Za żelazną kurtyną. Reportaż z Polski Ludowej (1967)
Po ośmiu dniach pobytu w Warszawie nie tylko zwiedziłyśmy wszystko, co porządny turysta powinien tu zwiedzić. Poznałyśmy też niektóre restauracje, główne ulice i stojące tam stragany z kwiatami oraz z importowanymi z Hiszpanii cytrynami. Napotkałyśmy też zdumiewające zjawisko: ilekroć chciałyśmy kupić coś, co widziałyśmy na wystawie sklepowej (na przykład stroje regionalne, które Linka chciała sprezentować swoim bratankom), pracownik albo pracownica – sprzedawcy, kelnerzy itd. są zatrudniani przez państwo – mówili nam, że nie można niczego kupić, bo wszystko z wystawy jest już sprzedane, że trzeba będzie zamówić dany towar, ale że czas oczekiwania może wynieść nawet rok, bo rzecz dotyczy wyrobów rzemieślniczych, a te produkowane są głównie na eksport.
– To po co sklep jest otwarty?
Pracownica albo pracownik wzruszali ramionami. W końcu swoją pensję zarabiali. Do ich obowiązków należało trwać w placówce handlowej tyle a tyle godzin i tego się trzymali. Szybko zaznajomiłyśmy się ze słówkiem „niema”, oznaczającym brak towaru.
Wciąż jednak nie zdawałyśmy sobie sprawy, ilu rzeczy „niema” ten kraj. Bardzo nam się podobało wszystko, co widziałyśmy: czyste ulice, wykształcenie i uprzejmość warszawiaków, ich gościnność wobec cudzoziemców. Bardzo nam się też podobali poznawani tu ludzie. Sporo osób, z którymi spotykałyśmy się w pierwszych dniach, było jakoś związanych z Linką. Jej krewni i przyjaciele rodziny wszyscy stanowili dla mnie nowość, byli na swój sposób oryginalni, bardzo dzielni, nierzadko mieli też pewnego sympatycznego bzika. Myślę, że jeśli napiszę kiedyś cykl opowiadań o współczesnej Warszawie, zdołam lepiej oddać moje zaskoczenie i ludzkie zainteresowanie, z jakim przyjęła mnie Polska.
[…]
Pierwsze podejście do tematu kolacji zakończyło się klęską. Wszystkie sklepy delikatesowe i mięsne, które Linka objechała taksówką, oferowały niezmiennie to samo: chleb, masło, herbatę i mleko… Na wystawach sklepów mięsnych widziała bukiety kwiatów i nic poza tym.
– Już rozumiem, czemu wszyscy mężczyźni noszą teczki, a kobiety puste siatki i czemu, gdy w trakcie codziennych zajęć mają wolną chwilkę, a zobaczą kolejkę, natychmiast w niej stają i pytają, co akurat się sprzedaje… Nieważne, czy to kolejka po szynkę, czy po jedwabne majtki, kupują, jeśli tylko dopisze im szczęście. Nie ma co liczyć, że się je kupi inaczej. Polacy nie umierają z głodu, ale nigdy nie jedzą tego, o czym zamarzyli, chyba że przy wyjątkowych okazjach.
[…]
Biurokracja
Po powrocie do Warszawy okazało się, że jesteśmy samodzielnymi paniami domu, ale dopiero dwa dni później mogłyśmy się tym faktem nacieszyć. Po drodze do Krakowa nie zdążyłyśmy zwiedzić dwóch niemal miejsc obowiązkowych dla turystów: sanktuarium Matki Bożej w Częstochowie, Patronki Polski, i obozu zagłady w Auschwitz, gdzie podczas wojny straciło życie ponad trzy miliony ludzi – miejsce straszne, ale zarazem wielki pomnik ku czci pokoju, smutny hołd ich pamięci. Nie wystarczyło czasu. Jeżeli by nam nie przedłużono prawa pobytu w Polsce, niebawem musiałybyśmy wracać.
Zdaniem krewnych Linki uzyskanie takiego przedłużenia było bardzo trudne. Na nasze bezczelne pytanie, czy tutejszym władzom nie zależy na turystach, odpowiadali, że owszem, ale chyba tylko na turystach z krótkim pobytem.
I znów przyszło nam z pomocą wydawnictwo Iskry, oddając do naszej dyspozycji samochód i sekretarkę, dzięki czemu konfrontacja z demokratyczną biurokracją przeszła znacznie sprawniej – obrotna przewodniczka zaprowadziła nas do rozmaitych urzędów, gdzie dokonałyśmy rejestracji, zakupu bonów, meldunku na policji. Wszędzie poświadczała nasze podania. Za jej sprawą, po całym dniu straconym na formalności i upływie kolejnej doby na oczekiwanie, już bez dodatkowych kłopotów i przesłuchań na policji otrzymałyśmy przedłużenie. Nasi znajomi uznali to za niebywały triumf i szczerze nam gratulowali.
[…]
„Łebki” i „pomoc społeczna”
Nasze mieszkanie było świetnie położone i z łatwym dojazdem. Niestety ciągle brakowało nam czasu. W różnych punktach miasta wystawałyśmy w długich kolejkach po taksówkę, gdzie przy okazji mogłyśmy dostrzec naturalną opiekę, jaką otacza się tu osoby starsze, słabsze i dzieci. Taksówkarze zatrzymywali się tuż przy nich, choćby zajmowały ostatnie miejsce w kolejce, i zabierali je poza kolejką, co nie spotykało się z żadnym protestem pozostałych kolejkowiczów.
Pewnego razu – była akurat pora wychodzenia z biur – zobaczyłyśmy, że z kolejki po taksówkę, w której właśnie stałyśmy, mnóstwo ludzi nagle wychodzi i biegnie do samochodów służbowych. Zrobiłyśmy to samo i w ten sposób poznałyśmy zjawisko warszawskich „łebków”. Tak się tu na nich mówi, bo pasażerowie płacą określoną sumę od głowy. Szoferzy państwowi, którzy są dodatkowo zobowiązani odprowadzać samochody do garażu instytucji, mają na to dwie godziny i w tym czasie dorabiają do pensji jako nadprogramowi taksówkarze. Oficjalnie o tym się nie mówi, ale praktyki te są absolutnie dozwolone. Zarobki są w Polsce niewysokie i każdy szuka innych etatów i dodatkowych zajęć – których zresztą czasami nie znajduje.
Innym razem, obładowane pakunkami z prezentami i skonane, stojąc w kolejce po taksówkę, której nie było, zobaczyłyśmy, że obok staje samochód, który wzięłyśmy za „łebka”, skorzystałyśmy więc, by podwiózł nas kawał drogi do domu. Gdy przyszło do płacenia, szofer zapytał nas z uśmiechem, czy nie zorientowałyśmy się, że nie jest ani taksówkarzem, ani kierowcą państwowym. Samochód był jego własnością.
– Jak wielu posiadaczy prywatnych samochodów w Warszawie, staram się przez jedną, dwie godzinki ulżyć ludziom w kłopotach transportowych. Nazywamy to „pomocą społeczną”, a jakiekolwiek opłaty nie są przewidziane…
Widziane od wewnątrz, życie w Warszawie jest zaskakujące. Niełatwe, a przecież osładzane przykładami wzajemnej pomocy, dzięki którym starsze osoby mogą przeżyć w zadowoleniu, a ulice, pomimo pochmurnych dni, lśnią czystością i radością letniego dnia. Życie straszne, a pełne wielkoduszności. „Pasjonujące” – jak określił je Jan Z., dziennikarz, krewny Linki.
[…]
Dom pary intelektualistów
Byłyśmy gośćmi krewnych Linki, Krystyny i Eugeniusza1, małżeństwa profesorskiego. Zajmują mieszkanie w dzielnicy-ogrodzie, na górnym piętrze willi: trzy pokoje, taras, wygody, całkowity komfort. Dzielą tę przestrzeń z matką Eugeniusza, a jako inteligencja pracująca mają prawo do większej liczby pokoi niż jeden na rodzinę, co obowiązuje w przypadku małżeństw nieinteligenckich.
W ramach ciężkiego życia Polaków funkcjonuje istotne porozumienie. Intelektualista – dla takiego miana wystarczy, że to osoba z dyplomem i zarabia pracą umysłową, niekoniecznie musi być artystą – nie cieszy się przywilejami ekonomicznymi, ale niektóre jego potrzeby są tu respektowane. Pisarz, myśliciel, matematyk itp. nie wytworzy tego, co powinien, jeśli nie ma zapewnionej minimalnej izolacji od otoczenia, co potwierdza doświadczenie. Biblioteki publiczne i biura nie wystarczą. Dlatego małżeństwo inteligenckie ma prawo do dwóch pokoi.
– W dodatku – objaśniał dalej Eugeniusz – teraz pewnie będziemy musieli wykupić to mieszkanie, bo cały dom podlega przepisom, które to regulują. Zatem nawet, gdyby moja matka z nami nie mieszkała, i tak byśmy mieszkania nie stracili.
[…]
Pracujące, bezdzietne małżeństwo mogło pozwolić sobie na luksus, jakim jest na przykład lodówka – sprzęt bynajmniej nieczęsty w Polsce, skoro latem w barach serwuje się tu napoje niechłodzone – a także samochód. Telewizory spotyka się częściej i łatwiej je kupić, bo stanowią znakomity kanał dla propagandy dowolnej idei, jaką państwo zechce wpoić społeczeństwu.
Powyższa opowieść pochodzi z książki „Za żelazną kurtyną.
Podróż do Polski w 1967 roku”, która ukaże się w najbliższych dniach nakładem wydawnictwa „Iskry”.
Żeby zdobyć samochód, trzeba zaoszczędzić kwotę na to pozwalającą, uzasadnić, w jaki sposób udało się taką sumę oszczędzić, wreszcie zapłacić podatek od zbyt szybkiego wzbogacenia. Być może teraz sprawy zmieniły się na lepsze, bo Polacy mają ogromną potrzebę wygody i poprawy warunków życia – moje dane pochodzą z sierpnia tego roku.
Jeziora i uprzejmość
Wprawdzie istnieje w Polsce region nazywany „Krainą Jezior”, jednak jeziora spotyka się właściwie wszędzie na nizinie polskiej. Jeziora, lasy sosnowe i brzozowe, pola uprawne. To pejzaż melancholijny – z uwagi na niedobór światła, który zauważamy my, przybysze z krajów pełnych słońca – ale przecież bardzo piękny.
Spędziłyśmy dzień, odpoczywając nad brzegiem Jeziora Góreckiego, położonego w środku Wielkopolskiego Parku Narodowego – wspaniałego lasu, gdzie nie wolno wycinać drzew ani zabijać zwierząt i gdzie chodziłyśmy tropami dzików.
Plaże nad jeziorami są bardzo dobrze utrzymane: zawsze instaluje się tu pojemne kubły na śmieci, nie widać ani jednego papierka, ani jednej nieczystości. Dużo ludzi kąpie się w dni ciepłe, a nawet w takie, kiedy Hiszpance coś podobnego z trudem przyszłoby do głowy. Przy tym napływ ludzi nie zakłóca ciszy: włączanie radia tranzystorowego jest zabronione, podobnie jak jeżdżenie na motocyklu po leśnych drogach.
– Czy Polacy zawsze byli tak cywilizowani?
– Demokratyczny rząd socjalistyczny, który wy nazywacie komunistycznym, uczynił dużo w zakresie zdyscyplinowania społeczeństwa, ale nigdy nie byliśmy tak samowolni, jacy wedle waszych opowieści są Hiszpanie: nigdy nie tolerowaliśmy rzucania śmieci na ulicę…
– Zdumiewająca – mówił Eugeniusz – jest przemiana niektórych miejsc w Rosji, na przykład Krymu, skąd pochodzi moja matka i skąd znam całe mnóstwo opowieści sprzed rewolucji. Ludzie najczęściej mówili tam brzydko i przeklinali. A kiedy niedawno pojechałem tam z przyczyn zawodowych, nie napotkałem nikogo, kto znałby jakiekolwiek przekleństwo czy bluźnierstwo. Sam zwyczaj uległ kompletnemu zapomnieniu. A stało się tak, ponieważ rząd radziecki każdego człowieka mówiącego ordynarnie albo przeklinającego, pijanego czy trzeźwego, wsadzał do więzienia albo skazywał na pół roku robót przymusowych, z których część ludzi wracała, a część nie. Za sprawą czystego terroru ludzie stali się nader uprzejmi.
[…]
Wrocław i „Piastowie”
Przyjechałyśmy do Wrocławia pociągiem nabitym ludźmi, późną nocą. Ze zdumieniem zobaczyłam na jednym z hoteli ogromny neon w kształcie korony królewskiej.
– Co tu się dzieje w tych demokratycznych krajach?
Tajemnicę wyjawiła nam młoda dziewczyna, która odprowadzała nas do hotelu, gdzie miałyśmy rezerwację. Widząc na ogromnym dworcu kolejowym istną rzekę ludzi pędzących do kolejki na postoju taksówek, Linka uznała, że woli iść pieszo, i zapytała jakieś dziewczę o drogę. Ta w odpowiedzi powiedziała, że hotel jest po drodze do jej domu, mało tego, zaoferowała się pomóc nam z bagażami. Chodzi tu o koronę polskiej dynastii Piastów – wyjaśniła zaskoczona, że o tym nie wiemy – królującej w czasach średniowiecznych, i to za ich panowania wzniesiono w mieście wszystkie budowle gotyckie, które część cudzoziemców uważa za przykłady gotyku niemieckiego. Dziewczyna powiedziała nam też, że jej rodzice zostali „przesiedleni” ze wschodu, ale że ona sama przyszła na świat już we Wrocławiu. Trzy czwarte ludności Wrocławia stanowią ludzie urodzeni na miejscu, a więc poniżej dwudziestego piątego roku życia.
Korony piastowskie widać było we Wrocławiu wszędzie, podobnie jak afisze trwającego właśnie wówczas festiwalu muzycznego oraz hasła „Byliśmy, jesteśmy, będziemy”. Te ostatnie napotykałyśmy podczas całej podróży, a oznaczają one, że Polacy byli panami tych ziem w przeszłości, są panami obecnie i chcą pozostać nimi w przyszłości.
Zwiedzając piechotą najstarszą, leżącą w centrum dzielnicę Wrocławia, odniosłam wrażenie, że to przepiękne miasto, zabudowane żółto-czerwonawymi kamienicami, a na dodatek bardzo dostatnie: na wystawach sklepowych widziałam więcej towarów, ludzie wyglądali na lepiej ubranych. Życie kosztuje tu więcej, ale też ludzie zarabiają lepiej niż w innych miejscach Polski.
[…]
Algi i apteki
Podczas pobytu w Polsce Linka i ja chodziłyśmy od apteki do apteki (nazwą „apteka” oznacza się tu sklep z lekarstwami). Tutejsze apteki to mroczne miejsca, gdzie sprzedaje się zioła, za to nie ma żadnej reklamy leków dla przyciągnięcia klientów. Odnoszę wrażenie, że bez recepty nie sprzedaje się tu żadnych leków oprócz ziół leczniczych: na przykład w jednej z aptek poprosiłyśmy o cytrynian sodowy i dali nam zioła przeczyszczające, których nie odważyłyśmy się zażyć.
Nasze rundy po aptekach wzięły się z nadziei, że uda nam się znaleźć suche algi do kąpieli. W Madrycie doktor Monasterio przepisała Lince procedurę wzmacniającą, w której pewną rolę odgrywały kąpiele w algach, a Linka uparła się, że jej algi muszą być z Bałtyku… Nie udało jej się. Nie znalazła ich nawet w aptekach nadbałtyckich. Pewnie w kąpielach upiększających (no, prawie) musi być coś nadmiernie zbytkownego, choćby ich podstawą były tak demokratyczne organizmy jak morskie algi.
[…]
– A jednak jest jedna rzecz, która przeszkadzałaby mi w zamieszkaniu na dłuższy czas w Polsce – powiedziała Linka do pani Maryli, gdy 5 września wsiadałyśmy do ekspresu paryskiego.
– Chodzi o to, że spędziwszy wiele lat w kraju, gdzie jest mnóstwo słońca, nie mogłabym przywyknąć do tutejszego klimatu…
– W życiu nie słyszałam większej bzdury! – odparła pani Maryla.
Osiemdziesięcioletnia kobieta, która przeżyła zmierzch jednej cywilizacji i nadejście drugiej, która miała wszystko i wszystko straciła, która mimo to przetrwała na tej ziemi, nie zginając karku – tego argumentu nie potrafiła zrozumieć. Ja podziwiałam ją, podziwiałam Polskę, pokochałam i zrozumiałam Polaków o różnych poglądach politycznych, którzy przyjęli nas tu i pokazywali to, co najlepsze i najgorsze w mieście i na wsi – ale jednak sądzę, że kwestia klimatu nie jest żadną bzdurą. Trzeba to sprawdzić na własnej skórze. Zawsze podejrzewałam, że mówienie o „słońcu Hiszpanii” jest głupotą, ale po miesiącu spędzonym na wschodzie Europy zaczęłam wręcz marzyć o tym słońcu.
Powyższa opowieść pochodzi z książki „Za żelazną kurtyną.
Podróż do Polski w 1967 roku”, która ukaże się w najbliższych dniach nakładem wydawnictwa „Iskry”.