile „zapełnione przez policjantów z nasadzonymi bagnetami” stanowiły „ponury konwój”. Na powozie stał generał Jacyna, który w trakcie tej drogi nie mógł powstrzymać się od łez. Zauważano wówczas wyjątkową bladość jego twarzy. Na pewno nie był w stanie od razu zaplanować wszystkich czynności, ale zwrócił uwagę na jedną sprawę. Nie chciał dopuścić do tego, aby na konwój natrafił przypadkiem syn Narutowicza, uchodzący za osobę bardzo nerwową. Dlatego wydał rozkaz, aby zatrzymać jego wyjazd z Belwederu.
A Niewiadomski? Wciąż stał spokojnie, choć w tym wielkim zamieszaniu bardzo łatwo mógł uciec. Ale nie o to mu chodziło. Chciał przecież wszystkim, gdy przyjdzie na to czas, opowiedzieć o swoich motywach, a może i fobiach oraz frustracjach (choć zapewne sam by tak tego nie nazwał). Nie mógł zmarnować takiej okazji. Osoby znające go dziwiły się, że mordercą jest właśnie on. Malarka Halina Ostrowska-Grabska tak opisała swój nastrój: „Wreszcie jakaś schodząca z góry znajoma osoba powiedziała mi szeptem, że istotnie prezydent został zabity i że zastrzelił go Eligiusz Niewiadomski – Niewiadomski! Profesor, u którego przed paroma dniami spokojnie zdawałam egzamin! [...] Ale w danym momencie – ogłuszeni, czuliśmy się wplątani w jakąś hańbę. Przecież ten wernisaż był jakby zasadzką i to pierwsze w historii Polski «królobójstwo» dokonane zostało przez artystę na terenie poświęconym sztuce. Brr – fakt nieprawdopodobny, choć jawny, przenikał dreszczem grozy”. Niewiadomski wciąż milczał3. Dopiero kiedy znający go Jan Witkiewicz (brat Stanisława Witkiewicza) zadał mu pytanie, jak mógł podnieść rękę na pierwszego obywatela Polski, wybuchnął: „– Za pieniądze żydowskie wybranego!”.
Podobno widać było po nim poważne wyczerpanie nerwowe. Nie udzielał żadnych wyjaśnień również śledczym i prokuratorowi. Odprowadzono go do karetki więziennej i wywieziono do więzienia mokotowskiego. Tymczasem na wielu warszawskich domach wywieszano chorągwie opuszczone do połowy masztu i przybrane kirem. Padał deszcz.