Zabójcza direttissima

opublikowano: 2015-08-22, 15:33
wszelkie prawa zastrzeżone
Jak dostać się na szczyt góry? Niewłaściwa odpowiedź na to pytanie może kosztować życie.
reklama

Dwóch ludzi schodziło powoli na zaśnieżoną taflę stawu. Kilka metrów od brzegu przystanęli.

– Musimy doprowadzić się do jakiegoś wyglądu! – powiedział wyższy.

Zaczęli więc wytrząsać ukryty w fałdach skafandrów, za skarpetkami, a nawet za kołnierzem śnieg, ostukiwać zalodzone raki, wykruszać zesztywniałe na mrozie rękawice. W swoich wysiłkach podobni byli do rybaków, zrzucających po sztormie mokrą, przesyconą zapachem śledzi i wody morskiej odzież. Kiedy przeczesywali zmierzwione, posklejane włosy, ich twarze rozjaśnił przelotny cień uśmiechu. po chwili podnieśli plecaki i ruszyli wolno dalej. Ich równy i spokojny krok nie mówił wiele o minionym, ale wystarczyło popatrzeć na zaczerwienione oczy, na ociężałość ruchów, na miękkie, bezwolne poruszenia ciała...

Jeszcze tylko kilkadziesiąt schodków dzieliło ich od ciemniejącego na morenie schroniska. Czekała tam gorąca herbata, miękkie łóżko i tak potrzebny sen.

– Ostatnie podejście – powiedział niższy.

Szli wolno, bardzo wolno, czepiając się ciężko poręczy, przystając co chwilę, by uspokoić szybki oddech.

– Ciekawe, dlaczego nikt nie wyszedł naprzeciw? – mruknął wyższy.

Z westchnieniem ulgi opuścili ostatni stopień. Na ganku stało kilka nieruchomych postaci. Ciemnowłosa dziewczyna zeszła ze schodków, niosąc garnek smażonej, wymieszanej z cukrem owsianki. Reszta obserwowała ich dalej w milczeniu.

Spojrzeli na siebie ze zdziwieniem; nie na takie powitanie liczyli. Wieloletni zwyczaj nakazywał witać powracających okrzykami, gratulacjami, radością. Mieli przecież za sobą direttissimę północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu – jedną z najpiękniejszych wspinaczek zimowych w tatrach.

– Cóż tu u was jak w rodzinnym grobie? Bari zdechł, czy co? – próbował zażartować niższy, mając pełne owsianki usta.

Wyższy przestał jeść i popatrzył uważnie na nieruchome twarze, jego wzrok prześlizgiwał się z jednej na drugą w jakimś niemym zapytaniu. Nagle błysk zdumienia pojawił się w oczach i spojrzenie zatrzymało się na ogorzałej, posępnej twarzy.

– Władek! – zawołał. – ty tutaj?

–A bo co, nie wiedziałeś? – zadrwił zapytany.

Milczące audytorium emanowało silną, doskonale dającą się wyczuć niechęcią. Wtem drzwi od sali jadalnej otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich pani Dziunia – kierowniczka schroniska.

reklama

– Jak mogliście coś podobnego zrobić? – spytała z wyrzutem.

Patrzyli na obecnych osłupiałym, nic nierozumiejącym wzrokiem, a potem niższy – jak zwykle bardziej impulsywny – zapytał przerywanym ze złości głosem:

– Co to wszystko ma, do cholery, znaczyć?

– Andrzej jest w szpitalu w Krakowie. Nie wiadomo, czy będzie żył... – powiedział powoli Władek.

Było to w marcu 1953 roku. Schronisko nad Morskim Okiem nabite do ostatniego miejsca – a w nim Adam Skoczylas i ja, pełni światoburczych planów. Niepokoiła nas direttissima Mięguszowieckiego Szczytu, najwspanialsza droga zimowa w okolicy. postanowiliśmy pójść całkiem na lekko, bez sprzętu biwakowego, i przejść ją w jeden dzień. Niestety, pogoda nie dopisywała; dwukrotnie wstawa- liśmy po ciemku, by – spojrzawszy na termometr – zawrócić do łóżek. Dopiero za trzecim razem roziskrzone gwiazdami niebo upewniło nas, że to ten właśnie, tak oczekiwany dzień.

Początek drogi nie miał właściwie historii. W błękitniejącym powoli, a potem szarzejącym mroku podchodziliśmy twardym jak beton śniegiem, w który ledwie zagłębiały się końce raków. Związaliśmy się pod progiem. Kilka wyrąbanych w lodzie stopni otworzyło ogromne białe pola, kończące się hen, hen wysoko, w półokrągłej kopule szczytowej, przeciętej wyraźnym, przechylonym „V” zachodów.

Coraz wyżej i wyżej, z pólka na pólko, z płata na płat. Ukazało się słońce i syp- ki śnieg zmienił się w mokrą, oblepiającą stopy papkę. Zmniejszyło to znacznie tempo. Zdjęliśmy skafandry i zostaliśmy już tylko w koszulach. pot zalewał oczy, słońce odbierało zapał. teraz znacznie lepiej uświadamiałem sobie ogrom przedsięwzięcia. powracały zasłyszane opowieści o wieloletnich bojach o tę „alpejską”, niemal tysiącmetrową ścianę. Myślałem o wypadku Abgarowicza w dolnym kominie, jego powrocie następnego roku i śmierci z wyczerpania niedaleko szczytu...

– Janek! popatrz! – przerwał mi głos Adama. Spojrzałem w dół; w śnieżnej, uciekającej białymi płatami pustce cieniutką niteczką naszych śladów pełzły trzy maleńkie kropki.– to chyba zespół Władka Maciołowskiego? – powiedziałem ze zdumieniem.

– Kto tam jeszcze jest?

– Truszkowski i Lenczowski... Nie szkodzi, jak będziemy na górnym zachodzie, oni dopiero podejdą pod zacięcie – odparł Adam.

reklama

Wkrótce widnokrąg zaciemniła niedostępna bariera skalna. W jednym tylko miejscu przecinało ją skośne, uciekające w prawo załamanie. Było to kluczowe zacięcie, najtwardszy orzech do zgryzienia. tu dopiero miała się zacząć prawdziwa zabawa.

Rąbiąc czekanem stopnie i czyszcząc chwyty, piąłem się w górę, a sylwetka Adama malała w oczach. Wyżej zacięcie – pozbawione śniegu, skrzesane gładki- mi, źle uwarstwionymi płytami – stawało całkowicie dęba. W połowie skrzyła się w słońcu stara, wygięta lodowa igła. Z westchnieniem ulgi wpiąłem do niej karabinek i linę.

– Dociągnij – rzuciłem zdyszanym głosem.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Jana Długosza „Komin Pokutników”:

Jan Długosz
„Komin Pokutników”
cena:
39,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
356
Format:
165 x 235 mm
ISBN:
978-83-244-0070-6

Wtem świat cały zawirował – usłyszałem metaliczny, z trudem dochodzący do świadomości brzęk uderzających o siebie haków i dosięgnął mnie potężny cios. Siedziałem sześć metrów niżej na stromej płycie, z nogami wysoko zadartymi do góry. W tej dziwnej pozycji utrzymywała mnie napięta jak żyłka wędki lina. W głowie szumiało, a w całym ciele czułem tępy ból. tuż pod sobą spostrzegłem Adama.

– No i jak? – zapytał.

– Nic, huczy mi we łbie i boli tyłek... Co się stało?

– Hak wyskoczył. Kiedy leciałeś, spadły ci okulary i czapka; nie wiedziałem, co trzymać!

– To ładnie... W każdym razie dzięki.

– Nie trzeba. puścisz mnie?

– Nie, spróbuję jeszcze raz.

Godzinę później skończyłem ten fatalny wyciąg. W głowie cholernie łupało i straciłem prawie cały zapał. Adam minął mnie i wkrótce łatwym już terenem do- tarliśmy do wielkiego zachodu pod kopułą szczytową. Odpoczęliśmy trochę i rozpoczęła się dalsza wędrówka. Czułem się coraz gorzej, ale z uporem odpędzałem myśl o odwrocie. Około drugiej po południu, zapadając się w rozmiękłym śniegu, dobrnęliśmy do Rynny Wawrytki.

Wbijałem hak asekuracyjny. Silnymi uderzeniami młotka, automatycznie, nie patrząc, wklinowywałem miękkie żelazo w szczelinę. Nagle coś uderzyło mnie mocno w kolano i niemal równocześnie usłyszałem krzyk Adama:

– Eeeej! Oszalałeś? Czemu rzucasz kamieniami?!

– Coś ty, zgłupiał? Ja rzucam?

–A kto? Duch święty?

Rozejrzałem się dookoła i spostrzegłem, że zamiast młotka trzymam w ręce ułamany drewniany trzonek.

– Jasna cholera... – powiedziałem prawie spokojnie – teraz to jesteśmy załatwieni dokumentnie...

Kiedy wyrosła przed nami groźba nocy, przyszłość nie rysowała się zbyt różowo. W wyścigu z uciekającym dniem, śnieżycą lub gdy zmęczenie napełnia ołowiem stopy – trzeba walczyć o zagrożone istnienie i leży to w prawidłach gry. Ale jeśli do tego wtrąci swoje trzy grosze przypadek, wtedy pogodny western zmienia się nieoczekiwanie w dramat.

reklama
Widok na pl:Tatry i pl:Zakopane (fot. NASA World Wind; domena publiczna)

Czułem się źle. Biwak bez sprzętu groził odmrożeniami, a brak młotka zmuszał do powolnego tempa. Nie można było bić haków, a w zalodzonej rynnie Adam wyrąbywał czekanem coraz to nowe lśniące przeszkody. Gdyby odpadł, nie utrzymałbym go. Skulony na małej śnieżnej platforemce, znosiłem nieustanny obstrzał kawałków lodu. Byłem zmęczony, trochę załamany i nie wierzyłem, że skończymy drogę do zmroku. Czas leciał. śnieg zaczynał przybierać niebieskawą barwę, skały granatowiały i czerniały w oczach. Adam zniknął za niewielką przewieszką i usłyszałem jego niewyraźny głos:

– No, tu jest lepiej!

Rzeczywiście, rynna kładła się nieco i ciągnęła łagodnym, z rzadka tylko przerywanym skałkami zboczem ku ciemniejącym zerwom – tam, gdzie instynktownie wyczuwało się szczyt. Zmarznięty, usypiający ze zmęczenia zrozumiałem, że istnieje jeszcze minimalna szansa skończenia dziś drogi, a może nawet uniknięcia biwaku. Zrozumiałem, że jeszcze raz trzeba zapomnieć o bolącej głowie.

– Adam, puść mnie! Ja poprowadzę... – powiedziałem.

Adam popatrzył na mnie z lekkim niedowierzaniem, ale nie zaprotestował. te kilkadziesiąt metrów w brudnoszarych półtonach błądziłem prawie po omacku. Stanowisko założyłem pod małą skałką. Adam doszedł, zostawił plecak i wtopił się w tło dużych, majaczących już tylko w mroku bloków.

– Na szczycie! – doleciało po chwili – Choodź!

Na wierzchołku z trudem rozpoznałem jego ślady – zaczął już schodzić. Miałem do niego trochę żalu, że nie poczekał i nie wziął ciężkiego plecaka – przecież czuł się znacznie lepiej niż ja – ale wiedziałem, że czas już od dawna liczy się nie na minuty, ale na sekundy. Cała przyszłość zamykała się w pytaniu: czy zdołamy przed nocą zejść na Hińczową?

Powyższy tekst jest fragmentem książki Jana Długosza „Komin Pokutników”:

Jan Długosz
„Komin Pokutników”
cena:
39,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Okładka:
twarda z obwolutą
Liczba stron:
356
Format:
165 x 235 mm
ISBN:
978-83-244-0070-6

Schodziłem wolno, czepiając się niewidocznych już maleńkich chwytów, stawiając nogi niemal na oślep w mrok i wymacując stopami sypki, osuwający się śnieg. Nie, po ciemku to nie było wcale takie proste. Nagle noga ześliznęła się z wątłego oparcia, ciężar plecaka przeważył ciało i zgięte palce prawej dłoni stały się ostatnią instancją. Spojrzałem głęboko w mrok: w ulatującej w dół czerni kryło się dwadzieścia, a może dwieście metrów pustki. Kątem oka zobaczyłem luźne zwoje poskręcanej, wlokącej się wśród skał liny. W wyobraźni zaczęły wirować chaotyczne obrazy: uderzenie o twarde, ostre skały, zgrzyt czekana i raków, iskry, oślepiająca eksplozja pod czaszką... „Nie! Nie!” – otrzeźwił mnie instynkt. Machnąłem nogą do tyłu i raki zagłębiły się w śnieg. Błądząca po oblodzonych skałach ręka znalazła jakiś chwyt. Stanąłem bezpiecznie, oddychając ciężko.

reklama

– Adam! Nie ma sensu iść dalej! – zawołałem.

– Chodź! Chodź! tu jest łatwiej! – doleciało gdzieś spod nóg. Spróbowałem ponownie i udało się. Byłem już jednak niezbyt przytomny; senne, oderwane myśli, nieświadome – w poszukiwaniu nikłych stopieńków – nogi.

Obudziły mnie kurczowo zaciśnięte na wąskim gzymsiku palce. W ułamku sekundy zrozumiałem, że teraz nieodwołalnie polecę. prawem ostatniej szansy, na oślep poszukałem opuszczonego przed sekundą chwytu. Znalazłem. Cierpki smak w ustach, kolorowe, przecinające się koła i poczucie własnej nierealności... to był kres.

– Adam! – zawołałem. – Nie idę dalej! Odpowiedziała mi cisza. Zawołałem jeszcze raz:

– Adam! Nie dam rady iść dalej!

– Janek! Chodź przynajmniej tu... Mam dobre miejsce na biwak.

To trwało chwilę. „A jednak razem będzie nam cieplej – myślałem – poza tym w plecaku mam trochę jedzenia i kocher, muszę się tym podzielić...”.

– Ściągaj! – zawołałem. – Spróbuję!

Maleńka, ubita nogami płasienka śnieżna i my, przywiązani do haków. W dole błyszczy schronisko nad Morskim Okiem. Jest jeszcze wcześnie, wpół do dziewiątej, a niebo bez jednej chmurki zapowiada mroźną noc.

Siedzę na śniegu, oparty o niską skalną ściankę, z nogami w pustym plecaku. Od południa Adam usiłuje gotować herbatę; od północy – namacalne urywa się pół metra w prawo i gdzieś tam, ponad kilometr w dole, migoczą nikłe punkciki okien. „tylko nie zasnąć! tylko nie zasnąć!” – myślę, kiedy znużona głowa opada.

Mróz chwyta coraz większy, a wystawiony spod czapki koniuszek ucha daje o tym znać przykrym pieczeniem. Bezskutecznie próbujemy śpiewać, a rozmowa ogranicza się do retorycznych pytań i odpowiedzi:

reklama

– Śpisz?

– Yhmm...

– Popatrz! Popatrz! – woła nagle Adam.

Podnoszę z wysiłkiem powieki i widzę, jak w Morskim Oku gaśnie na chwilę i zapala się znowu światło. Powtarza się to trzy razy.

– Dają znaki – mówi Adam. – Do nas?

– Eee... chyba nie.

Ale mimo to jest nam przyjemnie, że tam w dole mruga schronisko, że w jadalni przy stolikach siedzą koledzy, rozmawiają...

Z dworu wchodzi Czesiek Łapiński i zacierając zmarznięte ręce, mówi: „Pogoda jest murowana – tylko nie wiadomo jeszcze jaka!”.

Ktoś pyta: „Ile stopni mrozu, panie Cześku?”.

„W tej chwili mamy szesnaście... Ale tym na direttissimie daje w kość, co?”. Wszyscy kiwają głowami i zastanawiają się, co trzeba będzie jutro zrobić, jeśli nie wrócimy...

– Janek! Herbata! – z rozmyślań wyrywa mnie głos Adama.

Herbata jest tylko letnia i bez smaku, ale przyjemne ciepło rozchodzi się po ciele. patrzę w dół: schronisko jest już ciemne. „No, minęło chyba sporo czasu” – myślę. Rany Boskie! Dopiero piętnaście po dziesiątej – podpowiada fosforyzują- ca tarcza zegarka. „piętnaście po dziesiątej. to znaczy, że siedzimy tu nie wieczność, a tylko czterdzieści pięć minut!”. Od dołu powoli sztywnieją mi nogi.

Wysokie Tatry - Gerlach, widok południowy (domena publiczna)

„I tak wytrzymać jeszcze siedem godzin, to przecież zupełnie niemożliwe!”. Znów opadają mnie majaki, dreszcze coraz silniej wstrząsają ciałem. Zapadam jakby w spirytystyczny trans, nie bardzo wiedząc, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Co jakiś czas dochodzi mnie rozdygotany głos Adama:

– Janeek, śśpisz?

– Yhmm – mruczę, broniąc się przed narastającą sennością. „Na miłość boską, nie zasnąć! Nie zasnąć!”.

Wydaje mi się, że ktoś coś do mnie mówi, wirują jakieś kółka, dmie zimny, przejmujący wiatr. Daleki głos wzbrania mi surowo, kiedy chcę się napić gorącej herbaty – a potem jest już całkiem ciemno.

    Budzę się, gdy szarzeje. Adam leży nieruchomo, wciśnięty pod skałę; nie wiem dlaczego wydaje mi się, że zamarzł.

    – Adam! Adam! – szarpię go za rękę. Otwiera oczy.

    – Coo?

    – Już jasno, trzeba iść!

    Nie jest to łatwe. Spodnie przymarzły do śniegu, nie można ich oderwać, a zesztywniałe nogi nie chcą zrobić kroku. „Mamy jednak cholerne szczęście” – myślę leniwie.

    Tylko jeden uskok i łagodne zbocze oddzielały nas od przełęczy; wczoraj zabrakło dosłownie dwudziestu minut. Zjazd na spodniach z Hińczowej rozgrzewa nieco. Na Galerii Cubryńskiej spostrzegamy niezbyt wyraźny, trawersujący z pół- nocnej ściany sznureczek śladów.

    reklama

    – Popatrz! – pokazuję mu ruchem głowy. Adam wzrusza ramionami.

    – Diabli wiedzą... – mruczy.

    Jeszcze jeden zjazd mrocznym Mnichowym Żlebem, rozmiękły śnieg pod Cubryną – i ukazuje się Morskie Oko. Nad brzegiem długo doprowadzamy do porządku postrzępione skafandry i spodnie.

    – Musimy wkroczyć do schroniska w pełni formy i chwały – żartuje Adam. I wtedy dopiero nastąpiło drugie w tym dniu przebudzenie...

      Powyższy tekst jest fragmentem książki Jana Długosza „Komin Pokutników”:

      Jan Długosz
      „Komin Pokutników”
      cena:
      39,90 zł
      Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
      Okładka:
      twarda z obwolutą
      Liczba stron:
      356
      Format:
      165 x 235 mm
      ISBN:
      978-83-244-0070-6

      – O czym myślisz? – zapytał mnie Andrzej truszkowski. Chudy, kościsty, o potężnej głowie i długich jak u źrebaka kończynach, z trudem mieścił się w fotelu.

      Byliśmy jego gośćmi; mały, ruchliwy jak żywe srebro Staszek Worwa, ja i Zbyszek Jaworowski alias „Baca”. Zbyszek, ze swoim stale błąkającym się po ustach lekko obleśnym uśmieszkiem, dla samej przyjemności sprzeciwiania się potrafił w ciągu jednego wieczoru trzy razy zmienić zdanie. teraz miał poważny kłopot – nikt nie chciał z nim polemizować.

      Siedzieliśmy w mrocznym, może nieco staroświeckim pokoju, gawędząc przyjaźnie. Ciepły piec kazał zapomnieć o zacinającym deszczu, a dyskretna lampka nie męczyła oczu.

      Nie miałem ochoty na rozmowę. ślizgałem się wzrokiem po meblach i obrazach, pozytywnie oceniłem świecznik i antyczną serwantkę, by wreszcie, poprzez otwarte drzwi, zobaczyć w drugim pokoju coś, czego w żaden sposób nie mogłem zidentyfikować. „Co to może być? – myślałem. – Ryngraf? Podkowa?”.

      Ale to nie było to. Dopiero jaśniejsze pasmo na ciemnej czuprynie Andrzeja naprowadziło mnie na ślad. O mało nie krzyknąłem ze zdumienia; nigdy nie przypuszczałem, że znalazł i powiesił sobie nad łóżkiem ten kawałek metalu! Z zalewu natarczywych obrazów wyrwał mnie dopiero jego głos. Odpowiedziałem trochę nieprzytomnie:

      – Przypomniałem sobie tę historię sprzed dwóch lat... Cholernie mi było głupio...

      – Aha... – uśmiechnął się Truszkowski. – A niech was diabli! Mogliście przy- najmniej krzyknąć!

      – Wołanie nie dałoby nic... – mruknąłem pod nosem.

      – Słuchaj, Andrzej – poprosił Staszek – opowiedz, jak to właściwie było...

      – Niestety, wiem niewiele więcej od was... Zacząłem się wspinać w zacięciu, wbijałem hak...

      reklama

      I zrobiło się ciemno. Wiecie – tak jakby elektrownia wyłączyła światło: szaro, ciemno i kropka. Resztę znam już tylko z opowiadań Władka. Podobno poleciałem i dyndałem nieprzytomny na linie. Nie odpowiadałem na wołania. Władek doszedł do mnie i próbował cucić. Było mi niedobrze, głowa mnie bolała i nikt nie wiedział, o co chodzi. Wtedy Adaś Lenczowski nadepnął nogą – tu wzrok Andrzeja powędrował przez otwarte drzwi – na to...

      – Zaczęliście odwrót?

      – Tak, oczywiście. Choć byłem niezbyt przytomny, mogłem jeszcze iść. Z Rynny Wawrytki leciały kamienie i lód. Krzyczeliśmy na was, ale bez skutku. W Morskim Oku wezwano karetkę. Czułem się jeszcze nieźle, dopiero w Krakowie stwierdzono włamanie czaszki i konieczność natychmiastowej operacji. Całe szczęście – zażartował – że trafiło to w moją „delikatną główkę”, i to ubraną w gruby, wełniany beret...

      – Czy nie uważacie – powiedziałem po chwili milczenia – że jest to jeden z naj- dziwniejszych wypadków? Kiedy Adam krzyknął „czemu rzucasz kamieniami?” i gdy zobaczyłem, że zamiast młotka trzymam w ręce kawałek ułamanego trzonka – nigdy, nawet w koszmarnym śnie nie wpadłbym na pomysł, że odłamana głowica poleci ukosem po zachodzie taki kawał drogi, ni z tego, ni z owego zboczy w dół, wpadnie w zacięcie i palnie Andrzeja w głowę...

      Widok na Rysy ze szlaku na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem, (fot. Op; Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)

      Truszkowski siedział w zamyśleniu.

      – Wiesz co? – zapytał. – Nieraz zastanawiałem się, skąd wziąłeś ten młotek.

      – Nie wiem. Znalazłem go w Dolinkach*, jakieś pół roku przed wypadkiem.

      – Gdzie?

      –W Karniowicach, koło „Okrętu”.

      Staszek i Zbyszek słuchali z widocznym zainteresowaniem.

      – Kiedy to mogło być? – zapytał pierwszy z nich.

      – Bo ja wiem... Ale poczekaj! to była niedziela i skończył się kurs. W takim razie chyba październik.

      Staszek potrząsnął przecząco głową:

      – Szkoda – powiedział – a już myślałem...

      – No, ulżyj sobie – zaśmiał się Zbyszek. – Nie widzicie, że nie opowiadał już od dziesięciu minut?

      Staszek poprawił się wygodnie w fotelu.

      – Andrzej Nunberg – zaczął – pożyczył kiedyś ode mnie lodowy młotek. Wtedy, jak miał jechać z Woźniakiem do Francji...

      –A Nunberg nie miał swojego młotka? – przerwałem.

      – Miał, ale do Francji to chciał mieć elegancki, nie przeszkadzaj! Jak wiecie, do Francji nie pojechali i zamiast tego poszli na Słowację. Z początkiem września Jurek, przyjęty właśnie na medycynę – nie zjawił się na uczelni. Rodzina zaalarmowała Klub i TOPR. Akurat byłem wtedy w Morskim Oku. Zaczęliśmy poszukiwania. Ja z Olkiem i „Szlachetnym” poszliśmy w okolice Ganku...

      Powyższy tekst jest fragmentem książki Jana Długosza „Komin Pokutników”:

      Jan Długosz
      „Komin Pokutników”
      cena:
      39,90 zł
      Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
      Okładka:
      twarda z obwolutą
      Liczba stron:
      356
      Format:
      165 x 235 mm
      ISBN:
      978-83-244-0070-6
      reklama
      Komentarze
      o autorze
      Jan Długosz
      Ur. 1929 w Warszawie, zm. 1962 w Tatrach.. Polski taternik, alpinista i literat. Jeden z najwybitniejszych polskich wspinaczy, trwale związany ze środowiskiem krakowskim (od młodości mieszkał w Krakowie). Lista wytyczonych przez niego nowych dróg i pierws

      Zamów newsletter

      Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

      Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
      © 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone